Na stronie używamy cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich wykorzystywanie. Szczegóły znajdziesz w Polityce Prywatności.
ZAMKNIJ X

Trzej muszkieterowie - treść lektury

PRZEDMOWA

 

Gdzie jest wyłożone, że bohaterowie historii, jaką będziemy mieli zaszczyt czytelnikom opowiedzieć, mimo swych nazwisk kończących się na „os” i „is”, zgoła nie są postaciami mitologicznymi.


Przed rokiem niespełna, szukając w Bibliotece Królewskiej materiałów do mej historii Ludwika XIV, natknąłem się przypadkiem na Pamiętniki pana d'Artagnana, wydrukowane - jak większość książek w owym czasie, kiedy to autorowie pragnęli mówić prawdę nie udając się na czas dłuższy czy krótszy do Bastylii - w Amsterdamie, u Piotra Rouge. Tytuł wydał mi się interesujący; zabrałem pamiętniki do domu, oczywiście za zgodą pana kustosza, i przeczytałem je jednym tchem. Nie zamierzam przeprowadzać tu analizy tego ciekawego dzieła i poprzestanę na odesłaniu do niego tych moich czytelników, którzy smakują w obrazach z epoki. Znajdą tam portrety skreślone mistrzowską ręką; i choć najczęściej rysowano je na bramach koszar i ścianach oberż, rozpoznają z łatwością wizerunki Ludwika XIII, Anny Austriaczki, Richelieugo, Mazanina i większości dworzan owego czasu, równie utrafione jak w historii pana Anquetil.

 

Wiadomo jednak, że to, co przyciąga kapryśny umysł poety, nie zawsze wywiera wrażenie na czytelniku. Toteż podziwiając w całej pełni szczegóły, o których wspomnieliśmy (podobnie jak uczynią to bez wątpienia inni), przede wszystkim zajmiemy się sprawą, której nikt przed nami nie poświęcił najmniejszej uwagi.

 

D'Artagnan opowiada, że gdy składał pierwszą wizytę panu de Treville, kapitanowi muszkieterów królewskich, spotkał na jego pokojach trzech młodzieńców służących w tym znamienitym oddziale, do którego pragnął zostać przyjęty; owi młodzieńcy nazywali się Atos, Portos i Aramis.

 

Musimy wyznać, że zastanowiły nas te trzy cudzoziemskie imiona i przyszło nam od razu na myśl, że są to pseudonimy, pod którymi d'Artagnan ukrył nazwiska, być może sławne; może też ci, co je nosili, wymyślili je sami owego dnia, kiedy kaprys, niezadowolenie i nieprzyjazny los kazał im przywdziać prosty strój muszkieterów.

 

Od tej chwili nie zaznaliśmy spoczynku, póki nie natrafiliśmy w dziełach
współczesnych na ślady tych niezwykłych imion, które tak pobudziły naszą ciekawość.

 

Samo tylko wyliczenie książek, jakie przeczytaliśmy w tej intencji, wypełniłoby cały rozdział, co byłoby może wielce pouczające, ale niezbyt zabawne dla czytelników. Powiemy więc tylko, że w chwili kiedy zniechęceni tylu bezowocnymi poszukiwaniami mieliśmy zaprzestać ich wreszcie, znaleźliśmy, idąc za radą naszego sławnego i uczonego przyjaciela Paulina Paris, manuskrypt in folio, oznaczony numerem 4772 czy też 4773, nie pamiętamy już dobrze, a taki noszący tytuł: Pamiętnik hrabiego de La Fere, opisujący niektóre wypadki, jakie zaszły we Francji pod koniec panowania króla Ludwika XIII i w początkach panowania króla Ludwika XIV.

 

Łatwo odgadnąć, jak wielka była radość, kiedy przeglądając ten rękopis, naszą ostatnią nadzieję, znaleźliśmy na dwudziestej stronicy imię Atosa, na dwudziestej siódmej Portosa, a na trzydziestej pierwszej Aramisa.

 


Odkrycie rękopisu całkowicie nieznanego w czasach, kiedy wiedza historyczna poczyniła tak wielkie postępy, wydało nam się nieledwie cudem. Nie namyślając się długo, zaczęliśmy się starać o zezwolenie na publikację, w cichej nadziei, że uda nam się pewnego dnia wkroczyć do Akademii Napisów i Literatury z cudzym dorobkiem, gdyby, co jest wielce prawdopodobne, nie udało nam się wejść do Akademii Francuskiej z własnym. To zezwolenie, trzeba powiedzieć, zostało nam łaskawie udzielone; podkreślamy to na tym miejscu, by publicznie zaprzeczyć owym nieżyczliwym opiniom, wedle których nasz rząd jest niezbyt przychylnie usposobiony dla ludzi pióra.

 

Tak więc oddajemy w ręce czytelnika pierwszą część tego cennego rękopisu, przydając mu odpowiedni tytuł i przyobiecując, że jeśli część pierwsza znajdzie uznanie, na jakie zasługuje, w co zresztą nie wątpimy, bezzwłocznie ogłosimy drugą.

 

Ponieważ zaś mniemamy, że jak to się powiada, ojciec chrzestny jest drugim rodzicem, prosimy czytelnika, by zechciał obarczyć nas, nie zaś hrabiego de La Fere, odpowiedzialnością za przyjemność lub nudę lektury.

Co rzekłszy, przechodzimy do naszego opowiadania.

CZĘŚĆ PIERWSZA

TRZY RADY PANA D'ARTAGNANA OJCA

W pierwszy poniedziałek kwietnia 1625 roku w miasteczku Meung, gdzie narodził się autor „Romansu o Róży”, panowało zamieszanie tak wielkie, jak gdyby zjawili się tu hugenoci, by zamienić je w drugą La Rochelle. Niejeden mieszczanin widząc, jak kobiety uciekają w stronę ulicy Wielkiej, a dzieci krzyczą przed domami, śpieszył przywdziać zbroję, chwytał za muszkiet czy halabardę, by dodać sobie nieco animuszu, i kierował się ku oberży „Pod Wolnym Młynarzem”, gdzie rósł z każdą
chwilą tłum zwarty, hałaśliwy i pełen ciekawości.

 

W owych czasach panika była zjawiskiem dość częstym i niewiele naliczyłbyś dni, w których kroniki nie notowałyby w tym czy w innym mieście podobnych wypadków. Wielcy panowie wojowali ze sobą; król toczył wojnę z kardynałem;

 

Hiszpan walczył z królem. Nadto zaś, prócz tych wojen, cichych lub głośnych, utajonych lub jawnych, byli jeszcze złodzieje, żebracy, hugenoci, bandyci i ludzie najemni, którzy prowadzili wojnę ze wszystkimi. Mieszczanie zbroili się zawsze przeciw złodziejom, bandytom, najemnikom, często przeciw wielmożom i hugenotom, czasem przeciw królowi, ale nigdy przeciw kardynałowi i Hiszpanowi. Zgodnie więc z tym zwyczajem mieszczanie, słysząc zgiełk owego kwietniowego poniedziałku 1625 roku, a nie widząc ni proporczyków żółto-czerwonych, ni barw księcia de Richelieu, zdążali w pośpiechu do oberży „Pod Wolnym Młynarzem”.

 

Znalazłszy się na miejscu, każdy mógł ujrzeć i rozpoznać przyczynę zamieszania.

 
Młodzieniec... nakreślmy jego portret jednym pociągnięciem pióra: wyobraźcie sobie osiemnastoletniego Don Kichota bez kolczugi i nagolenników, Don Kichota w wełnianym kaftanie, którego kolor, ongi granatowy, przybrał teraz nieuchwytny odcień ciemnej czerwieni i lazuru; twarz pociągła i ogorzała; wystające kości policzkowe, oznaka przebiegłości; potężne szczęki, po których niechybnie rozpoznasz Gaskończyka, nawet gdy nie nosi beretu, nasz młodzieniec zaś nosił beret ozdobiony czymś w rodzaju pióra; spojrzenie otwarte i bystre; nos zgięty, ale szlachetny w rysunku. Ów podróżny zbyt duży był jak na podrostka, ale zbyt mały jak na mężczyznę dojrzałego, i gdyby nie długa szpada zawieszona u skórzanego pasa, która obijała nogi właściciela, kiedy stał, i jeżyła sierść wierzchowca, gdy siedział na koniu, oko mniej doświadczone mogłoby go wziąć za
podróżującego syna chłopskiego.

 
Nasz młodzieniec posiadał bowiem wierzchowca, a ów wierzchowiec tak bardzo zasługiwał na uwagę, że nie mógł jej na siebie nie zwrócić: był to konik beameński, liczący sobie lat dwanaście lub czternaście, żółtej maści, zgoła pozbawiony włosów w ogonie, lecz nie mogący się uskarżać na brak grud zgorzelinowych na nogach, który choć głowę trzymał niżej kolan, na skutek czego podtrzymywanie mu jej rzemieniem stawało się wręcz bezużyteczne, robił osiem mil dziennie.
Niestety, osobliwa maść i dziwaczny chód kryły tak wybornie zalety tego wierzchowca, że w czasach kiedy wszyscy znali się na koniach, zjawienie się rzeczonego rumaka w Meung, dokąd wkroczył mniej więcej przed kwadransem przez bramę Beaugency, wywarło wielkie, ale nie najlepsze wrażenie, które przeniosło się również na jeźdźca.

 

To wrażenie było tym bardziej przykre dla młodego d'Artagnana (tak bowiem nazywał się Don Kichot dosiadający tego nowego Rosynanta), ile że zdawał sobie sprawę ze śmieszności, jaką go okrywał, choć dobrym był jeźdźcem, wierzchowiec tego rodzaju; toteż wzdychał potężnie, przyjmując dar pana d'Artagnana ojca. Wiedział, że koń wart jest co najwyżej dwadzieścia liwrów; wszelako przyznać
trzeba, że słowa towarzyszące podarunkowi były bezcenne.

 

- Synu - rzekł szlachcic gaskoński w tej czystej gwarze beameńskiej, której Henryk IV nigdy nie mógł się wyzbyć - synu, ten koń urodził się w domu twego ojca przed trzynastu blisko laty i pozostał tu do dziś, co powinno cię skłonić do dobrych uczuć dla niego. Nie sprzedawaj go nigdy, niechaj zdechnie spokojnie i godnie ze starości; a jeśli przyjdzie ci udać się z nim na wyprawę, oszczędzaj go tak, jakbyś oszczędzał starego sługę. Jeśli będziesz miał zaszczyt znaleźć się kiedy na dworze - ciągnął pan d'Artagnan ojciec - (zaszczyt, do którego stare szlachectwo daje ci prawo), przez wzgląd na siebie samego i swych bliskich nie przynieś wstydu nazwisku, które twoi przodkowie nosili godnie przez pięćset lat. Za ludzi bliskich zaś uważam krewnych i przyjaciół. Nie puszczaj nic nikomu płazem, prócz pana kardynała i króla. Jedynie odwaga, pojmij to dobrze, jedynie odwaga pozwala dziś szlachcicowi utorować sobie drogę. Ten, kto uląkł się choćby na chwilę, być może w tej właśnie chwili traci okazję, którą ofiarował mu los. Jesteś młody i powinieneś być dzielny z dwóch powodów:
po pierwsze, ponieważ jesteś Gaskończykiem, po drugie, ponieważ jesteś moim synem. Nie omijaj sposobności i szukaj przygód. Nauczyłem cię robić szpadą; masz przeguby z żelaza i pięści stalowe; bij się, kiedy się tylko sposobność nadarzy; bij się tym bardziej, że pojedynki są zabronione, trzeba więc podwójnej odwagi, by się bić. Mój synu, mogę ci dać tylko piętnaście talarów, konia i rady, których wysłuchałeś. Twoja matka doda do tego receptę na przyrządzanie balsamu; otrzymała ją od
pewnej Cyganki; ów balsam odznacza się cudowną właściwością leczenia wszelkich ran, które nie dosięgły serca. Obróć to wszystko sobie na pożytek i żyj długo i szczęśliwie. Dodam jeszcze słowo, a mianowicie wskażę ci przykład do naśladowania; wzorem tym nie jestem ja sam, ponieważ nigdy nie przebywałem na dworze i biłem się tylko jako ochotnik w wojnach religijnych; mówię o panu de Treville, który był ongi moim sąsiadem i miał honor bawić się jako dziecko z naszym królem Ludwikiem XIII, niechaj Bóg ma go w swej opiece! Niekiedy ich zabawy zamieniały się w walki i w tych walkach król nie zawsze bywał silniejszy. Otrzymane cięgi obudziły w nim wiele szacunku i przyjaźni dla pana de Treville. Podczas swej pierwszej podróży do Paryża pan de Treville bił się pięć razy; od śmierci nieboszczyka króla aż do pełnoletności młodego, nie licząc wojen i oblężeń, pojedynkował się siedem razy; a od tej chwili do dzisiaj chyba ze sto razy! Jakoż mimo edyktów, zakazów i wyroków jest dziś kapitanem muszkieterów, potężnym niczym wódz rzymskich legionów; król go wielce ceni, a boi się sam pan kardynał, choć jak wiadomo, pan kardynał nie boi się byle kogo. Nadmienię, że dochód pana de Treville wynosi dziesięć tysięcy talarów rocznie; jest to więc wielki pan. Zaczął tak jak ty; udaj się do niego z tym listem i idź w jego ślady, byś stał się taki jak on.

 Powiedziawszy to pan d'Artagnan ojciec przypiął do boku syna własną szpadę, ucałował go serdecznie w oba policzki i pobłogosławił.

 Wychodząc z ojcowskiego pokoju, młodzieniec napotkał matkę czekającą na niego z ową cudowną receptą, której dość częste stosowanie zapewniały przytoczone rady. Tu pożegnania były dłuższe i czulsze, nie dlatego zgoła, że pan d'Artagnan nie kochał syna, który był jedynym jego dziedzicem, ale pan d Artagnan był mężczyzną i uważałby za rzecz niemęską pozwolić sobie na wzruszenie, natomiast pani d'Artagnan była kobietą, a ponadto matką. Zalała się łzami; powiedzmy zaś na pochwałę pana d'Artagnana syna, że choć czynił wysiłki, by zapanować nad sobą, jak to przystoi przyszłemu muszkieterowi, serce wzięło górę i wylał mnóstwo łez, z trudem ukrywając zaledwie ich połowę.

 

Tego samego dnia młodzieniec wyruszył w drogę zaopatrzony w trzy dary rodzicielskie, na które składało się, jak powiedzieliśmy, piętnaście talarów, koń i pismo do pana de Treville; łatwo odgadnąć, że rady nie liczyły się do rachunku.

