Już był w ogródku, już witał się z gąską;
Kiedy skok robiąc wpadł w beczkę wkopaną, Gdzie wodę zbierano;
Ani pomyślić o wyskoczeniu. Chociaż wody nie było i nawet nie grząsko: Studnia na półczwarta łokcia, Za wysokie progi
Na lisie nogi; Zrąb tak gładki, że nigdzie nie wścibić paznokcia.
Postaw sięż teraz w tego lisa położeniu! Inny zwierz pewno załamałby łapy I bił się w chrapy, Wołając gromu, ażeby go dobił: Nasz lis takich głupstw nie robił; Wie, że rozpaczać jest to zło przydawać do zła. Zawsze maca wkoło zębem, A patrzy w górę; jakoż wkrótce ujrzał kozła, Stojącego tuż nad zrębem I patrzącego z ciekawością w studnię. Lis wnet spuścił pysk na dno, udając, że pije; Cmoka mocno, głośno chłepce
I tak sam do siebie szepce: "Oto mi woda, takiej nie piłem, jak żyję! Smak lodu, a czysta cudnie.
Chce ini się całemu spłukać,
Ale mi ją szkoda zbrukać,
Szkoda! Bo co też to za woda!" Kozioł, który tam właśnie przyszedł wody szukać:
"Ej! - krzyknął z góry - Ej, ty ryży kudła, Wara od źródła!" I hop w dół. Lis mu na kark, a z karku na rogi, A z rogów na zrąb i w nogi.
Pani Twardowska Ballada
Jedzą, piją, lulki palą,
Tańce, hulanka, swawola;
Ledwie karczmy nie rozwalą;
Cha, cha! Chi, chi!
Hejże! Hola!
Twardowski siadł w końcu stoła.
Podparł się w boki, jak basza:
"Hulaj, dusza, hulaj!" -- woła,
Śmieszy, tumani, przestrasza.
Żołnierzowi, co grał zucha,
Wszystkich łaje i potrąca,
Świsnął szablą koło ucha:
Już z żołnierza masz zająca.
Na patrona z trybunału,
Co milczkiem wypróżniał rondel.
Zadzwonił kieską pomału:
Z patrona robi się kondel.
Szewcu w nos wyciął trzy szczutki
Do łba przytknął trzy rureczki,
Cmoknął: "Cmok!" i gdańskiej wódki,
Wytoczył ze łba pół beczki.
Wtem, gdy wódkę pił z kielicha,
Kielich zaświstał, zazgrzytał;
Patrzy na dno...
Co u licha?
"Pocoś tu, kumie, zawitał?
Diablik to był w wódce na dnie!
Istny Niemiec, sztuczka kusa;
Skłonił się gościom układnie.
Zdjął kapelusz i dał susa
Z kielicha aż na podłogę.
Pada, rośnie na dwa łokcie...
Nos jak haczyk, kurzą nogę
I krogulcze ma paznokcie.
"A, Twardowski!... Witam, bracie!"
To mówiąc, bieży obcesem:
"Cóż to, czyliż mię nie znacie?
Jestem Mefistofelesem.
Wszak ze mną-ś na Łysej Górze
Robił o duszę zapisy!
Cyrograf na byczej skórze
Podpisałeś ty -- i bisy
Miały słuchać twego rymu;
Ty, jak dwa lata przebiegną,
Miałeś pojechać do Rzymu,
By cię tam porwać, jak swego.
Już i siedem lat uciekło,
Cyrograf nadal nie służy;
Ty, czarami dręcząc piekło,
Ani myślisz o podróży!
Ale zemsta, choć leniwa,
Nagnała cię w nasze sieci:
Ta karczma "Rzym" się nazywa!
Kładę areszt na waszeci!"
Twardowski ku drzwiom się kwapił
Na takie dictum acerbum;
Diabeł za kontusz ułapił:
"A gdzie jest nobile verbum?"
Co tu począć? Kusa rada --
Przyjdzie już nałożyć głową!...
Twardowski na koncept wpada
I zadaje trudność nową:
"Patrz w kontrakt, Mefistofilu!
Tam warunki takie stoją:
Po latach tylu a tylu,
Gdy przyjdziesz brać duszę moją,
"Będę miał prawo trzy razy
Zaprząc ciebie do roboty,
A ty najtwardsze rozkazy
Musisz spełnić co do joty.