 


Posiadając takie vademecum, d'Artagnan, zarówno w sensie moralnym, jak fizycznym, był dokładną kopią bohatera Cervantesa, do którego tak szczęśliwie porównaliśmy go, kiedy obowiązki historyka kazały nam nakreślić jego portret.

Don Kichot brał wiatraki za olbrzymów, a barany za armie, d'Artagnan poczytywał każdy uśmiech za obrazę i każde spojrzenie za wyzwanie. Dlatego też od Tarbes aż do Meung pięść miał nieustannie zaciśniętą i chwytał za rękojeść szpady dziesięć razy dziennie; jednakże pięść nie spadła na niczyją szczękę, a szpada nie opuściła pochwy. Nie znaczy to bynajmniej, że widok nieszczęsnego konika nie budził uśmiechów na twarzach przygodnie spotkanych ludzi, ale jako że nad konikiem pobrzękiwała szpada szacownych rozmiarów, a wyżej błyskało oko raczej dzikie niż pyszne, przechodnie powstrzymywali swą wesołość, a gdy wesołość brała górę nad ostrożnością, usiłowali przynajmniej śmiać się jedną stroną twarzy, niczym maski starożytne; nie zaznawszy więc uszczerbku na honorze, d'Artagnan dotarł do owego nieszczęsnego Meung.

 
Zsiadając z konia przed bramą „Wolnego Młynarza" (ni oberżysta, ni pachołek, ni stajenny nie wybiegł przytrzymać mu strzemienia) zauważył przy na wpół otwartym oknie parteru szlachcica słusznego wzrostu, o wyniosłej minie, rozmawiającego z dwiema osobami, które słuchały go z szacunkiem. D'Artagnan, zgodnie ze swym zwyczajem, uznał od razu, że jest przedmiotem rozmowy, i nastawił ucha. Tym razem omylił się tylko w połowie: mówiono nie o nim, lecz o jego koniu.
Szlachcic, jak się zdawało, wyliczał wszystkie jego zalety, a ponieważ słuchacze wielce mu byli powolni, wybuchali śmiechem co chwila.

 Jeśli dość było lekkiego uśmiechu, by rozdrażnić naszego młodzieńca, łatwo wyobrazić sobie, jakie wrażenie wywarła na nim ta hałaśliwa wesołość.

 Jednakże d'Artagnan chciał wpierw przyjrzeć się zuchwalcowi, który pokpiwał sobie z niego. Zmierzywszy dumnym wzrokiem nieznajomego, stwierdził, że jest to mężczyzna mający lat czterdzieści lub czterdzieści pięć, o oczach czarnych i przenikliwych, bladej cerze, bardzo wydatnym nosie i starannie przyciętym czarnym wąsie. Odziany był w fioletowe pludry z naszyciami tego samego koloru i takiż kaftan bez żadnych ozdób prócz zwykłych przecięć w rękawach, przez które wyglądała koszula. Te spodnie i kaftan, choć nowe, były zmięte jak suknie podróżne długo przechowywane w torbie. D'Artagnan poczynił wszystkie te spostrzeżenia z szybkością godną najdokładniejszego obserwatora, wiedziony niewątpliwie instynktownym przeczuciem, które mówiło mu, że ów nieznajomy będzie miał znaczny wpływ na jego dalsze losy.

 Otóż w chwili kiedy d'Artagnan utkwił spojrzenie w szlachcicu odzianym w fioletowy kaftan, szlachcic ów. wygłaszał pod adresem bearneńskiego konika jedną z najbardziej trafnych i głębokich uwag; słuchacze roześmieli się głośno, on sam zaś, wbrew swym obyczajom, pozwolił sobie na lekki uśmiech. Tym razem nie było wątpliwości - d'Artagnan został w sposób oczywisty obrażony.

Pewien tego, wcisnął beret na oczy i próbując naśladować wykwintne maniery, jakie zaobserwował w Gaskonii u podróżujących wielmożów, zbliżył się z jedną ręką na rękojeści szpady, drugą podparłszy się pod bok. Niestety, w miarę jak się zbliżał, gniew oślepiał go coraz bardziej i zamiast dumnych słów wyzwania, jakie sobie przygotował, znalazł jedynie prostackie wyrazy, którym towarzyszył wściekły gest.


- Hej, panie, co się tam kryjesz za okiennicą! - zawołał. - Tak, ty właśnie, zechciej mi powiedzieć, z czego się śmiejesz, może zabawimy się razem.

Szlachcic przeniósł powoli spojrzenie z konia na jeźdźca, jak gdyby potrzebował niejakiego czasu, by zrozumieć, że do niego skierowane są te dziwaczne pretensje; potem, kiedy nie mógł już mieć żadnych wątpliwości, ściągnął lekko brwi i po dość długiej pauzie odparł d'Artagnanowi z akcentem ironii i nieopisanego lekceważenia.


- Nie mówię do ciebie, mój panie.

- Ale ja mówię do pana! - zawołał młodzieniec rozjątrzony tym pomieszaniem zuchwalstwa i dwomości, grzeczności i pogardy.

 Nieznajomy patrzył na niego przez chwilę z lekkim uśmiechem, za czym cofnął się od okna, wyszedł powoli z oberży i stanął o dwa kroki od d'Artagnana, naprzeciw jego konia. Spokojna pewność siebie i kpiąca mina nieznajomego podwoiły jeszcze wesołość jego towarzyszy, którzy pozostali przy oknie.

D'Artagnan widząc, że nieznajomy się zbliża, wysunął o cal szpadę z pochwy.

- Ten koń jest niewątpliwie barwy jaskra, a raczej był taki w swej młodości - podjął nieznajomy zwracając się do słuchaczy przy oknie i jak gdyby nie dostrzegając rozdrażnienia d'Artagnana, który stał mu na drodze. - Barwa to doskonale znana w botanice, ale jak dotąd, dość rzadka u koni.

- Tylko ten kpi sobie z konia, kto nie ośmieliłby się zakpić z jego pana! - zawołał z wściekłością przyszły rywal Treville'a.

- Nie śmieję się często, mój panie - podjął nieznajomy - jak to sam możesz wywnioskować z wyrazu mojej twarzy; wszelako śmieję się, kiedy mi na to przyjdzie ochota.

- Ja zaś - zawołał d'Artagnan - nie życzę sobie, by się śmiano, kiedy nie mam na to ochoty.

- Doprawdy, mój panie? - ciągnął nieznajomy z największym spokojem. -Wybornie, masz zupełną rację.

I odwróciwszy się na pięcie, chciał wrócić do oberży przez główną bramę, przy której d'Artagnan wjeżdżając zauważył osiodłanego konia.

Ale d'Artagnan nie należał do tych, co kpiny puszczają płazem. Wyciągnął szpadę całkowicie z pochwy i rzucił się za nim krzycząc:

 
- Zawróć no, zawróć, panie kpiarzu, abym nie musiał cię uderzyć z tyłu.

- Mnie uderzyć! - rzekł tamten obracając się na pięcie i patrząc na młodzieńca z równym zdumieniem, jak pogardą. - No, no, mój drogi, szaleniec z ciebie!


Po czym dodał półgłosem i jak gdyby do samego siebie:

- Tam do licha! Cóż za okazja dla Jego Królewskiej Mości, miałby z tego zucha wybornego muszkietera.

 

Zaledwie skończył, kiedy d'Artagnan rzucił się nań z obnażoną szpadą tak wściekle, że gdyby nieznajomy nie odskoczył do tyłu, ten żart byłby zapewne jego żartem ostatnim. Zrozumiał tedy, że to nie przelewki, wyciągnął szpadę, skłonił się przeciwnikowi i z wielką powagą stanął w pozycji. Ale w tej samej chwili dwaj jego towarzysze wraz z oberżystą skoczyli na d'Artagnana i zaczęli go okładać kijami, łopatami i szczypcami kuchennymi. Była to odpowiedź na atak tak szybka i tak rozstrzygająca, że przeciwnik d'Artagnana, podczas gdy ten ostatni odwrócił się, by bronić się przed ciosami, schował szpadę do pochwy z równą jak przedtem dokładnością; z niedoszłego aktora walki stał się jej obserwatorem i w tej roli zachował się ze zwykłym sobie niezmąconym spokojem, wciąż jednak pomrukując:

 

- Niech tych Gaskończyków zaraza! Wsadźcie go na tego pomarańczowego konia i niech się stąd wynosi.

- Ale dopiero po tym, jak cię zabiję, tchórzu! - zawołał d'Artagnan wciąż broniąc się, jak mógł najlepiej, i nie cofając się ani na krok przed trzema przeciwnikami, którzy zasypywali go ciosami.

- Znów ta gaskońska brawura - mruknął szlachcic. - Na honor, ci Gaskończycy są niepoprawni! Pobawcie się z nim jeszcze trochę, skoro tak się przy tym upiera. Kiedy poczuje zmęczenie, sam powie, że ma dość.


Ale nieznajomy nie wiedział jeszcze, na jak wielki upór natrafił; d'Artagnan nie należał do tych, co kiedykolwiek proszą pardonu. Walka toczyła się więc jeszcze kilka sekund; wreszcie wyczerpany d'Artagnan wypuścił szpadę, którą uderzenie kija złamało na dwoje. Cios w czoło obalił go niemal w tej samej chwili; padł na ziemię krwawiąc, na wpół zemdlony.

Ludzie zbiegli się ze wszystkich stron na miejsce wypadku. Oberżysta, lękając się skandalu, z pomocą pachołków zaniósł rannego do kuchni, gdzie się nim zaopiekowano.


Tymczasem szlachcic powrócił na swe miejsce przy oknie i przyglądał się z pewnym zniecierpliwieniem zgromadzonej gawiedzi, której obecność nie była mu, widać, przyjemna.

- No i cóż, jak się ma ta szalona pałka? - zapytał odwracając się na odgłos otwieranych drzwi i kierując swe słowa do oberżysty, który przybył dowiedzieć się o jego zdrowie.

- Wasza Ekscelencja jest zdrów i cały? - zapytał oberżysta.

- Nic mi nie dolega, mój poczciwy gospodarzu, i pytam cię, co się dzieje z naszym młodzieńcem.

- Ma się lepiej - rzekł oberżysta - całkiem zemdlał.

- Doprawdy? - zapytał szlachcic.

- Ale na chwilę przedtem zebrał wszystkie siły i wołał, że jeszcze panu pokaże.

- Ale ten chłopak to wcielony diabeł! - zawołał nieznajomy.

- Och, nie, Wasza Ekscelencjo, żaden diabeł - podjął oberżysta z pogardliwą miną - kiedy zemdlał, przetrząsnęliśmy jego rzeczy; w tobołku ma tylko jedną koszulę, a w sakiewce dwanaście talarów, co nie przeszkodziło mu powiedzieć, gdy tracił przytomność, że gdyby podobny wypadek przydarzył się w Paryżu, pożałowałbyś pan tego natychmiast, gdy tu przyjdzie ci żałować później.

- W takim razie - rzekł chłodno nieznajomy - to jakiś przebrany książę krwi.

- Opowiadam o tym dlatego, panie, byś się miał na baczności.

- Czy w gniewie nie wymienił czyjegoś nazwiska?

- I owszem, uderzył się po kieszeni i powiedział: „Zobaczymy, co powie pan de Treville na tę zniewagę wyrządzoną jego protegowanemu".

- Pan de Treville? - rzekł nieznajomy z uwagą - uderzył się po kieszeni wymieniając nazwisko pana de Treville?... Posłuchaj, przyjacielu, spodziewam się, że gdy młodzieniec leżał zemdlony, zajrzałeś do tej kieszeni. Cóżeś tam znalazł?

- List zaadresowany do pana de Treville, kapitana muszkieterów.

- Doprawdy?

- Nie inaczej, jak miałem zaszczyt Waszej Ekscelencji powiedzieć.

Oberżysta, nie odznaczający się wielką przenikliwością, nie zauważył wrażenia, jakie jego słowa wywarły na nieznajomym. Odszedł od okna, na którego framudze wspierał się łokciem, i zmarszczył brwi z wyrazem niepokoju.


- Tam do licha! - mruknął przez zęby - czyżby to Treville nasłał na mnie tego Gaskończyka? Bardzo jeszcze młody! Ale cios szpadą jest ciosem szpadą, niezależnie od wieku człowieka, który go zadaje, i mniej się nawet mamy na baczności przed dzieckiem niż przed kim innym; czasem dość błahej przeszkody, by pokrzyżować wielkie zamiary.

 

Nieznajomy zamyślił się na kilka minut.

- No cóż, gospodarzu, czy nie uwolnisz mnie od tego szaleńca? Nie mogę go zabić, nie godzi się to z moim sumieniem, a jednak - dodał z wyrazem chłodnej groźby - a jednak przeszkadza mi. Gdzie jest teraz?

- W pokoju mojej żony, na pierwszym piętrze, gdzie go opatrują.

- Rzeczy i torbę ma przy sobie? Nie zdjął kaftana?

- Przeciwnie, wszystko to znajduje się w kuchni na dole. Ale skoro ten młody narwaniec panu przeszkadza...


- Bez wątpienia. Wywołał w twojej oberży awanturę, gorszącą przyzwoitych ludzi. Idź, przygotuj rachunek i uprzedź mego służącego.

- Jak to, pan nas już opuszcza?

- Wiesz o tym dobrze, skoro kazałem ci osiodłać konia. Czy nie wykonano mego rozkazu?

- I owszem; jak Wasza Ekscelencja mógł zauważyć, koń stoi osiodłany przy bramie, gotów do drogi.

- Dobrze, uczyń zatem, co powiedziałem.

- Ho, ho - powiedział sobie oberżysta - czyżby go strach obleciał przed tym młokosem?

Ale rozkazujące spojrzenie nieznajomego położyło kres jego wywodom. Ukłonił się uniżenie i wyszedł.


- Nie trzeba, żeby ten hultaj ujrzał Milady - ciągnął nieznajomy – powinna zjawić się wkrótce; już się nawet spóźniła. Lepiej zrobię, jeśli dosiądę konia i wyjadę jej naprzeciw... Gdybym tylko mógł wiedzieć, co zawiera ten list adresowany do Treville'a!

 

Tymczasem oberżysta, który nie wątpił ani przez chwilę, że to obecność młodzieńca wypędza nieznajomego z oberży, wszedł do pokoju żony i zastał tam d'Artagnana, który wreszcie odzyskał przytomność. Za czym, tłumacząc mu, że straż miejska mogłaby się źle z nim obejść, jako że szukał zwady z wielkim panem, wedle zdania oberżysty bowiem nieznajomy był na pewno wielkim panem, skłonił młodzieńca, choć był on jeszcze słaby, do powstania i ruszenia w dalszą podróż. D'Artagnan czując się bardzo niepewnie, bez kaftana, z głową owiniętą gałganami, wstał jednak i popychany przez oberżystę, zaczął schodzić; lecz gdy pojawił się w kuchni, ujrzał swego przeciwnika, który rozmawiał spokojnie, stojąc przy stopniu ciężkiej karocy zaprzężonej w dwa wielkie konie normandzkie.


Osoba, z którą rozmawiał - kobieta dwudziesto - lub dwudziestodwuletnia - wychyliła głowę przez drzwiczki karocy. Powiedzieliśmy już, jak bystrym i spostrzegawczym okiem d'Artagnan patrzył na ludzi; ujrzał tedy od razu, że kobieta była młoda i piękna. Jej uroda uderzyła młodzieńca, tym bardziej że nigdy nie spotyka się podobnej na południu, gdzie dotychczas przebywał. Była to blada blondynka o długich włosach, które spadały w lokach na ramiona, o wielkich niebieskich, tęsknych oczach, różanych ustach i dłoniach z alabastru.

Rozmawiała żywo z nieznajomym.

- A zatem Jego Eminencja rozkazuje mi... - powiedziała dama.

- Wrócić natychmiast do Anglii i uprzedzić go osobiście, gdyby książę opuszczał Londyn.

- A jeśli idzie o inne instrukcje? - zapytała piękna pani.

- Znajdują się w tej szkatułce, którą otworzy pani dopiero po drugiej stronie kanału La Manche.

- Doskonale; a pan?

- Wracam do Paryża.

- Nie ukarawszy tego zuchwałego chłopca? - zapytała dama.

 

Nieznajomy miał właśnie odpowiedzieć, ale w chwili kiedy otwierał usta, d'Artagnan, który słyszał wszystko, ukazał się na progu.

 

- Ów zuchwały chłopiec sam karze innych! - zawołał. - Spodziewani się, że ten, którego winien ukarać, nie ucieknie znów jak przedtem.

- Nie ucieknie? - powtórzył nieznajomy marszcząc brwi.

- Nie, przypuszczam bowiem, że w obecności kobiety nie ośmielisz się pan zmykać.

- Pomyśl! - zawołała Milady widząc, jak szlachcic chwyta za szpadę - pomyśl, że najmniejsza zwłoka może pokrzyżować wszystko.

- Ma pani rację! - zawołał szlachcic. - Jedź więc w swoją stronę, a ja ruszę w swoją.


I pożegnawszy damę skinieniem głowy, wskoczył na konia, podczas gdy woźnica karocy żywo popędzał zaprzęg. Pomknęli galopem, każde w przeciwnym kierunku.

 

- Hola! A gdzie jest zapłata! - wrzasnął oberżysta; jego afekt dla podróżnego zmienił się w głęboką pogardę, skoro ujrzał, że szlachcic oddala się nie uregulowawszy rachunku.

- Zapłać, gałganie! - zawołał do służącego podróżny nie wstrzymując konia; służący rzucił oberżyście pod nogi dwie czy trzy sztuki srebra i pogalopował za swym panem.

- O tchórzu! O nędzniku! O fałszywy szlachcicu! - zawołał d'Artagnan pędząc z kolei za służącym.

 

Ale był jeszcze zbyt słaby. Zaledwie zrobił dziesięć kroków, gdy zaszumiało mu w uszach, krew nabiegła do oczu i upadł zamroczony pośrodku ulicy, wciąż wołając;

 

- Nikczemnik! Nikczemnik! Nikczemnik!

- Nikczemny w samej rzeczy - przytaknął oberżysta zbliżając się do d'Artagnana i próbując tym pochlebstwem zjednać sobie biednego chłopca, niczym czapla z bajki ślimaka.

- Tak, bardzo nikczemny - zamruczał d'Artagnan - ale ona jest bardzo piękna!

- Kto taki? - zapytał oberżysta.

- Milady - wyszeptał d'Artagnan.

 

I zemdlał po raz wtóry.

 

- Wszystko jedno - rzekł oberżysta. - Straciłem tamtych dwoje, ale pozostaje mi jeszcze ten młokos, zatrzymam go tu przynajmniej kilka dni. Zawsze to jedenaście zarobionych talarów.

 

Jak wiadomo, jedenaście talarów pozostało w sakiewce d'Artagnana. Oberżysta liczył na jedenaście dni choroby i na talara dziennie; ale się przeliczył. Nazajutrz o piątej rano d'Artagnan wstał, zszedł do kuchni, poprosił, prócz kilku innych ingrediencji, których lista do nas nie dotarła, o wino, oliwę i rozmaryn, i z receptą matczyną w ręce sporządził sobie balsam, którym namaścił liczne rany, sam zmieniając okłady i nie chcąc zgodzić się na pomoc żadnego lekarza. Dzięki skuteczności cygańskiego balsamu, a być może również dzięki nieobecności lekarza d'Artagnan był na nogach tego samego wieczora i prawie całkiem zdrów nazajutrz.

 

Ale w chwili kiedy miał płacić za rozmaryn, oliwę i wino, jedyny swój wydatek, przestrzegał bowiem całkowitej diety (gdy tymczasem jego żółty koń, jeśli wierzyć słowom oberżysty, jadł trzy razy więcej, niż można było się spodziewać po jego wielkości), znalazł w kieszeni jedynie niewielką sakiewkę z wytartego aksamitu wraz z jedenastu talarami; znikł wszakże list adresowany do pana de Treville.

Młodzieniec począł go szukać nader cierpliwie, wywracając po dwadzieścia razy kieszenie i kieszonki, przetrząsając torbę, otwierając i zamykając sakiewkę; ale gdy doszedł do wniosku, że listu nie znajdzie, wściekłość ogarnęła go po raz trzeci i niewiele brakowało, a musiałby znowu zaaplikować sobie wonne wino i oliwę; widząc bowiem, że ta szalona głowa się rozpala, słysząc, jak d'Artagnan grozi, że połamie wszystko w oberży, jeśli nie znajdą tego listu, oberżysta chwycił za oszczep, jego żona za kij od miotły, pachołkowie zaś te same kije, którymi posługiwali się dnia poprzedniego.

- Mój list polecający! - zawołał d'Artagnan - mój list polecający, na rany Boskie! Bo ponadziewam was wszystkich jak jarząbki na rożen!

Niestety, pewna okoliczność nie pozwoliła młodzieńcowi wypełnić groźby.


Jak bowiem powiedzieliśmy, jego szpada została złamana na dwoje podczas pierwszej potyczki, o czym całkiem był zapomniał. Toteż kiedy sięgnął po szpadę, stwierdził, że jest uzbrojony w odłamek długości ośmiu czy dziesięciu cali, który oberżysta troskliwie włożył do pochwy. Resztę klingi gospodarz ukrył, by zrobić sobie z niej szpikulec.


Jednakże ten zawód nie powstrzymałby zapewne naszego zapalczywego młodzieńca, gdyby oberżyście nie przyszło do głowy, że żądanie podróżnego jest całkowicie słuszne.

 

- Ale w samej rzeczy - powiedział opuszczając oszczep - gdzie jest ten list?

- Otóż to, gdzie list? - zawołał d'Artagnan. - Przede wszystkim oświadczam waszmości, że list jest adresowany do pana de Treville i musi się znaleźć; a jeśli się nie znajdzie, pan de Treville zatroszczy się już o to, by go znaleziono, to pewna. 

Ta pogróżka całkiem zbiła z tropu oberżystę. Po królu i panu kardynale pan de Treville był tym, którego imię najczęściej pojawiało się na ustach żołnierzy, a nawet mieszczan. Co prawda był jeszcze ojciec Józef, ale jego imię wymawiano po cichu, tak wielki strach budziła szara eminencja, jak nazywano zausznika kardynała. Toteż odrzucił daleko oszczep i rozkazując służącym poniechać pałek, a żonie uczynić to samo z kijem od miotły, pierwszy dał przykład zabierając się do szukania
zgubionego listu.

- Czy ten list zawierał coś cennego? - zapytał oberżysta po chwili bezowocnych poszukiwań.

- Do kata! Myślę sobie! - zawołał Gaskończyk, który liczył na to, że list pomoże mu w dworskiej karierze - całą moją fortunę.

- Może były w nim obligi hiszpańskie? - zapytał oberżysta niespokojnie.

- Obligi do prywatnej szkatuły Jego Królewskiej Mości - odparł d'Artagnan, który spodziewał się, że dzięki tej rekomendacji znajdzie się w służbie króla, i sądził, że nie skłamie odpowiadając w sposób nieco ryzykowny.
 

- Do diabła! - powiedział oberżysta całkiem zrozpaczony.

- Ale mniejsza o to - ciągnął d'Artagnan z pewnością siebie cechującą ludzi z jego stron. - Mniejsza o to, nie chodzi o pieniądze; najważniejszy był list. Wolałbym stracić tysiąc pistoli.

Równie dobrze mógłby powiedzieć: dwadzieścia tysięcy, ale powstrzymała go młodzieńcza skromność.


Błysk rozświetlił nagle umysł oberżysty, który w duchu sam sobie urągał, nie znajdując żadnego wyjścia.

- Ten list nie został zagubiony - zawołał.

- Co? - rzekł d'Artagnan.

- Nie; został panu zabrany.

- Zabrany! Przez kogo?

- Przez tego szlachcica, co był tu wczoraj. Zszedł do kuchni, gdzie leżał pański kaftan. Był tam sam jeden. Idę o zakład, że to on list ukradł.

- Tak myślisz? - odparł d'Artagnan niezbyt przekonany, wiedział bowiem lepiej niż ktokolwiek, że list był ściśle prywatny i nie zawierał nic, co mogłoby znęcić czyjąś chciwość. Istotnie, nikomu ze służby czy podróżnych ten papier nie przyniósłby najmniejszej korzyści.

- Mówisz więc, że podejrzewasz owego panka?

- Mówię, że jestem tego pewien - ciągnął oberżysta. - Kiedym mu powiedział, że Wasza Miłość jest pod opieką pana de Treville i masz nawet list do tego znamienitego pana, wydał mi się wielce niespokojny, zapytał mnie, gdzie jest list, i zszedł natychmiast do kuchni, wiedząc, że jest tam twój kaftan.

- Więc on mi go ukradł - odparł d'Artagnan. - Zaniosę skargę do pana de Treville, a pan de Treville zaniesie skargę do króla.

Za czym wyciągnął uroczystym ruchem dwa talary z kieszeni, dał je oberżyście, który odprowadził go do drzwi z kapeluszem w ręce, wsiadł na żółtego konia i dojechał na nim bez żadnych dalszych przypadków do bramy Saint-Antoine w Paryżu; tu sprzedał go za trzy talary, co było bardzo dobrą zapłatą, zważywszy, iż d'Artagnan poganiał tęgo na ostatnim odcinku drogi. Toteż handlarz koni, któremu d'Artagnan odstąpił swego rumaka, nie krył bynajmniej przed młodzieńcem, wyliczając mu dziewięć liwrów, że ofiarowuje tę wspaniałą sumę jedynie dla niezwykłej maści konia. D'Artagnan wkroczył więc do Paryża pieszo, z tobołkiem pod pachą, i szedł tak długo, aż znalazł pokój, odpowiadający jego skromnym środkom, rodzaj mansardy przy ulicy des Fossoyeurs, niedaleko od Luksemburga.


Wpłaciwszy zadatek, d'Artagnan zajął mieszkanie i spędził resztę dnia na przyszywaniu do swego kaftana i spodni galonów, które matka odcięła od nowego prawie kaftana pana d'Artagnana ojca i dała mu ukradkiem; potem udał się na Quai de la Ferraille, by nabyć nową klingę do szpady; wreszcie wrócił do Luwru chcąc się dowiedzieć od pierwszego spotkanego muszkietera, gdzie jest pałac pana de Treville. Ów pałac znajdował się przy ulicy Vieux-Colombier, a więc w pobliżu wynajętego pokoju; d'Artagnanowi wydało się to szczęśliwą wróżbą dla jego najbliższych poczynań.

Za czym, rad ze swego zachowania się w Meung, z czystym sumieniem, jeśli idzie o przeszłość, ufny w teraźniejszość i pełen nadziei na przyszłość, położył się i zasnął snem sprawiedliwego.

Ów sen, bardzo jeszcze parafiański, trwał aż do godziny dziewiątej rano; wówczas wstał, by udać się do znakomitego pana de Treville, trzeciej osobistości w królestwie wedle mniemania pana d'Artagnana ojca.

II.

W PRZEDPOKOJU PANA DE TREVILLE

Pan de Troisville, jak nazywała się jeszcze jego rodzina w Gaskonii, lub pan de Treville, nazwisko przyjęte w Paryżu, w samej rzeczy rozpoczął tak jak d'Artagnan, to znaczy bez złamanego szeląga, ale z tym kapitałem śmiałości, inteligencji i uporu, co sprawiają, że najbiedniejszy szlachciura gaskoński dziedziczy po przodkach nadzieje, których wartość jest większa niż rzeczywisty spadek szlachcica z Perigordu czy Berry. Jego zuchwałe męstwo i szczęście zuchwalsze jeszcze w czasach, kiedy ciosy spadały jak grad, wyniosły go na szczyt tej drabiny trudnej do przebycia, którą nazywa się łaską u dworu; przeskakiwał na niej po cztery stopnie za jednym zamachem.
 