"Patrz, oto jest karczmy godło,
Koń, malowany na płótnie!
Ja chcę mu wskoczyć na siodło,
A koń niech z kopyta utnie!
"Skręć mi przy tym biczyk z piasku,
Żebym miał czym konia chłostać,
I wymuruj gmach w tym lasku,
Bym miał gdzie na popas zostać!
"Gmach będzie z ziarnek orzecha,
Wysoki pod szczyt Krępaku;
Z bród żydowskich ma być strzecha,
Pobita nasieniem maku.
"Patrz, oto na miarę ćwieczek,
Cal gruby, długi trzy cale;
W każde z makowych ziareczek
Wbij mi takie trzy bratnale!"
Mefistofil duchem skoczy,
Konia czyści, karmi, poi,
Potem bicz z piasku utoczy --
I już w gotowości stoi.
Twardowski dosiadł biegusa,
Próbuje podskoków, zwrotów,
Stępa, galopuje, kłusa --
Patrzy, aż i gmach już gotów.
"No, wygrałeś, panie bisie!
Lecz druga rzecz nieskończona:
Trzeba skąpać się w tej misie --
A to jest woda święcona!"
Diabeł kurczy się i krztusi,
Aż zimny pot na nim bije;
Lecz pan każe, sługa musi:
Skąpał się, biedak, po szyję.
Wyleciał potem, jak z procy,
Otrząsł się: "Dbrum!" --
parsknął raźnie --
"Teraz jużeś w naszej mocy,
Najgorętszą-m odbył łaźnię."
"Jeszcze jedno, będzie kwita!
(Zaraz pęknie moc czartowska!) --
Patrzaj, oto jest kobieta
Moja żoneczka, Twardowska.
"Ja na rok u Belzebuba
Przyjmę za ciebie mieszkanie --
Niech przez ten rok moja luba
Z tobą, jak z mężem zostanie!
"Przysiąż jej miłość, szacunek
I posłuszeństwo bez granic!
Złamiesz choć jeden warunek,
Już cała ugoda za nic."
Diabeł do niego pół ucha,
Pół oka zwrócił do samki,
Niby patrzy, niby słucha,
Tymczasem już blisko klamki.
Gdy mu Twardowski dokucza,
Od drzwi, od okien odpycha --
Czmychnąwszy dziurką od klucza,
Dotąd, jak czmycha, tak czmycha.
Żaby i ich króle
Rzeczpospolita żabska wodami i lądem
Szerzyła się od wieku, a stała nierządem.
Tam każda obywatelka, Mała czy wielka,
Gdzie chciała mogła skakać, karmić się i ikrzyć.
Ten zbytek swobód w końcu się zaczynał przykrzyć.
Zauważyły, że sąsiednie państwa
Używają pod królmi rządnego poddaństwa:
Że lew panem czworonogów,
Orzeł nad ptaki,
U pszczół jest królowa ula;
A więc w krzyk do Jowisza:
"Króla, ojcze bogów,
Dajże i nam, króla, króla!"
Powolny bóg wszechżabstwu na króla użycza
Małego jak Łokietek Kija Kijowicza.
Spadł Kij i pluskiem wszemu obwieścił się błotu.
Struchlały żaby na ten majestat łoskotu.
Milczą dzień i noc, ledwie śmiejąc dychać.
Nazajutrz jedna drugiej pytają: "Co słychać?
Czy nie ma co od króla?" Aż śmielsze i starsze
Ruszają przed oblicze stawić się monarsze.
Zrazu z dala, w bojaźni, by się nie narazić.
Potem, przemogłszy te strachy,
Brat za brat z królem biorą się pod pachy.
I zaczynają na kark mu wyłazić.
"Toż to taki ma być król? Najjaśniejszy Bela!
Niewiele z niego będziem mieć wesela.
Król, co po karku bezkarnie go gładzim.
Niechaj nam abdykuje zaraz niedołęga.
Potrzebna nam jest władza, ale władza tęga".
Bóg, gdy ta nowa skarga żab niebo przebija,
Zdegradował króla Kija,
A zamianował węża królem żabim.