Był przyjacielem króla, który, jak wiadomo, wielce czcił pamięć swego ojca, Henryka IV. Ojciec pana de Treville tak wiernie służył królowi w wojnach przeciw Lidze, że nie mając gotowych pieniędzy (zawsze ich brakło Bearneńczykowi płacącemu długi jedyną monetą, jakiej nigdy nie potrzebował pożyczać - dowcipem), nie mając więc, jak powiedzieliśmy, gotowych pieniędzy, obdarzył Treville'a po odzyskaniu Paryża herbem, wyobrażającym złotego lwa w szkarłatnym polu z dewizą: fidelis et
fortis. Był to nie byle jaki zaszczyt, ale nie przysparzał bogactwa. Toteż gdy znakomity towarzysz wielkiego Henryka umarł, zostawił panu synowi w spadku jedynie szpadę i dewizę. Dzięki tym dwóm darom i nieskazitelnemu nazwisku pan de Treville dostał się na dwór młodego władcy, gdzie przysłużył się tak dobrze szpadą i tak był wierny dewizie, iż Ludwik XIII, jedna z najlepszych szpad królestwa, miał zwyczaj mawiać, że gdyby któremuś z jego przyjaciół przyszło stawać na ubitej
ziemi, radziłby mu za sekundanta siebie lub Treville'a, a może nawet Treville'a w pierwszym rzędzie. Toteż Ludwik XIII był prawdziwie przywiązany do Treville 'a, przywiązany na modłę królów, egoistycznie, trzeba to przyznać, ale zawszeć przywiązany. W owych nieszczęsnych czasach lubiano otaczać się ludźmi pokroju Treville'a.
Wielu mogłoby zasłużyć sobie na dewizę „dzielny”, który to przymiotnik stanowił drugi człon wspomnianej dewizy; nieliczni tylko mogli sobie rościć prawa do epitetu „wierny”, stanowiącego pierwszy jej człon. Treville należał do tych ostatnich; była to jedna z rzadkich natur o inteligencji posłusznej jak u psa, ślepej odwadze, bystrym oku, szybkiej ręce; wzrokiem obdarzony był tylko po to, by widzieć, z kogo król jest niezadowolony, a ręką, by uderzyć tego, kto się królowi nie spodobał, czy to był Besme, Maurevers, Poltrot de Merę czy Vitry.

Zresztą Treville'owi brakowało jak dotąd jedynie okazji; ale czekał tylko na nią i obiecywał sobie, że chwyci ją za kark, jeśli kiedykolwiek pojawi się w zasięgu jego działania. Toteż Ludwik XIII mianował Treville'a kapitanem muszkieterów, którzy dzięki swemu oddaniu lub raczej fanatyzmowi byli dla tego króla tym samym, czym straż przyboczna dla Henryka III, a gwardia szkocka dla Ludwika XI.

Kardynał ze swej strony nie chciał królowi dać się wyprzedzić. Kiedy ujrzał niezrównanych chwatów, jakimi Ludwik XIII się otaczał, ów drugi lub raczej pierwszy król Francji zapragnął mieć gwardię dla siebie. Jakoż miał muszkieterów, podobnie jak Ludwik XIII, i obie te rywalizujące ze sobą potęgi ściągały do swej służby ludzi znamienitych w robieniu bronią ze wszystkich prowincji francuskich, a nawet z państw obcych. Richelieu i Ludwik XIII spierali się często przy wieczornej partii szachów o zasługi swoich zabijaków, chwaląc ich postawę i męstwo; i wypowiadając się głośno przeciw pojedynkom i bijatykom, po cichu sami zagrzewali do nich i odczuwali prawdziwy żal lub niepohamowaną radość, dowiedziawszy się o klęsce lub zwycięstwie swoich ludzi. Tak przynajmniej powiadają pamiętniki człowieka, który nie raz jeden uczestniczył w tych zwycięstwach, a rzadko miał okazję zaznać klęsk. Treville znał tę słabostkę monarchy i jej właśnie zawdzięczał stałe łaski Ludwika XIII, który nie odznaczał się, jak powiadają, zbyt wielką wiernością w przyjaźni. Z miną wielce przebiegłą kazał paradować muszkieterom przed kardynałem Armandem Duplessis, aż siwe wąsy Jego Eminencji jeżyły się ze złości.

Treville wybornie rozumiał istotę wojen w owej epoce, kiedy to albo żyło się na koszt wroga, albo na koszt ziomków; jego żołnierze tworzyli legion istnych diabłów i nie znali posłuchu przed nikim, prócz niego samego.

Uszargani, podpici, pokiereszowani muszkieterowie królewscy, a raczej muszkieterowie pana de Treville, zapełniali szynki, tłoczyli się w miejscach przechadzek i zabaw publicznych krzycząc głośno, podkręcając wąsa, pobrzękując szpadą, potrącając z lubością gwardzistów pana kardynała, jeśli się na nich natknęli, i wśród żartów dobywali szpady pośrodku ulicy; często padali trupem, ale mogli być pewni, że zostaną opłakani i pomszczeni; często zabijali sami, wiedząc, że nie zgniją w więzieniu, ponieważ pan de Treville stamtąd ich wydobędzie. Toteż pan de Treville był wynoszony pod niebiosa i uwielbiany przez tych ludzi, którzy choć zuchwali ponad miarę, drżeli przed nim jak żaki przed bakałarzem, posłuszni każdemu jego słowu i gotowi śmiercią zmazać najdrobniejszy nawet zarzut.

Pan de Treville umiał posługiwać się tą potężną dźwignią przede wszystkim dla króla i jego przyjaciół, a potem dla siebie i własnych przyjaciół. Zresztą w żadnym z pamiętników owej epoki, chociaż pozostawiła ich tyle, nie można natrafić na najmniejszy zarzut skierowany przeciw temu godnemu szlachcicowi nawet przez jego wrogów, a miał tyluż wrogów między ludźmi pióra co między noszącymi szpadę; nic jednak nie wskazuje na to, powiadamy, żeby ten zacny szlachcic kazał sobie płacić za czyny swych zabijaków. Posiadając rzadki geniusz intrygi, który czynił go równym najtęższym intrygantom pozostał uczciwym człowiekiem. Co więcej, choć robienie bronią zniekształca postać, choć wyczerpują uciążliwe i męczące ćwiczenia, był jednym z najznamienitszych galantów epoki, mężczyzną wykwintnym, niezrównanym dowcipnisiem; mówiono o sukcesach miłosnych Treville'a, jak dwadzieścia lat przedtem mówiono o sukcesach Bassompierre'a, a to nie byle co. Podziwiano tedy, kochano i bano się kapitana muszkieterów, co jest szczytem powodzenia ludzkiego.

Ludwik XIV gasił wszystkie małe gwiazdy dworu swym potężnym blaskiem; jego ojciec, słońce pluribus impar, pozwalał błyszczeć każdemu ze swych ulubieńców, nie odbierał splendoru żadnemu z dworzan. Poza asystowaniem przy toalecie króla i kardynała, liczono wówczas w Paryżu dwieście innych porannych toalet, przy których warto było być obecnym, a wśród nich poranek u pana de Treville był szacowany bardzo wysoko.

 

Dziedziniec jego pałacu położonego przy ulicy Vieux-Colombier przypominał obóz, i to od szóstej rano w lecie, a od ósmej w zimie. Pięćdziesięciu do sześćdziesięciu muszkieterów, którzy co pewien czas się zmieniali, aby dziedziniec nigdy nie świecił pustkami, przechadzało się tam i sam, zbrojnych i gotowych na wszystko. Po wielkich schodach, zajmujących tyle miejsca, że dziś wystarczyłoby go na zbudowanie całego domu, wstępowali i schodzili petenci z Paryża ubiegający się o jakiś fawor, szlachta z prowincji pragnąca zaciągnąć się do szeregów i służba w liberiach najróżniejszych barw, która przynosiła panu de Treville pisma od swych panów. W przedpokoju, na długich ławach ustawionych pod ścianami, czekali szczęśliwi wybrańcy, to znaczy ci, których zawezwano. Od rana do wieczora było tu gwarno, gdy tymczasem pan de Treville w gabinecie przylegającym do przedpokoju przyjmował wizyty, wysłuchiwał skarg, wydawał rozkazy, gdy zaś chciał odbyć przegląd ludzi i broni, trzeba mu było tylko stanąć w oknie, podobnie jak królowi, który w takich razach wychodził na balkon Luwru.

W dniu kiedy d'Artagnan się zjawił, liczba zebranych była niemała, zwłaszcza dla prowincjusza. Co prawda ten prowincjusz był Gaskończykiem, a w owej epoce ziomkowie d'Artagnana mieli opinię ludzi niełatwo dających się onieśmielić. Przekroczywszy jednak potężną bramę nabijaną długimi gwoździami o kwadratowych łebkach, wpadało się w sam środek wojaków, którzy mijali się na dziedzińcu, nawoływali, kłócili i zabawiali. Aby utorować sobie drogę poprzez te wiry, trzeba było być oficerem, wielkim panem lub piękną kobietą.

Nasz młodzieniec posuwał się środkiem tej ciżby z bijącym sercem, przyciskając długi rapier do chudych nóg, z ręką przy rondzie kapelusza i z owym zakłopotanym uśmiechem parafianina, który nadrabia miną. Gdy tylko wyminął jakąś grupę, oddychał swobodniej; zdawał sobie sprawę, że oglądano się za nim; i choć był o sobie dobrego mniemania, po raz pierwszy w życiu poczuł się śmieszny.

Na schodach było gorzej jeszcze: na pierwszych stopniach stało czterech muszkieterów, którzy zabawiali się w osobliwy sposób, podczas gdy ich towarzysze, w liczbie dziesięciu czy dwunastu, czekali na podeście, by z kolei wziąć udział w zabawie.

Jeden z czwórki, stojący na wyższym stopniu z obnażoną szpadą w ręce, nie dopuszczał lub przynajmniej starał się nie dopuścić trzech innych do siebie.

Tamci trzej fechtowali się z nim nader zręcznie. D'Artagnan sądził zrazu, że mają florety ćwiczebne, zaopatrzone w gałki, ale widząc zadraśnięcia stwierdził wkrótce, że broń jest ostra i sposobna do walki; przy każdym ciosie nie tylko aktorzy sceny, ale i widzowie śmiali się jak szaleni. Muszkieter, zajmujący w tej chwili wyższy stopień, znakomicie dawał sobie radę z przeciwnikami. Otoczono ich kołem; warunki zabawy wymagały, by ten, kogo dosięgną! cios, ustępował miejsca temu, co go zadrasnął. W ciągu pięciu minut ów muszkieter ugodził jednego z przeciwników w przegub, drugiego w brodę, trzeciego w ucho, sam nie doznając najmniejszego szwanku; ta zręczność, zgodnie z przyjętymi regułami, dawała mu prawo do trzech nowych starć.

Choć nasz młody podróżny nie tyle nie mógł, ile nie chciał niczemu się dziwić, był zdumiony tą zabawą; widział w swej prowincji, w owej Gaskonii, gdzie tak łatwo zapalają się głowy, rozmaite pojedynki, ale brawura tych czterech graczy wydała mu się najniezwyklejsza ze wszystkiego, o czym słyszał kiedykolwiek, nawet w swej ojczyźnie. Zdało mu się, że przeniesiono go do owego bajecznego kraju olbrzymów, co przejmowali Guliwera tak wielkim strachem; a przecież nie był jeszcze u kresu; pozostawał podest i przedpokój.

Na podeście nikt się już nie bił, opowiadano sobie anegdoty o kobietach, a w przedpokoju historyjki dworskie. Na podeście d'Artagnan oblał się pąsem, w przedpokoju zadrżał. Choć nie zbywało mu na wyobraźni i w Gaskonii bywał niebezpieczny dla młodziutkich pokojowych, a niekiedy dla ich równie młodych pań, nawet w chwilach uniesienia nie marzył ani o połowie tych miłosnych cudów, ani o ćwierci kawalerskich czynów, którym blasku dodawały jeszcze powszechnie znane nazwiska i intymne szczegóły. Ale jeśli jego obyczajność doznała zgorszenia na podeście, szacunek do kardynała został pogwałcony w przedpokoju. Tu, ku swemu wielkiemu zdumieniu, d'Artagnan usłyszał, jak głośno krytykuje się politykę, przed którą drżała Europa, i życie prywatne kardynała, za co tylu wielkich i potężnych panów poniosło kary; ten wielki mąż, szanowany przez pana d'Artagnana ojca, służył za pośmiewisko muszkieterom pana de Treville, którzy kpili z jego pałąkowatych nóg i zgarbionych pleców; jedni śpiewali piosenki o pani d'Aiguillon, jego kochance, i pani de Combalet, jego siostrzenicy, podczas gdy inni zmawiali się przeciwko giermkom i gwardzistom księcia kardynała; wszystko to razem wydawało się d'Artagnanowi czymś zgoła niemożliwym w swej potworności.

Jednakże gdy imię króla pojawiło się niespodziewanie wśród kpinek z kardynała, zdawało się, że knebel zatyka te wszystkie drwiące usta; rozglądano się z wahaniem wokoło; rzekłbyś, że zebrani lękają się niedyskrecji ściany dzielącej przedpokój od gabinetu pana de Treville. Ale wkrótce jakaś aluzja sprowadzała znów rozmowę na Jego Eminencję, śmiechy na nowo rozlegały się w najlepsze, nie zostawiano na nim suchej nitki.

„Nie ulega wątpliwości, że ci ludzie zostaną wtrąceni do Bastylii i powieszeni - myślał d'Artagnan z przerażeniem - i ja na pewno wraz z nimi, ponieważ słucham, słyszałem i zostanę poczytany za ich wspólnika. Co powiedziałby pan ojciec, który tak mi zalecał szacunek dla kardynała, gdyby wiedział, że znajduję się w towarzystwie tych pogan?”

Jak łatwo więc zrozumieć, d'Artagnan nie ośmielił się wziąć udziału w rozmowie. Patrzył tylko szeroko otwartymi oczami, nastawiał uszu, wytężał wszystkie zmysły, by nic nie uszło jego uwagi; i mimo zaleceń ojcowskich czuł, że ponoszą go własne upodobania i instynkt, każąc mu pochwalać raczej niż ganić to wszystko, czego był świadkiem.

Ponieważ jednak był całkiem obcy w tłumie dworzan pana de Treville i widziano go tu po raz pierwszy, zapytano, czego sobie życzy. W odpowiedzi d'Artagnan wymienił skromnie swe nazwisko, podkreślił, że jest ziomkiem pana de Treville; pokojowcowi, który zwrócił się doń z pytaniem, oświadczył, że chciałby prosić pana de Treville o posłuchanie. Prośba została przyjęta w sposób nader protekcjonalny, przy czym przyobiecano mu, że rzecz zostanie powtórzona w stosownym czasie i
okolicznościach.

D'Artagnan ochłonął nieco z pierwszego zdumienia, miał więc czas przyjrzeć się strojom i fizjonomiom.

Pośrodku najbardziej ożywionej grupy stał wysoki muszkieter o dumnej twarzy, odziany w sposób tak osobliwy, że zwracał powszechną uwagę. W tej chwili nie miał na sobie mundurowej opończy, której noszenie nie było zresztą regułą w owych czasach niezbyt wielkiej wolności, ale znacznie większej niezależności, tylko obcisły kaftan błękitnej barwy, wyblakły nieco i zniszczony, a na nim wspaniały pendent, cały zahartowany złotem, połyskujący niczym łuski na wodzie w słoneczny dzień. Długi płaszcz ze szkarłatnego aksamitu spadał z wdziękiem z jego ramion, odsłaniając jedynie z przodu wspaniały pendent i zawieszony na nim ogromny rapier.

Ów muszkieter powracał właśnie ze służby; skarżył się, że jest zakatarzony, i kaszlał od czasu do czasu w sposób bardzo przesadny. Dlatego to okrył się płaszczem, jak oświadczył. Gdy mówił, dumnie uniósłszy głowę i podkręcając niedbale wąsa, wszyscy podziwiali z zachwytem haftowany pendent, a d'Artagnan najwięcej ze wszystkich.

- No cóż - mówił muszkieter - teraz będzie się takie nosić; nie ma to wielkiego sensu, wiem o tym dobrze, ale taka jest moda. Zresztą trzeba na coś wydać pieniądze ze schedy.

- Hola, Portosie! - zawołał jeden z obecnych - nie próbuj nam wmówić, że ten pendent zawdzięczasz rodzicielskiej hojności, dostałeś go od zawoalowanej damy, z którą cię widziałem zeszłej niedzieli koło bramy Saint-Honore.

- Nie, na honor, słowo szlacheckie, że kupiłem za własne pieniądze - odparł ten, którego nazwano Portosem.

- Tak jak ja kupiłem tę nową sakiewkę za to, co moja kochanka włożyła do starej - rzekł drugi.

- Ależ to szczera prawda, a na dowód powiem, że zapłaciłem zań dwanaście pistoli.

Podziw wzrósł dwukrotnie, choć nadal trwały wątpliwości.

 

- Czy nie tak, Aramisie? - rzekł Portos zwracając się do innego muszkietera. Ów muszkieter był zupełnym przeciwieństwem tego, który pytał i nazywał go Aramisem. Był to młodzieniec liczący dwadzieścia dwa albo dwadzieścia trzy lata zaledwie, o twarzy naiwnej i słodkiej, oku czarnym i łagodnym, policzkach różowych i aksamitnych jak brzoskwinia jesienią, a jego cienki wąsik kreślił nagórnej wardze linię doskonale prostą; zdawało się, że niechętnie opuszcza ręce, w obawie, że żyły na nich mogą nabrzmieć, i od czasu do czasu szczypał się w uszy, by zachować ich jasnoróżową, delikatną barwę. Zwykł był mówić mało i powoli, rozdawał wiele ukłonów, śmiał się bezgłośnie, odsłaniając piękne zęby, o które dbał zapewne tak samo, jak i o resztę swej osoby. Na pytanie przyjaciela odpowiedział potakującym skinieniem głowy.
Ta zgoda utwierdziła jednakże wątpliwości na temat pendentu; podziwiano go nadal, ale w milczeniu i na skutek nagłego zwrotu myśli rozmowa przeszła na inny temat.

- Słyszeliście, co opowiada giermek pana de Chalais? - zapytał jakiś muszkieter zwracając się do wszystkich obecnych.

- A cóż on opowiada? - rzekł Portos zarozumiałym tonem.

- Że spotkał w Brukseli Rocheforta, tego złego ducha kardynała, przebranego za kapucyna; dzięki temu przebraniu przeklęty Rochefort mógł spłatać tęgiego figla panu de Laigues, który nie należy do najmądrzejszych.

- To prawdziwy głupiec - rzekł Portos - ale czy wiadomość jest pewna?

- Wiem o tym od Aramisa - odparł muszkieter.

- Rzeczywiście?

- Wiesz przecież, Portosie - rzekł Aramis - opowiedziałem ci wczoraj, nie mówmy o tym więcej.

- Nie mówmy o tym więcej, powiadasz - podjął Portos. - Nie mówmy o tym! Do licha, szybko to rozstrzygnąłeś. Jakże to! Kardynał każe szpiegować szlachcica, każe skraść jego korespondencję zdrajcy, łotrowi, szubienicznikowi; przy pomocy tego szpiega i dzięki tej korespondencji każe ściąć głowę panu de Chalais pod głupim pretekstem, że chciał on zabić króla i ożenić królewskiego brata z
królową! Nikt nie wiedział nic o tej zagadce, powiedziałeś nam to wczoraj ku wielkiemu zadowoleniu wszystkich i kiedy jesteśmy jeszcze oszołomieni tą nowiną, oświadczasz nam dzisiaj: Nie mówmy o tym więcej!

- Mówmy więc o tym, jeśli tego pragniesz - odparł Aramis cierpliwie.

- Gdybym był giermkiem biednego Chalais, ów Rochefort spędziłby ze mną nie najmilszą chwilkę.

- Sam zaś spędziłbyś nie najmilszy kwadransik z Czerwonym Księciem - podjął Aramis.

- Czerwony Książę! Czerwony Książę! Brawo, brawo! - zawołał Portos klaszcząc w ręce i kiwając z uznaniem głową. - Czerwony Książę, to wyborne. Możesz być pewien, mój drogi, że puszczę to słówko w obieg. O, ten Aramis ma dowcip! Co za nieszczęście, że nie mogłeś pójść za swym powołaniem, przyjacielu, jakże rozkoszny byłby z ciebie księżulo!

- Cóż, to tylko chwilowe opóźnienie - podjął Aramis - będę nim kiedyś. Wiesz dobrze, Portosie, że studiuję nadal teologię.

- Zrobi, jak powiada - odparł Portos - wcześniej czy później.

- Wcześniej-rzekł Aramis.

- Jednego tylko czeka, zanim zdecyduje się ostatecznie na włożenie sutanny, wiszącej na kołku pod jego mundurem - powiedział któryś muszkieter.

- Czegóż to czeka? - zapytał inny.

- Czeka, aż królowa da dziedzica francuskiej koronie.

- Nie żartujmy na ten temat, panowie - rzekł Portos - dzięki Bogu, królowa jest jeszcze w wieku, kiedy się to stać może.

- Podobno pan Buckingham jest we Francji - podjął Aramis ze szczególnym uśmiechem, który nadawał temu tak prostemu na pozór zdaniu sens dość gorszący.

- Aramisie, mój przyjacielu, tym razem źle mówisz - przerwał Portos – twoje upodobanie do dowcipów ponosi cię zawsze zbyt daleko; gdyby pan de Treville cię usłyszał, nie uszłoby ci to na sucho.

- Chcesz mi dawać nauki, Portosie! - zawołał Aramis i w jego łagodnym oku zalśniła błyskawica.

- Mój drogi, bądź muszkieterem lub księdzem. Bądź jednym lub drugim, ale nie jednym i drugim - podjął Portos. - Posłuchaj, Atos ci to już kiedyś powiedział: chcesz jeść z dwóch żłobów. Ach, nie unoś się, proszę, to byłoby bezcelowe, wiesz dobrze, jaka jest umowa między tobą, Atosem i mną. Bywasz u pani d'Aiguillon i zalecasz się do niej; bywasz u pani de Bois-Tracy, krewniaczki pani de Chevreuse, i jak powiadają, cieszysz się faworami tej damy. Mój Boże, nie opowiadaj nam o swym
szczęściu, nikt nie pyta o twe tajemnice, twoja dyskrecja jest znana. Ale skoro posiadasz tę cnotę, zrób z niej, u kaduka, użytek, jeśli idzie o Jej Królewską Mość. Niechaj każdy mówi, co mu się żywnie podoba, o królu i kardynale; ale królowa jest nietykalna i jeśli się mówi o niej, trzeba mówić dobrze.

- Portosie, jesteś zarozumiały jak Narcyz, uprzedzam cię - odparł Aramis - wiesz dobrze, że nienawidzę morałów, chyba że wygłasza je Atos. Jeśli idzie o ciebie, mój drogi, masz zbyt wspaniały pendent, byś mógł być mocny w tej materii. Będę księdzem, jeśli mi się spodoba, na razie jestem muszkieterem, jako muszkieter mówię to, na co mam ochotę, a w tej chwili mam ochotę ci powiedzieć, że mnie drażnisz.

- Aramisie!

- Portosie!

- Panowie! Panowie! - zawołano wokół.

- Pan de Treville prosi pana d'Artagnana - przerwał pokojowiec otwierając drzwi gabinetu.


Na to wezwanie, podczas którego drzwi gabinetu były otwarte, wszyscy zamilkli; wśród ogólnej ciszy młody Gaskończyk przeszedł przez przedpokój i znalazł się w gabinecie kapitana muszkieterów, winszując sobie z całego serca, że tak w porę uniknął zakończenia tej dziwnej sprzeczki.

III.

POSŁUCHANIE

Pan de Treville był w tej chwili w bardzo złym humorze, jednak pozdrowił uprzejmie młodzieńca, który skłonił się aż do ziemi, i słuchał z uśmiechem słów powitalnych; pobrzmiewał w nich akcent beameński przypominający mu młodość i kraj rodzinny, dwa wspomnienia, przywodzące uśmiechną twarz każdego, bez różnicy wieku. Ale natychmiast niemal podszedł do drzwi i dając d'Artagnanowi znak ruchem ręki, jak gdyby prosił młodzieńca, by pozwolił mu zakończyć sprawę z innymi, zanim zacznie z nim samym, zawołał trzykrotnie, podnosząc głos za każdym razem, tak że objął całą skalę, od tonu rozkazującego do gniewu:
 

- Atos, Portos, Aramis!

Dwaj muszkieterowie, z którymi zawarliśmy już znajomość i do których odnosiło się to wezwanie, porzucili natychmiast kompanię i skierowali się do gabinetu; drzwi zamknęły się za nimi, gdy tylko przekroczyli próg. Ich sposób bycia, jakkolwiek zabarwiony odcieniem niepokoju, cechowała swoboda równie pełna godności jak posłuszeństwa, budząca zachwyt d'Artagnana, który uważał tych ludzi za półbogów, a ich dowódcę za Jowisza olimpijskiego, zbrojnego we wszystkie pioruny.

Kiedy dwaj muszkieterowie weszli, a drzwi zamknęły się za nimi, kiedy w przedpokoju znów zrobiło się gwarno, ponieważ wezwanie pana de Treville dało nowy temat do rozmów; kiedy pan de Treville przemierzył już w milczeniu i ze zmarszczonymi brwiami trzykroć lub czterykroć gabinet, za każdym razem przechodząc obok Portosa i Aramisa, wyprężonych i niemych jak na paradzie, przystanął nagle przed nimi i zawołał mierząc ich od stóp do głów gniewnym spojrzeniem:

- Czy wiecie, co mi król powiedział nie dalej jak wczoraj? Czy wiecie, panowie?

- Nie - odparli po chwili ciszy dwaj muszkieterowie - nie, panie kapitanie, nie wiemy.

- Ale mamy nadzieję, że zechce pan nam o tym powiedzieć - dodał Arami najgrzeczniejszym tonem i skłonił się z .wdziękiem.

- Powiedział mi, że odtąd będzie werbował muszkieterów spośród gwardzistów pana kardynała!

- Spośród gwardzistów pana kardynała! A to dlaczego? - zapytał żywo Portos.

- Ponieważ przekonał się, że trzeba mu będzie dodać do swego cienkusza nieco zacnego wina.

Dwaj muszkieterowie zaczerwienili się aż po białka oczu. D'Artagnan nie wiedział, co ze sobą począć, i rad byłby się znaleźć sto stóp pod ziemią.

- Tak, tak - ciągnął pan de Treville coraz goręcej - i Jego Królewska Mość ma rację, na honor, muszkieterowie mają żałosną opinię na dworze. Wczoraj, grając z królem, pan kardynał opowiadał z miną pełną współczucia, która wcale mi się nie podobała, że onegdaj ci przeklęci muszkieterowie, te diabły wcielone (akcentował te słowa w sposób ironiczny, który jeszcze bardziej mi się nie podobał), ci dzielni wojacy (dodał patrząc na mnie tygrysim okiem) zasiedzieli się w jakimś szynku przy ulicy Ferou i ront jego gwardzistów (myślałem, że roześmieje mi się w nos) musiał ich aresztować. Tam do licha! Powinniście coś wiedzieć o tym. Aresztować muszkieterów! Byliście tam, tak, poznano was i kardynał wymienił wasze nazwiska. Cóż, sam jestem winien, tak, tak, skoro to ja dobieram sobie ludzi. Posłuchaj no, Aramisie, u jakiego diabła prosiłeś mnie o żołnierską opończę, kiedy czułbyś się tak dobrze w sutannie? A ty, Portosie, masz zapewne ten piękny złoty pendent do wieszania słomianej szpady? A Atos! Nie widzę Atosa. Gdzie jest Atos?

- Panie kapitanie - odparł ze smutkiem Aramis - jest chory, bardzo chory.

- Chory, bardzo chory, powiadasz? Jakaż to choroba?

- Obawiamy się, czy to nie jest wietrzna ospa, panie kapitanie - odparł Portos chcąc także wtrącić słowo do rozmowy - co najprzykrzejsze jednak, choroba na pewno oszpeci mu twarz.

- Wietrzna ospa! Znowu jakaś chwalebna historia, Portosie! Wietrzna ospa w jego wieku? Cóż znowu, pewnie jest ranny, może zabity! Ach, gdybym wiedział! U kaduka, panowie muszkieterowie, nie życzę sobie, by moi ludzie uczęszczali do podejrzanych spelunek, doprowadzali do bójek na ulicach i wymachiwali szpadami w zaułkach. Nie chcę wreszcie, by dawali powód do śmiechu gwardzistom pana kardynała, ludziom dzielnym, spokojnym, zręcznym, których nigdy się nie aresztuje i którzy zresztą nie daliby się aresztować, jestem tego pewien! Woleliby raczej umrzeć na miejscu, niż cofnąć się o krok. Uciekać, ustępować placu, zmykać to dobre dla muszkieterów królewskich!

Portos i Aramis trzęśli się z wściekłości. Chętnie zadusiliby pana de Treville, gdyby nie zdawali sobie sprawy, że to wielka miłość do nich każe mu tak przemawiać. Tupali nogami, zagryzali usta do krwi i ściskali ze wszystkich sił gardy szpad. Powiedzieliśmy już, że w pałacu słyszano, jak pan de Treville wzywa Atosa, Portosa i Aramisa, i z jego tonu odgadnięto, że jest w wielkim gniewie. Dziesięć głów przypadło do portiery; ludzie bledli ze wściekłości, uszom przyklejonym do drzwi nie wymykało się ani jedno słowo rozmowy, gdy usta powtarzały obelgi kapitana wszystkim obecnym w przedpokoju. W jednej chwili w pałacu zawrzało, od drzwi gabinetu aż do bramy wejściowej.