Ten pełzacz, pływacz i biegacz,
Podsłuchiwacz i dostrzegacz,
Wszędzie wziera: pod wodę, pod kamienie, pod pnie,
Wszędzie szuka nadużyć i karze okropnie.
Arystokracja naprzod gryziona jest żabia,
Że się nadyma i zbyt się utłuszcza;
Gryziony potem chudy lud, że nie zarabia
I że się na dno biedy opuszcza;
Gryzione są krzykacze, że wrzeszczą namiętnie;
Gryzieni cisi, że śmią siedzieć obojętnie.
Tak gryząc je swobodnie, wąż do dziś dnia hula;
A rzeczpospolita żab bolesnymi skwierki
Do dziś dnia woła o innego króla.
Lecz Bóg nie chce się więcej mięszać w jej rozterki.
Golono, strzyżono
U nas, kto jest niby chory,
Zwołuje zaraz doktory;
Lecz czując się bardzo słaby
Prosi chłopa albo baby.
Ci ze swego aptekarstwa
Potrafiają i podagrze,
I chiragrze, i głuchotom,
I suchotom, i głupotom
Radzić. A i u nich wszakże
Nie masz na upór lekarstwa.
Mieszkał Mazur blisko Zgierza,
Któremu zginęła suka,
Straż domostwa i spichlerza.
Gdy jej z żalem i kłopotem
W okolicy całej szuka,
Wróciła się tydzień potem.
Ledwie poznał, że to ona;
Bo była wpół ogolona.
"O zbóje! zeby ją skryli,
Używają takich figli,
Że biedaczkę wygolili!"
"Powiedz raczej, że ostrzygli
- Robi mu uwagę żona -
Bo psów nie golą, lecz strzygą".
"A no patrzajcies no mi go, -
- Odpowie Mazur z przekąsem -
Jakaś ty mi dyć uczona!
Mając gołe jak pięść lice,
Chcesz nauczać nas pod wąsem,
Co jest brzytwa, co nozyce?
Przecież dobrze, suko miła,
Ześ tu jest, choć ogolona".
"I jam rada, ze wróciła, -
- Odpowiada na to żona -
Choć wróciła ostrzyzona".
"A nasz pan, co mu łysina
Przyświeca się jak ta psina,
Myślisz, ze jest postrzyzona?..."
"A wąsiki ekonoma, -
- Odpowiada zaraz żona -
Co mu wiszą jak u soma,
A błyscą jak namascone,
Sąć gólone czy strzyżone?"
"Biez-ci licho tego soma
I pana, i ekonoma, -
- Dobroduszny Mazur rzecze -
Dobrze, ze suka jest doma,
Choć tak szpetnie ogolona".
"Prawdę mówisz, mój człowiecze,
Toć i jam się ucieszyła
- Odpowiada zaraz żona -
Ze się suka powróciła,
Choć tak szpetnie ostrzyzona".
"Głupiaś z twymi nozycami!"
"I ty z twoimi brzytwami!..."
"Ze golona, przypatrzze się!"
"Ze strzyzona, pokaze się!
A dyć-ze to nierówne cięcie,
Co jak kosa trawę siecze".
"A dyć to w skórę zarznięcie,
Jak jak doktor... aż krew ciecze".
Tak się kłócą mąż i żona;
Miasto Zgierz całe się zbiega,
A krzyk wkoło się rozlega:
"Ogólona!" "Ostrzyzona!"
Idzie sąsiad: "Niechaj przyjdzie.
Niech się wpatrzy i przekona".
Jedzie Żydi "Podjedź no, Zydzie.
Czy golona, czy strzyzona?"
Od Żyda aż do plebana,
Od plebana aż do pana,
Sprawa zapieczętowana:
Co rzekł sąsiad, i Żyd potwierdził,
Pleban przyznał, to pan stwierdził:
Że wygrała męska strona,
Że suka jest ogolona.
Wracają do domu strony,
Po drodze chłop pyta żony:
Czy wyroku treść pamięta?
Ona milczy jak zaklęta.
U progu suka ich wita;
"Pódź tu, moja ogolona!"
- Woła mąż, na to kobiéta:
"Pódź tu, moja ostrzyzona!"