- Ach, muszkieterowie królewscy pozwalają się aresztować gwardzistom pana kardynała! - ciągnął pan de Treville, równie wściekły w głębi serca, jak jego żołnierze, choć ważył każde słowo i zatapiał je niczym sztylet w piersi słuchaczy. - Ach, sześciu gwardzistów Jego Eminencji aresztuje sześciu muszkieterów Jego Królewskiej Mości! Do kata! Powziąłem decyzję. Natychmiast idę do Luwru, podaję się do dymisji jako kapitan muszkieterów królewskich i proszę o godność porucznika w gwardii pana kardynała. Jeśli mi odmówi, u kata, zostanę księdzem.

Gdy kapitan wyrzekł te słowa, w przedpokoju nastąpił wybuch. Zewsząd padały jedynie przekleństwa i złorzeczenia. ,,U pioruna! Do kroćset diabłów! Niech to zaraza!” - powtarzane wielokrotnie krzyżowały się w powietrzu.

D'Artagnan szukał zasłony, za którą mógłby się ukryć, i czuł nieodpartą ochotę, by wleźć pod stół.

- Dobrze więc, kapitanie - odezwał się Portos nie panując nad sobą - w rzeczy samej było nas sześciu przeciwko sześciu, ale zostaliśmy wzięci podstępem i zanim mieliśmy czas wyciągnąć szpady, dwaj nasi ludzie padli trupem, a Atos ciężko ranny, też był blisko śmierci. Znasz, kapitanie, Atosa; dwakroć próbował się podnieść i dwakroć upadał. Tymczasem my bynajmniej nie wołaliśmy pardonu!
Zawlekli nas siłą. Uciekliśmy w drodze. Atosa uznano za martwego i zostawiono, w spokoju na polu walki, mniemając, że nie warto go zabierać. Ot i cała historia. Tam u licha, panie kapitanie, nie wygrywa się wszystkich bitew. Wielki Pompejusz przegrał bitwę pod Farsalos, a król Franciszek I, który - jak powiadają - nie ustępował mu w niczym, przegrał bitwę pod Pawią.

- I mam zaszczyt pana zapewnić, że zabiłem jednego z gwardzistów jego własną szpadą - rzekł Aramis - ponieważ moja pękła przy pierwszym pchnięciu. Zabiłem lub zasztyletowałem, jak wolisz, kapitanie.

- Nie wiedziałem o tym - podjął pan de Treville tonem nieco łagodniejszym. - Widzę, że pan kardynał przesadził.

- Ale zechciej pan okazać nam łaskę - ciągnął Aramis, który widząc, że kapitan łagodnieje, ośmielił się zwrócić z prośbą - i nie mów nic o tym, że Atos jest ranny! Byłby niepocieszony, gdyby ta wieść dotarła do króla, a ponieważ rana jest bardzo ciężka, szpada przebiwszy bowiem ramię weszła w pierś, można by się obawiać...

W tej samej chwili zasłona się uniosła i piękna, szlachetna, ale straszliwie blada twarz ukazała się we drzwiach.

- Atos! - zawołali dwaj muszkieterowie.

- Atos! - powtórzył pan de Treville.

- Wzywałeś mnie, panie kapitanie - rzekł Atos do pana de Treville słabym, ale bardzo spokojnym głosem. - Dowiedziałem się od towarzyszy, że mnie wzywałeś, i pośpieszyłem stawić się na twe rozkazy; jestem, panie, czego chcesz ode mnie?

Mówiąc te słowa muszkieter w przepisowym stroju, ściśnięty pasem, wszedł pewnym krokiem do gabinetu. Pan de Trśville wzruszony do głębi tym dowodem odwagi, szybko podszedł do niego.


- Mówiłem właśnie tym panom - powiedział - że zabraniam moim muszkieterom wystawiać się na niebezpieczeństwo bez potrzeby. Dzielni żołnierze są drodzy królowi, a król wie, że muszkieterowie są najodważniejszymi ludźmi pod słońcem. Daj mi rękę, Atosie.
I nie czekając, aż nowo przybyły odpowie na ten dowód sympatii, pan de Treville chwycił jego prawą rękę i uścisnął ją ze wszystkich sił, nie zauważywszy, że Atos, jakkolwiek wybornie panował nad sobą, skurczył się z bólu i choć wydawało się to zgoła niemożliwe, zbladł jeszcze bardziej.

Drzwi pozostały na wpół otwarte, tak wielkie wrażenie wywołało przybycie Atosa, o którego ranie, mimo tajemnicy, wiedzieli wszyscy. Ostatnie słowa kapitana zostały przyjęte z głośnym zadowoleniem i kilka głów uniesionych zapałem ukazało się w przecięciu zasłony. Pan de Treville niewątpliwie zganiłby ostro to naruszenie etykiety, ale poczuł nagle, jak ręka Atosa zaciska się w jego ręce; rzuciwszy na niego okiem zobaczył, że muszkieter mdleje. W tym samym momencie
Atos, który wytężył wszystkie siły, by zapanować nad bólem, zwyciężony w końcu przez cierpienie, upadł na podłogę jak martwy.

- Chirurga! - zawołał pan de Treville. - Mojego, królewskiego, najlepszego! Chirurga, do stu tysięcy diabłów, bo mój dzielny Atos umrze!

Na okrzyk pana de Treville wszyscy pośpieszyli do jego gabinetu i zanim kapitan pomyślał o tym, by zamknąć drzwi, zgromadzili się wokół rannego. Ale cały ten pośpiech nie przydałby się zgoła na nic, gdyby lekarz nie znajdował się właśnie w pałacu; rozepchnął ciżbę, zbliżył się do Atosa wciąż leżącego bez czucia, a ponieważ ten hałas i ruch bardzo mu przeszkadzały, zażądał, by przede wszystkim przeniesiono muszkietera do sąsiedniego pokoju. Pan de Treville natychmiast otworzył drzwi i ruszył pierwszy, wskazując drogę Porostowi i Aramisowi, którzy nieśli towarzysza. Za grupą tą postępował chirurg; drzwi zamknęły się za nim.


Gabinet pana de Treville, gdzie zachowywano się zazwyczaj z największym respektem, zamienił się natychmiast w drugi przedpokój. Ludzie pana de Treville rozprawiali, perorowali, krzyczeli przeklinając, złorzecząc i śląc kardynała i jego gwardię do wszystkich diabłów.


W chwilę potem wrócili Portos i Aramis; chirurg i pan de Treville pozostali przy rannym.

Wreszcie powrócił pan de Treville. Ranny odzyskał przytomność; chirurg oświadczył, że stan muszkietera nie powinien niepokoić jego przyjaciół, osłabienie zostało bowiem spowodowane jedynie przez utratę krwi.

Wreszcie pan de Treville dał znał ręką i wszyscy opuścili gabinet, prócz d'Artagnana, który bynajmniej nie zapomniał, że wyznaczono mu posłuchanie, i z uporem Gaskończyka stał na swoim miejscu.

Kiedy wszyscy wyszli i drzwi zamknięto, pan de Trśville odwrócił się i stanął twarzą w twarz z młodym człowiekiem. To, co zaszło przed chwilą, przerwało tok jego myśli, zapytał więc, czego sobie życzy uparty petent. D'Artagnan wymienił swe nazwisko i pan de Treville, ogarniając pamięcią teraźniejszość i przeszłość, zorientował się w sytuacji.

 
- Przepraszam - powiedział uśmiechając się do niego - przepraszam, mój drogi ziomku, ale całkiem o tobie zapomniałem. Cóż, kapitan jest ojcem rodziny obciążonym większą odpowiedzialnością niż zwykły ojciec. Żołnierze to wielkie dzieci, a ponieważ bardzo zależy mi na tym, by rozkazy króla, zwłaszcza zaś rozkazy kardynała były spełniane...

D'Artagnan nie potrafił ukryć uśmiechu. Z tego uśmiechu pan de Treville wywnioskował, że nie ma bynajmniej do czynienia z głupcem, i zmierzając wprost do rzeczy odmienił temat rozmowy.


- Byłem bardzo przywiązany do twego pana ojca - powiedział. - Co mogę uczynić dla jego syna?
Pośpiesz się, mój czas nie należy do mnie.

- Panie - rzekł d'Artagnan - wyjechałem z Tarbes mając zamiar prosić cię w imię tej przyjaźni, którą zachowałeś w pamięci, o opończę muszkietera, ale po tym, co zobaczyłem tu w ciągu dwóch godzin, rozumiem, że byłby to wielki fawor, i obawiam się, że nań nie zasługuję.

- Jest to w istocie wielki fawor, młodzieńcze - odparł pan de Treville – ale może zbyt mało się cenisz lub też tylko zbyt wielką okazujesz skromność. W każdym razie rzecz zależy od decyzji Jego Królewskiej Mości i muszę ci z przykrością powiedzieć, że nie można zostać muszkieterem, jeśli nie ma się na swoim rachunku udziału w kilku bitwach, kilku świetnych czynów i roku lub dwóch służby w regimencie mniej znamienitym od naszego.


D'Artagnan skłonił się nic nie odpowiadając. Jeszcze bardziej pragnął teraz zostać muszkieterem, odkąd wiedział, jak wielkie połączone są z tym trudności.


- Ale - ciągnął dalej pan de Treville ogarniając swego ziomka spojrzeniem tak przenikliwym, że zdało się, iż chce czytać w głębi jego serca - ale ze względu na twego ojca, a mojego dawnego towarzysza, jak rzekłem, chciałbym coś uczynić dla ciebie, młodzieńcze. Nasza młodzież z Bearn nie jest zazwyczaj bogata i wątpię, by się tam coś zmieniło od czasu mego wyjazdu. Nie zabrałeś zapewne ze
sobą zbyt dużo pieniędzy przybywając do Paryża. D'Artagnan wyprostował się z dumną miną, co miało znaczyć, że nie prosi o jałmużnę nikogo.

- Doskonale, młodzieńcze, doskonale - ciągnął Treville - znam te dumne miny, przybyłem do Paryża z czterema talarami w kieszeni, gotów bić się z każdym, kto powiedziałby mi, że nie stać mnie na kupienie Luwru.

D'Artagnan prostował się coraz bardziej; dzięki sprzedaży konia rozpoczynał karierę mając o cztery talary więcej niż ongi pan de Treville.


- Powinieneś zatem zachować sumę, którą posiadasz, nawet gdyby była znaczna; ale musisz również wydoskonalić się w ćwiczeniach, które przystoją szlachcicowi. Napiszę dziś jeszcze list do dyrektora Akademii Królewskiej i od jutra zostaniesz tam przyjęty bez żadnej zapłaty. Nie odrzucaj tej drobnej uprzejmości. Nasi najlepiej urodzeni i najbogatsi panowie szlachta ubiegają się o to często bezskutecznie. Poznasz tam arkana jazdy konnej, fechtunku i tańca, zawrzesz stosowne znajomości i od czasu do czasu zjawisz się tu, by mi powiedzieć, jak ci się powodzi i czy mogę ci być w czymkolwiek pomocny.

Choć d'Artagnan całkiem jeszcze nie znał obyczajów dworskich, zrozumiał, że został bardzo chłodno przyjęty.

- Ach, panie - powiedział - widzę teraz, jak bardzo mi brak listu polecającego, który wręczył mi pan ojciec.

- W samej rzeczy - odparł pan de Treville - jestem zdumiony, że przedsięwziąłeś tak długą podróż nie mając ze sobą niezbędnego wiatyku i jedynego sukursu, jaki pozostaje nam, ludziom z Bearn.

- Miałem go, panie, miałem list taki, jak trzeba, chwalić Boga – zawołał d'Artagnan - ale mi go podstępnie zabrano.

I opowiedział scenę z Meung, opisując nieznajomego szlachcica z najdrobniejszymi szczegółami w sposób tak żywy i pełen prawdy, że oczarował pana de Treville.

- Dziwna rzecz - rzekł ten ostatni z namysłem - mówiłeś więc o mnie głośno?

- Tak, panie, popełniłem tę nieostrożność. Cóż, imię pańskie mogło mi być tarczą w podróży: oceń sam, czy często się nią osłaniałem.

Pochlebstwo było wówczas bardzo w modzie, a pan de Treville lubił bardzo kadzidło tak samo jak król czy kardynał. Nie mógł więc powstrzymać uśmiechu wyrażającego jawne zadowolenie, ale ten uśmiech znikł szybko i Treville powrócił do wypadku w Meung:


- Powiedz mi - ciągnął - czy ten szlachcic nie miał nieznacznej blizny na policzku?

- Tak, jak gdyby zadrasnęła go lekko kula.

- Tęga mina?

- Tak.

- Słuszny wzrost?

- Tak.

- Blada cera, ciemne włosy?

- Tak, tak dokładnie. Jakim sposobem znasz pan tego człowieka? Ach, jeśli go kiedyś znajdę, a znajdę go na pewno, przysięgam panu, choćby w piekle...

- Czekał na kobietę? - ciągnął Treville.

- Odjechał po chwili rozmowy.

- Nie wiesz, o czym rozmawiali?

- Wręczył jej szkatułkę, powiedział, że ta szkatułka zawiera instrukcje dla niej, i kazał otworzyć ją dopiero w Londynie.

- Czy ta kobieta nie była przypadkiem Angielką?

- Nazywał ją Milady.

- To on! - mruknął Treville. - To on! Myślałem, że jest jeszcze w Brukseli!

- Och, panie jeśli wiesz, kim jest ten człowiek - zawołał d'Artagnan - powiedz mi, jak się nazywa i gdzie go mam szukać, a nie będę cię o nic prosić, nawet o to, byś mnie przyjął do muszkieterów; przede wszystkim chcę się zemścić.

- Strzeż się tego człowieka, młodzieńcze - zawołał Treville - jeśli go zobaczysz na jednej stronie ulicy, przejdź na drugą; nie nacieraj na taką skałę; roztrzaska cię na kawałki.


- Nie szkodzi! - rzekł d'Artagnan. - Jeśli go kiedykolwiek znajdę...

- Na razie, jeśli mogę ci radzić - podjął Treville - nie szukaj go.

Nagle Treville urwał tknięty podejrzeniem. Czy ta wielka nienawiść, tak bardzo podkreślana przez młodego podróżnego, nienawiść do człowieka, który - rzecz mało prawdopodobna - zabrał mu list ojca, nie kryje w sobie jakiegoś podstępu? A może ten młodzieniec został nasłany przez Jego Eminencję? Może przybył, by zastawić jakąś pułapkę? Czy ten domniemany d'Artagnan nie jest przypadkiem człowiekiem kardynała, którego kardynał chce wprowadzić do domu Treville'a, umieścić blisko jego osoby, by zdobył zaufanie kapitana, i zgubić go później, jak to praktykowano już tysiąc razy? Spojrzał na d'Artagnana jeszcze bardziej uważnie niż za pierwszym razem. Uspokoił go nieco wyraz tej twarzy pełnej sprytu i udanej pokory.

,,Wiem dobrze, że to Gaskończyk - pomyślał - ale może być nim również dobrze dla kardynała, jak dla mnie. A więc wypróbujemy go”.
- Mój przyjacielu - rzekł powoli - jako że jesteś synem mego dawnego druha (historię o tym straconym liście uważam bowiem za prawdziwą), chcę, by znikł ów chłód, jaki dostrzegłeś w moich słowach na początku: aby ci to wynagrodzić, odsłonię ci sekrety naszej polityki. Król i kardynał są najlepszymi przyjaciółmi; pozory mogą zmylić jedynie głupców. Nie chcę, by mój ziomek, piękny kawaler, dzielny chłopiec, stworzony po to, by zrobić karierę, został wystrychnięty na dudka, uwierzywszy w te wszystkie zmyślenia, i wpadł niczym głupiec w sidła, jak tylu innych. Bądź więc pewien, że jestem oddany tym dwóm wszechpotężnym panom i moje poczynania nigdy nie będą miały innych celów niż służba królowi i panu kardynałowi, jednemu z najświetniejszych geniuszy, jakich wydała Francja. A zatem, młodzieńcze, zastosuj się do tego i jeśli wyniosłeś z domu, nabyłeś od przyjaciół czy też instynktownie żywisz niechęć do kardynała, tak częstą wśród szlachty, żegnaj, rozstańmy się. Pomogę ci we wszelakich okolicznościach, ale nie przyjmę do domu. W każdym razie mam nadzieję, że moja szczerość natchnie cię przyjaźnią do mnie; jesteś bowiem jedynym młodym człowiekiem, z którym mówiłem w ten sposób.

Treville mówił sobie w duchu:

,, Jeśli kardynał nasłał na mnie tego młodego lisa, nie zapomniał mu powiedzieć, wiedząc, jak bardzo go nie cierpię, że najpewniej mnie zjedna wieszając psy na Jego Eminencji; jakoż mimo moich protestów sprytny młokos nie omieszka powiedzieć, że nie znosi kardynała”.

Stało się zupełnie inaczej, niż się Treville spodziewał; d'Artagnan odparł z największą prostotą:

- Panie, przybyłem do Paryża z podobnymi intencjami. Ojciec zalecił mi, bym nikomu nic nie puszczał płazem, prócz króla, kardynała i pana, których uważa za trzech pierwszych mężów we Francji.

Jak możemy zauważyć, d'Artagnan dodał imię pana de Treville do dwu innych; pomyślał jednak, że to nie zaszkodzi.
- Żywię więc największy podziw dla pana kardynała - ciągnął dalej - i najgłębszy szacunek dla jego czynów. Tym lepiej dla mnie, jeśli jak pan powiedział, mówisz do mnie szczerze - wówczas bowiem ocenisz zaszczytne dla mnie podobieństwo naszych gustów; ale jeśli nie ufałeś mi zbytnio, co jest zresztą bardzo naturalne, wiem, że gubię się mówiąc prawdę; jednakże nie stracisz dla mnie szacunku, a na tym najbardziej mi zależy.

Pan de Treville był prawdziwie zaskoczony. Tak wielka przenikliwość, tak wielka szczerość wreszcie wzbudziła w nim podziw, ale nie rozproszyła całkowicie wątpliwości: im bardziej ten młodzieniec przewyższał innych, tym bardziej niebezpieczna byłaby omyłka. Uścisnął jednak rękę d'Artagnana i powiedział:

- Jesteś zacnym chłopcem, ale w tej chwili nie mogę nic więcej zrobić dla ciebie prócz tego, co przyobiecałem przed chwilą. Mój pałac będzie zawsze dla ciebie stał otworem. Później, ponieważ będziesz mógł zwrócić się do mnie w każdej chwili, nie tracąc tym samym żadnej sposobności, osiągniesz prawdopodobnie to, czego pragniesz.

- To znaczy, panie - podjął d'Artagnan - że poczekasz, bym na to zasłużył. Dobrze więc, możesz być spokojny - dodał z gaskońską poufałością – nie będziesz czekał długo.

I skłonił się, by opuścić gabinet, jak gdyby wszystko inne zależało odtąd tylko od niego samego.

- Ależ poczekaj - rzekł pan de Treville zatrzymując go - przyrzekłem ci list do dyrektora Akademii. Czy jesteś zbyt dumny, by go przyjąć, mój młody panie szlachcicu?

- Nie, panie - rzekł d'Artagnan;- zaręczam ci, że z tym listem nie stanie się tak, jak z tamtym. Będę go dobrze pilnował i przysięgam, że trafi tam, gdzie należy: biada temu, kto próbowałby mi to pismo odebrać.

Pan de Treville uśmiechnął się na tę fanfaronadę; pozostawił młodego rodaka we wnęce okna, gdzie rozmawiali, usiadł przy stole i zaczął pisać przyobiecany list. Przez cały czas d'Artagnan, który nie miał nic lepszego do roboty, wybijał takt marsza na szybie, patrząc, jak muszkieterowie wychodzą jeden po drugim, i towarzyszył im spojrzeniem, aż znikli za zakrętem ulicy.

Pan de Treville zapieczętował list, wstał i zbliżył się do młodzieńca, by mu go wręczyć, ale w chwili gdy d'Artagnan wyciągnął po niego rękę, pan de Treville wielce się zdumiał widząc, jak jego protegowany podskoczył nagle, zaczerwienił się ze złości i wybiegł z gabinetu, wołając:

- Tam do kata, tym razem mi nie ujdzie!

- Kto taki? - zapytał pan de Trevelle.

- Mój złodziej! - odparł d'Artagnan. - Ach, zdrajca!

I znikł.

- Cóż za szaleniec! - mruknął pan de Treville. - Możliwe też, że się w ten sposób zręcznie wymknął, widząc, iż podstęp mu się nie udał.



IV.

RAMIĘ ATOSA, PENDENT PORTOSA I CHUSTKA ARAMISA

 
Rozwścieczony d'Artagnan przemknął przez przedpokój w trzech susach, rzucił się na schody, przeskakując po cztery stopnie naraz, z rozpędu wpadł z pochyloną głową na muszkietera wychodzącego od pana de Treville przez boczne drzwi i uderzył go czołem w ramię. Ów krzyknął, a raczej zawył z bólu.

- Przepraszam - rzekł d'Artagnan usiłując biec dalej - przepraszam, ale śpieszę się bardzo.Zaledwie jednak ruszył z miejsca, kiedy żelazna dłoń chwyciła go za szarfę i zatrzymała.

- Pan się śpieszy - zawołał muszkieter blady jak śmierć - pod tym pozorem potrącasz mnie, mówisz ,,Przepraszam” i sądzisz, że tego dość? Bynajmniej, młodzieńcze. Mniemasz może, że skoroś słyszał, jak pan de Treville przemawiał dziś do nas nieco ostro, wolno ci to, co i jemu? Mylisz się kolego; nie jesteś panem de Treville.

- Na honor - odparł d'Artagnan, który rozpoznał Atosa wracającego do domu po opatrunku zrobionym przez chirurga - na honor, nie uczyniłem tego umyślnie, i dlatego powiedziałem: Przepraszam. Wydaje mi się, że to dosyć. Powtarzam panu jednak, co tym razem jest zbyteczne, że śpieszę się, bardzo się śpieszę, kawalerskie słowo. Puść mnie więc, proszę, i pozwól mi odejść.

- Mój panie - rzekł Atos puszczając go - nie jesteś grzeczny. Widać, że przybywasz z daleka.
D'Artagnan przeskoczył już kilka stopni, ale słysząc uwagę Atosa zatrzymał się natychmiast.
- Do licha, mości panie - powiedział - choć przybywam z daleka, nie pan będziesz mnie uczył dwornego obejścia, uprzedzam cię.

- Być może - rzekł Atos.

- Ach, gdybym się nie śpieszył! - zawołał d'Artagnan - gdybym nie biegł za kimś...

- Mój pośpieszny panie, znajdziesz mnie nie goniąc za mną, zrozumiałeś?

- A gdzie to, jeśli łaska?

- Obok karmelitów bosych.

- O której godzinie?

- Koło południa.

- Koło południa, doskonale, stawię się.

- Postaraj się, żebym nie czekał, bo kwadrans po dwunastej obetnę ci uszy, gdy będziesz śpieszył na
spotkanie.

- Dobrze! - krzyknął d'Artagnan - będę za dziesięć dwunasta.

 

I pobiegł, jak gdyby go gnali wszyscy diabli, w nadziei, że dopędzi jeszcze swego nieznajomego, który idąc spokojnym krokiem nie uszedł pewnie daleko.

Ale przy bramie stał Portos rozmawiając z żołnierzem z gwardii. Dzieliła ich niewielka odległość, ale wystarczająca, by mógł się przemknąć jeden człowiek. D'Artagnan uznał tedy, że miejsca w sam raz wystarczy dla niego, i wpadł niczym strzała między tamtych dwóch; nie wziął jednak w rachubę wiatru. Wiatr bowiem wzdął długi płaszcz Portosa i d'Artagnan biegnąc wpadł pod ów płaszcz. Bez wątpienia Portos miał swoje powody, by nie zdejmować tej zasadniczej części stroju, ponieważ
zamiast puścić połę, którą trzymał ręką, pociągnął ją ku sobie tak, że d'Artagnan owinął się w aksamit ruchem obrotowym, spowodowanym oporem niezłomnego Portosa.

 

D'Artagnan, słysząc przekleństwa muszkietera, chciał wyjść spod płaszcza, który zasłaniał mu oczy, i szukał drogi pośród fałdów. Obawiał się przede wszystkim, że uszkodzi wspaniały, znany nam już pendent, ale otworzywszy oczy stwierdził, że nos jego znajduje się pomiędzy barkami Portosa, a więc właśnie na pendencie.

Niestety! Podobnie jak większość rzeczy tego świata, których wartość jest jedynie pozorna, pendent był złoty z przodu, a ze skóry bawolej z tyłu. Próżny Portos, nie mogąc mieć pendentu całego ze złota, miał złoty przynajmniej w połowie. Rozumiemy teraz przyczynę kataru i konieczność noszenia płaszcza.

- Do kata! - zawołał Portos czyniąc wysiłki, by uwolnić się od d'Artagnana, który łaskotał go w plecy.
- Czyś pan oszalał, że się tak rzucasz na ludzi!

- Przepraszam - rzekł d'Artagnan wysuwając się spod ramienia olbrzyma - ale bardzo się śpieszę, pędzę za kimś...

- Czy przypadkiem nie zapominasz pan oczu, kiedy za kimś pędzisz? - zapytał Portos.

- Nie - odparł dotknięty d'Artagnan - nie, oczami właśnie widzę to, czego nie widzą inni.
 
Nie wiadomo, czy Portos zrozumiał, czy nie zrozumiał aluzji, ale poniósł go gniew:

- Mój panie - powiedział - uprzedzam cię, że możesz sobie zedrzeć skórę, jeśli będziesz się tak blisko
ocierał o muszkieterów.

- Zedrzeć skórę, panie - rzekł d'Artagnan - to ostre słowo.

- Lecz bardzo stosowne w ustach człowieka, który zwykł patrzeć w twarz swym wrogom.

- Tam do licha! Jestem pewien, że nie odwracasz się do nich plecami.

 

I młody człowiek, zachwycony swym dowcipem, odszedł śmiejąc się na całe gardło.

Portos zapienił się z wściekłości i ruszył za d'Artagnanem.

 

- Nieco później, nieco później - zawołał tamten - kiedy zdejmiesz płaszcz.

- Zatem o pierwszej za Luksemburgiem.

- Doskonale, o pierwszej - odparł d'Artagnan skręcając za róg ulicy. Ale ani na tej ulicy, którą przebiegł, ani na tej, którą obejmował teraz spojrzeniem, nie ujrzał nikogo. Choć nieznajomy szedł powoli, zyskał przecie na czasie; być może wszedł do jakiegoś domu. D'Artagnanpytał o niego wszystkich przechodniów, skierował się w dół, do promu, i zawrócił ulicą De Setne i La Croix-Rouge, ale nic, ani śladu. Jednakże ten pościg nie był dla niego bez korzyści, ponieważ w miarę jak pot
pokrywał mu czoło, serce chłodło.


Zastanowił się tedy nad tym, co zaszło; zdarzeń było wiele i wszystkie niepomyślne: minęła zaledwie godzina jedenasta, a poranek przyniósł mu już niełaskę pana de Treville, który nie mógł sądzić, że d'Artagnan rozstał się z nim w dworny sposób. Poza tym miał w perspektywie dwa pojedynki z chwatami, z których każdy mógł zabić trzech d'Artagnanów, a byli to muszkieterowie, to znaczy ludzie, których tak czcił, że w sercu i myśli stawiał ich nad wszystkimi.

Sytuacja była smutna. Pewny, że zostanie zabity przez Atosa, młodzieniec, rzecz prosta, nie obawiał się zbytnio Portosa. Ponieważ jednak nadzieja najpóźniej ze wszystkich uczuć gaśnie w sercu człowieka, miał nadzieję, że uda mu się pozostać przy życiu, choć z dwiema straszliwymi ranami, wyniesionymi oczywiście z dwóch pojedynków. W tej to nadziei nie szczędził sobie wymówek na przyszłość:

- Jakiż ze mnie nieokrzesany głupiec! Ten dzielny i nieszczęśliwy Atos był ranny właśnie w to ramię, w które ugodziłem go łbem jak baran. Dziwi mnie tylko, że nie zabił mnie na miejscu; miał do tego prawo, musiałem mu zadać okropny ból. Z Portosem, och, doprawdy, rzecz jest bardziej zabawna.
I mimo woli młodzieniec się roześmiał rozglądając się jednak wokoło, czy ten śmiech samotny i nieuzasadniony, wedle mniemania patrzących z boku, nie obrazi jakiegoś przechodnia.
- Co do Portosa, rzecz jest bardziej zabawna; ale tez ze mnie pożałowania godny roztrzepaniec. Widział kto kiedy rzucać się na ludzi bez uprzedzenia! I czy zagląda się im pod płaszcz, by zobaczyć to, czego tam nie ma. Wybaczyłby mi na pewno, wybaczyłby mi, gdybym nie zaczął doń mówić o tym przeklętym pendencie, co prawda w półsłówkach; tak, piękne mi półsłówka, nie ma co. Ach, utrapiony Gaskończyku, to doprawdy lokajskie dowcipy.