Mazur wściekł się, już nie gada
Ani żonie odpowiada,
Tylko wziąwszy pod rękawki
Wlecze ją wprost do sadzawki
I topi jak kadź ogórków.
Ona, nie nawykła nurków,
Już się zachłysnęła nieraz;
On, trzymając za ramiona,
Gnębi krzycząc: "A no teraz;
Czy golona, czy strzyzona?"
Biedaczka, ze śmiercią w walce,
Czując skonu paraliże,
Wytknęła tylko dwa palce
I za odpowiedź palcami,
Jakby dwiema nożycami,
Mężowi pod nosem strzyże.
Na ten widok uciekł z wody.
Ona poszła do gospody,
On się puścił aż do Zgierza
I tam przystał za żołnierza.
Koza, kózka i wilk
Sąsiadka koza, ta, co to rozwódka, Z rodu Ostrorożanka, a tak rześka czołem, Że śmie łeb na łeb rozmówić się z wołem I nie da lada wiku brać się do podbródka,
Wczoraj w las idąc zbierać na domu potrzebę Rokitę czy lipią skórkę, Na gospodarstwie zostawiała córkę, Której jest na imię Bebe. A że młodym osobom pod niebytność matki Rozliczne grożą przypadki,
Nakazuje dziecku srogo:
"Nie ruszać mi za próg nogą I nie przyjmować nikogo, nikogo! Jest tu wilk w okolicy; mam go w podejrzeniu, Że zamyśla o czemś brzydkiem; Pilnujże drzwi, aż wrócę i dam znak kopytkiem, Wołając cię po imieniu: "Bebe!" Lepiej, że zgrzeszym ostróżności zbytkiem,
Niż gdyby miało kiedy być przysłowiem trzodzie: Mądra koza po szkodzie."
O wilku mówiono w izbie,
A wilk tuż siedział na przyźbie; Podsłuchał. Matka z domu, a on wnet do córki: Stuk i puk we drzwi komórki. Wilk zwykle wyciem łaje albo grozi; Lecz gdy prosić ma potrzebę,
Nieźle udaje śpiew kozi; Więc jako mogł najkoziej odezwał się: "Bebe!
Otwórz!" - A kózka na to: "Przepraszam, nie można. Mamy nie masz, jestem sama". On znowu: "Bebe, otwórz, to ja, mama". Na to znów kózka ostrożna: "Głos wprawdzie matczyn; ale czyś ty matka,
Jak mogę widzieć, gdy zamknięta klatka?
Podejdźże tu i przez to pod progiem korytko Pokaż mi na znak. kopytko". Wilk odszedł klnąc Bebę i mać jej z ruska brzydko.
Ta bajka jest po całym świecie znana z treści;
Lecz żeby ją dać poznać polskiej płci niewieściéj,
Udawajmy, że wzięta z francuskiej powieści.
Osieł i pies
"Jeśli chcesz, ośle, by pies kochał ciebie,
Kochajże ty psa" - słowa są Lokmana. Rozumiał je nasz osieł, boć już nie był źrebię,
Ale z nich drwił. Ta lekkość jak była skarana,
Opowiem dla was, bydłąt potomnych, nauki.
Ten osieł, niosąc jak zazwyczaj juki, Szedł w ślad za panem; a za nimi z tyłu
Mający nad jukami i bydlęciem dozor, Ledwie widny w kłębach pyłu,
Biegł pies, wywiesiwszy ozor. Bogdaj takich dozorców! Przez drogi czas wszytek Nie tknął się swego podwładnego łytek;
Owszem, bawiąc go, to z boku hercuje, To się naprzód wysforuje,
Ogonem wciąż dla zachętu Krętu-wętu. Szli tak aż do południa. Pan na skwar narzekał, Siadł pod drzewem i zasnął. Tegoć osieł czekał. Obejrzał się i naprzód darń przy drodze siekał, Potem postrzygać zaczął czubek miedzy; Na koniec - przez rów hopsasa - Widzi się w łące, jakoś mimo wiedzy. Nie znalazł-ci tam przysmaków,
Chwastowiska ni bodziaków,
Lecz koniczyny do pasa. "Będziesz się miała z pyszna!
Tylko ty, człowiecze,
Zmiłuj się, śpij!" - Tak westchnął i siecze a siecze. Psu oskoma i pokusa: "Mój osłosiu, od rana jestem na czczo, mdli mię;
Ty masz wędzonkę w jukach, aż stąd czuć po dymie; Pozwól, że dam jej całusa. Wiesz, jak zrobim? Ja stanę na dwie łapy dębkiem, A ty przyklęknij na jedno kolano". Nasz egoista, jak:by do muru gadano,
Siecze a żuje milcząc. Aż wreszcie półgębkiem
Wypchanym koniczyną: "Co się tu wałęsasz?
Poszedłbyś, psie, do nogi! Jak Jegomość wstanie, Da ci się śniadanie!" Odpowiedzi nie czekał
I obuszcząk znowu
Tak zarwał trawy,
Że aż wygryzł w ziemi dołek,
Klnąc psa, że mu przeszkadza. Wtem nagle, zza rowu, Błysnął ku niemu parą krwawych świec wilkołek, Biorąc go na cel i na tuj. Wtedy do psa: "Bracie, broń, ciuciu, na tu, ratuj!"
A pies: "Ja nie twój Ratuj ani twój pan Broniec, Nie wrzeszcz i łąki nie tratuj!
Czekaj, aż jegomość wstanie Na waści obronienie i poratowanie."
W tejże chwili wilk osła dorznął. Ot i koniec.
Powrót taty
"Pójdźcie, o dziatki, pójdźcie wszystkie razem
Za miasto, pod słup na wzgórek,
Tam przed cudownym klęknijcie obrazem,
Pobożnie zmówcie paciorek,
Tato nie wraca; ranki i wieczory
We łzach go czekam i trwodze;
Rozlały rzeki, pełne zwierza bory
I pełno zbójców na drodze."
Słysząc to dziatki biegną wszystkie razem,
Za miasto, pod słup na wzgórek,
Tam przed cudownym klękają obrazem
I zaczynają paciorek.
Całują ziemie, potem: "W imię Ojca, Syna i Ducha Świętego,
Bądź pochwalona, przenajświętsza Trójca,
Teraz i czasu wszelkiego."
Potem: Ojcze nasz i Zdrowaś, i Wierzę, Dziesięcioro, i koronki,
A kiedy całe zmówili pacierze, Wyjmą książeczkę z kieszonki.
I litaniją do Najświętszej Matki
Starszy brat śpiewa, a z bratem "Najświętsza Matko - przyśpiewują dziatki -
Zmiłuj się, zmiłuj nad tatem!"
Wtem słychać tarkot, wozy jadą drogą
I wóz znajomy na przedzie; Skoczyły dzieci i krzyczą jak mogą:
"Tato, ach tato nasz jedzie!"
Obaczył kupiec, łzy radośnie leje,
Z wozu na ziemie wylata; "Ha, jak się macie, co się u was dzieje?
Czyście tęskniły do tata?
Mama czy zdrowa? ciotunia? domowi?
A ot rodzynki w koszyku". Ten sobie mówi, a ten sobie mówi, Pełno radości i krzyku.
"Ruszajcie - kupiec na sługi zawoła - Ja z dziećmi pójdę ku miastu". Idzie... aż zbójcy obskoczą dokoła, A zbójców było dwunastu.
Brody ich długie, kręcone wąsiska, Wzrok dziki, suknia plugawa; Noże za pasem, miecz u boku błyska, W ręku ogromna buława.
Krzyczały dziatki, do ojca przypadły, Tulą się pod płaszcz na łonie; Truchleją sługi, struchlał pan wybladły, Drżące ku zbójcom wzniósł dłonie.
"Ach bierzcie wozy, ach bierzcie dostatek, Tylko puszczajcie nas zdrowo, Nie róbcie małych sierotami dziatek I młodej małżonki wdową".
Nie słucha zgraja, ten już wóz wyprzęga, Zabiera konia, a drugi "Pieniędzy!" krzyczy i buławą sięga, Ów z mieczem wpada na sługi.
Wtem "Stójcie, stójcie!" - krzyknie stary zbójca, I spędza bandę precz z drogi, A wypuściwszy i dzieci, i ojca, "Idźcie - rzekł - dalej bez trwogi".
Kupiec dziękuje, a zbójca odpowie: "Nie dziękuj, wyznam ci szczerze, Pierwszy bym pałkę strzaskał na twej głowie, Gdyby nie dziatek pacierze.
Dziatki sprawiły, że uchodzisz cało, darzę cię życiem i zdrowiem;
Im więc podziękuj za to, co się stało, A jak się stało, opowiem.
Z dawna już słysząc o przyjeździe kupca,
I ja, i moje kamraty,
Tutaj za miastem, przy wzgórku u słupca
Zasiadaliśmy na czaty.
Dzisiaj nadchodzę, patrzę między chrusty,
Modlą się dziatki do Boga;
Słucham, z początku porwał mię śmiech pusty,
A potem litość i trwoga.
Słucham, ojczyste przyszły na myśl strony,
Buława upadła z ręki; Ach! ja mam żonę, i u mojej żony
Jest synek taki maleńki.
Kupcze, jedź w miasto, ja do lasu muszę;
Wy dziatki, na ten pagórek Biegajcie sobie, i za moją duszę
Zmówcie też czasem paciórek".
Przyjaciele
Nie masz teraz prawdziwej przyjaźni na świecie;
Ostatni znam jej przykład w Oszmiańskim powiecie.
Tam żył Mieszek, kum Leszek, i kum Mieszka Leszek,
Z tych, co to: gdzie ty, tam ja, - co moje, to twoje.
Mówiono o nich, że gdy znaleźli orzeszek, Ziarnko dzielili na dwoje;
Słowem, tacy przyjaciele, Jakich i wtenczas liczono niewiele.
Rzekłbyś: dwój duch w jednym ciele.
O tej swojej przyjaźni raz w cieniu dąbrowy
Kiedy gadali, łącząc swoje czułe mowy Do kukań zozul i krakań gawronich, -
Alić ryknęło raptem coś koło nich. Leszek na dąb; nuż po pniu skakać jak dzięciołek. Mieszek tej sztuki nie umie, Tylko wyciąga z dołu ręce: "Kumie!" Kum już wylazł na wierzchołek.
Ledwie Mieszkowi był czas zmrużyć oczy,
Zbladnąć, paść na twarz: a już niedźwiedź kroczy, Trafia na ciało, maca: jak trup leży; Wącha: a z tego zapachu,
Który mógł być skutkiem strachu, Wnosi, że to nieboszczyk, i że już nieświeży.
Więc mruknąwszy ze wzgardą odwraca się w knieje,
Bo niedźwiedź Litwin miąs nieświeżych nie je.
Dopieroż Mieszek odżył... "Było z tebą krucho! -
Woła kum - Szczęście, Mieszku, że cię nie zadrapał!
Ale co on tak długo tam nad tobą sapał, Jak gdyby coś miał powiadać na ucho?" "Powiedział mi - rzekł Mieszek - przysłowie niedźwiedzie:
Że prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie."
Zając i żaba
Szarak, co nieraz bywał w kłopotach i trwogach, Nie tracąc serca, póki czuł się rączy, Teraz podupadł na nogach.
Poczuł, że się źle z nim skończy. Więc jęknął z głębi serca: "Ach, nie masz pod słońcem
Lichszego powołania jak zostać zającem!
Co mię w dzień pies, lis, kruk, kania I wrona,
Nawet i ona,
Jak chce, tak gania. A w noc gdy drzemię, oko się nie zmruża, Bo lada komar bzyknie przez siatki pajęcze, Wnet drży me serce zajęcze,
Tchórząc tchórzliwiej od tchórza. Zbrzydło mi życie, co jest wiecznym niepokojem,
Postanowiłem dziś je skończyć samobojem.
Żegnaj więc, miedzo, lat mych wiośnianych kolebko!
Wy kochanki młodości, kapusto i rzepko,
Pożegnalnymi łzami dozwólcie się skropić!
Oznajmuję wszem wobec, że idę się topić!"
Tak z płaczem gdy do stawu zwraca skoki słabe, Po drodze stąpił na żabę. Ta mu, jak raca, drgnąwszy spod nóg szusła I z góry na łeb w staw plusła. A zając rzekł do siebie: "Niech nikt nie narzeka,
Że jest tchórzem, bo cały świat na tchórzu stoi;
Każdy ma swoją żabę, co przed nim ucieka,
I swojego zająca, którego się boi".