- A zatem, d'Artagnanie, mój przyjacielu - ciągnął już łagodniejszym tonem, na jaki wedle swego mniemania zasługiwał - jeśli wyjdziesz z tego cało, co jest wielce wątpliwe, na przyszłość trzeba ci być nader grzecznym. Niechaj cię podziwiają, podają za wzór. Być dwornym i grzecznym nie znaczy być tchórzem.

Spójrz raczej na Aramisa; Aramis to słodycz, wdzięk wcielony. I cóż, czy ktokolwiek odważy się powiedzieć, że Aramis jest tchórzem? Nie, oczywiście, i odtąd w każdym względzie biorę go sobie za wzór. Ale oto on.

Tak idąc i wygłaszając swój monolog znalazł się w odległości kilku kroków od pałacu Aiguillon i przed tym pałacem ujrzał Aramisa rozmawiającego wesoło z trzema szlachcicami z królewskiej gwardii. Ze swej strony Aramis zauważył d'Artagnana; ponieważ jednak nie zapomniał, iż w obecności tego młodzieńca właśnie pan de Treville tak uniósł się dziś rano, a świadek wymówek, jakich przyszło im wysłuchiwać, nie mógł mu być żadną miarą miły, udał, że go nie widzi.
Tymczasem d'Artagnan, myśląc jedynie o swych dwornych i pojednawczych zamiarach, zbliżył się do czterech młodzieńców składając im piękny ukłon, któremu towarzyszył wdzięczny uśmiech. Aramis skinął lekko głową, ale się nie uśmiechnął. Wszyscy czterej zresztą przerwali od razu rozmowę.

D'Artagnan nie był na tyle głupi, by nie zauważyć, że jest tu zbyteczny; ale że nie znał jeszcze dość dobrze światowych obyczajów, nie umiał wycofać się z fałszywej sytuacji, jaka powstaje niemal zawsze, kiedy człowiek znajdzie się w obcym towarzystwie i natrafi na rozmowę, w której nie może brać udziału.

Szukał więc sposobu, by wycofać się możliwie zręcznie, gdy zauważył, że Aramis upuścił chustkę i bez wątpienia przez nieuwagę nastąpił na nią nogą.

D'Artagnan osądził, że oto sposobna chwila, by zatrzeć popełnioną niezręczność; pochylił się z miną najbardziej uprzejmą, na jaką go było stać, wyciągnął chustkę spod nogi muszkietera, choć tamten opierał się temu najwyraźniej, za czym podając mu ją powiedział:

 

- Oto chustka, panie, której zapewne nie chciałbyś zgubić. Chustka była w samej rzeczy bogato haftowana i miała w jednym rogu koronę i herb. Aramis poczerwieniał' gwałtownie i wyrwał raczej, niż wziął chustkę z ręki Gaskończyka.

 

- Ha, ha! - zawołał jeden z gwardzistów. - Czy nadal będziesz utrzymywał, dyskretny Aramisie, że nie jesteś w dobrych stosunkach z panią de Bois-Tracy, skoro ta urocza dama łaskawie użycza ci swych chustek?
 

Aramis rzucił d'Artagnanowi jedno z tych spojrzeń, które dają natrętowi do poznania, że zdobył sobie śmiertelnego wroga. Podjął jednak najsłodszym tonem:


- Mylicie się, panowie, to nie jest moja chustka i nie wiem, dlaczego temu panu przyszło do głowy wręczyć ją mnie właśnie, a nie jednemu z was. Na dowód, że to prawda, oto moja chustka.

Mówiąc te słowa wyciągnął z kieszeni własną chustkę, równie elegancką i z cienkiego batystu, choć batyst był drogi w owych czasach, ale bez haftów i herbu i ozdobioną jedynie inicjałem właściciela.

Tym razem d'Artagnan ani pisnął, zrozumiał bowiem swój błąd; jednakże przyjaciele Aramisa nie dali się przekonać, a jeden z nich zwracając się do młodego muszkietera rzekł z udaną powagą:

 

- Jeśli jest tak, jak powiadasz, muszę cię, mój drogi Aramisie, poprosić o tę chusteczkę, wiesz bowiem, że Bois-Tracy należy do moich przyjaciół i nie chciałbym, by ktokolwiek chełpił się przedmiotami, które należą do jego żony.

- Kiepsko mnie prosisz - odparł Aramis. - Choć całkowicie uznaję słuszność twojego żądania, jeśli idzie o jego treść, muszę odmówić ze względu na formę.

- Prawdę powiedziawszy - nieśmiało wtrącił d'Artagnan - nie widziałem, żeby chustka wypadła z kieszeni pana Aramisa, Postawił na niej nogę, oto wszystko, ja zaś pomyślałem, że skoro postawił nogę, chustka należy do niego.

- I pomyliłeś się, mój drogi panie - odparł chłodno Aramis, zgoła niewzruszony tym sprostowaniem.

Potem, zwracając się do gwardzisty, który wystąpił jako przyjaciel pana de Bois-Tracy, dodał:

- Zresztą, zastanowiłem się, mój zacny przyjacielu pana de Bois-Tracy, i doszedłem do wniosku, że jestem równie tkliwym jego przyjacielem, jak ty sam. Tak więc chustka równie dobrze mogła wypaść z twojej kieszeni, jak i z mojej.

- Nie, na honor! - zawołał gwardzista Jego Królewskiej Mości.

- Przysięgniesz na honor, ja dam kawalerskie słowo i wówczas będzie jasne, że jeden z nas dwóch kłamie. Posłuchaj, Montaran, zróbmy coś lepszego, niech każdy z nas weźmie połowę.

- Połowę chustki?

- Tak.

- Wybornie - zawołali dwaj inni gwardziści - istny sąd króla Salomona. Doprawdy, Aramisie, jesteś pełen mądrości.


Młodzi ludzie wybuchnęli śmiechem i jak można łatwo odgadnąć, na tym zakończono sprawę. Po chwili rozmowa się urwała i trzej gwardziści i muszkieter, uścisnąwszy sobie serdecznie ręce, poszli każdy w swoją stronę.


- Oto chwila, by zawrzeć pokój z tym dwornym kawalerem - powiedział do siebie d'Artagnan, który trzymał się nieco na uboczu pod koniec rozmowy.

Wiedziony tym uczuciem pośpieszył za Aramisem, który oddalał się nie zwracając na niego uwagi.

- Panie - powiedział - mam nadzieję, że zechcesz mi wybaczyć.

- Ach, panie - przerwał Aramis - pozwól mi zauważyć, że nie zachowałeś się tak, jak dworny kawaler powinien się zachować w podobnych okolicznościach.

- Jak to, panie! - zawołał d'Artagnan - przypuszczasz...

- Przypuszczam, że nie jesteś głupcem i wiesz dobrze, choć przybywasz z Gaskonii, że nie stąpa się bez przyczyny po chustkach. U kaduka, Paryż nie jest wybrukowany batystem.

- Niesłusznie pan czyni, chcąc mnie upokorzyć - rzekł d'Artagnan, w którym swarliwy temperament zaczynał brać górę nad pokojowymi zamiarami. - Pochodzę z Gaskonii, to prawda, a skoro wiesz o tym, nie muszę ci mówić, że Gaskończycy niezbyt są cierpliwi; toteż kiedy raz przeprosili, choćby za głupstwo, są przekonani, że uczynili o połowę więcej, niż należało.
- Mój panie, nie mówię ci tego po to - odparł Aramis - by szukać z tobą zwady. Bogu dzięki, nie jestem zawadiaką, a będąc muszkieterem jedynie chwilowo, biję się tylko wtedy, gdy jestem do tego zmuszony, i czynię to zawsze z wielką niechęcią, ale tym razem sprawa jest poważna, albowiem winien jesteś kompromitacji damy.

- Obaj jesteśmy winni, chciałeś pan powiedzieć - zawołał d'Artagnan.

- Dlaczego popełniłeś niezręczność zwracając mi chustkę?

- Dlaczego popełniłeś niezręczność opuszczając ją na ziemię?

- Powiedziałem i powtarzam panu raz jeszcze, że chustka nie wypadłci z mojej kieszeni.

- Zatem skłamałeś dwa razy, panie, widziałem bowiem, jak wypadła.

- Ach, zaczynasz z tego tonu, mości Gaskończyku. Dobrze, nauczę cię rozumu.

- Ja zaś ci pokażę, że to nie przelewki, mój książę. Wyciągnij szpadę, i o natychmiast.

- Nie tutaj, jeśli łaska, mój poczciwcze, nie tutaj. Czy nie widzisz, że jesteśmy naprzeciw pałacu Aiguillon, gdzie się roi od kreatur kardynała? Któż mi zaręczy, że to nie Jego Eminencja polecił ci, byś mu ofiarował moją głowę? Otóż wyobraź sobie, że w śmieszny sposób zależy mi na mojej głowie, ponieważ mniemam, że dość pasuje do ramion. Chętnie cię więc zabiję, możesz być spokojny, ale po cichu, w miejscu ustronnym, gdzie nie mógłbyś pochwalić się swą śmierci przed nikim.

- Przystaję z ochotą, ale nie licz zbytnio na to i zabierz chustkę, czy należy do ciebie, czy nie. Być może, że ci się przyda.

- Jesteś pan Gaskończykiem? - zapytał Aramis.

- Tak. A pan nie odkłada spotkania przez przezorność?

- Przezorność, mój panie, jest cnotą dość bezużyteczną dla muszkieterów, wiem o tym, ale niezbędną dla sług kościoła; ponieważ zaś jestem muszkieterem tylko chwilowo, pragnę pozostać przezornym. O drugiej godzinie będę miał. zaszczyt czekać na pana przed pałacem pana de Treville. Tam wskażę ci odpowiednie miejsce.
Młodzieńcy pożegnali się. Aramis ruszył ulicą biegnącą w kierunku Luksemburga, a d'Artagnan widząc, że wyznaczona godzina się zbliża, skierował się do karmelitów bosych. Po drodze tak mówił do siebie:

- Rzecz jasna, nie wyjdę z tego cało. Jeśli jednak zostanę zabity, to przynajmniej przez muszkietera.

 

 

V.

MUSZKIETEROWIE KRÓLEWSCY I GWARDZIŚCI PANA KARDYNAŁA

D'Artagnan nie znał nikogo w Paryżu. Udał się więc na spotkanie z Atosem bez sekundanta, postanawiając poprzestać na wybranych przez przeciwnika. Zresztą miał zamiar przeprosić dzielnego muszkietera w sposób stosowny, nie okazując jednak słabości, obawiał się bowiem, że rzecz skończy się nieprzyjemnie, jak zawsze w takich razach, kiedy człowiek młody i pełen sił bije się z przeciwnikiem rannym i osłabionym: zwyciężony podwoi triumf przeciwnika, jako zwycięzca będzie pomawiany o przestępstwo i szukanie łatwych przewag.


Zresztą, jeśli nie przedstawiliśmy nieudolnie charakteru naszego poszukiwacza przygód, czytelnik zdołał już zauważyć, że d'Artagnan nie był zgoła człowiekiem pospolitym. Toteż wciąż sobie powtarzając, że nie uniknie śmierci, bynajmniej nie chciał umrzeć niczym baranek, jak to uczyniłby kto inny, mniej odważny i bardziej umiarkowany, na jego miejscu. Zastanowił się nad rozmaitymi charakterami tych, z którymi miał się bić, i jaśniej zdał sobie sprawę z sytuacji. Miał nadzieję, że
szczerze przeprosiwszy Atosa znajdzie przyjaciela w tym człowieku, którego wzięcie godne wielkiego pana i surowy wyraz twarzy bardzo mu się spodobały. Pochlebiał sobie, że napędzi Portosowi stracha historią z pendentem, o której, jeśli nie padnie trupem na miejscu, mógłby opowiedzieć wszystkim; takie opowiadanie, sklecone zręcznie, mogłoby okryć śmiesznością Portosa. Wreszcie, jeśli idzie o dyskretnego Aramisa, nie bał się go zbytnio, przypuszczając, że jeśli nawet dojdzie z nim do starcia, łatwo sobie poradzi lub w najgorszym razie rozpłata mu twarz, jak to zalecał Cezar żołnierzom Pompejusza, by zniszczyć na zawsze urodę, z której ów był tak dumny.

 

Ponadto d'Artagnanowi nie zbywało na rezolutności, którą zawdzięczał radom ojca, a senstychrad, jak wiemy, był taki: ,,Nie puszczać nic płazem nikomu, prócz króla, kardynała i pana de Treville”. Leciał więc raczej, niż szedł w stronę klasztoru karmelitów bosych, budynku bez okien, otoczonego wyschniętymi łąkami. To miejsce, filia niejako Pre-aux-Clercs*, służyło zazwyczaj za teren spotkań ludziom, którzy nie mieli czasu do stracenia.

 Kiedy d'Artagnan zjawił się na niewielkim, pustym obszarze rozciągającym się u stóp klasztoru, Atos czekał nań od pięciu minut tylko: właśnie biło południe. Był więc punktualny jak zegar na Samaritaine' * i największy kazuista w materii pojedynków nie miałby mu nic do zarzucenia.


 * Pre-aux-Clercs- sławne w owym czasie miejsce pojedynków.

**Srtmdritaine - stara pompa hydrauliczna, zbudowana przy Pont-Neuf w roku 1603.


Atos, który cierpiał okrutnie z powodu rany, mimo że chirurg pana de Treville świeżo ją opatrzył, siedział na przydrożnym kamieniu czekając na przeciwnika z owym spokojem i godnością, jakie nie opuszczały go nigdy. Na widok d'Artagnana powstał i uprzejmie zbliżył się do niego o kilka kroków. Młodzieniec ze swej strony odkrył głowę i powitał Atosa ukłonem tak głębokim, że pióro jego kapelusza dotknęło ziemi.

- Panie - rzekł Atos - uprzedziłem moich dwóch przyjaciół, którzy posłużą mi za sekundantów, ale przyjaciele ci jeszcze nie przyszli. Dziwne, że się spóźniają, nie jest to w ich zwyczaju.

- Nie mam sekundantów, panie - powiedział d'Artagnan -przybyłem dopiero wczoraj do Paryża i nie znam tu jeszcze nikogo prócz pana de Treville. Zostałem mu polecony przez ojca, który ma zaszczyt należeć do jego przyjaciół.

Atos zamyślił się na chwilę.

- Znasz tylko pana de Treville? - zapytał.

- Tak, tylko jego.

- A zatem - ciągnął Atos, mówiąc na wpół do siebie, na wpół do d'Artagnana - a zatem, jeśli cię zabiję, powiedzą, że jestem pożeraczem dzieci.

- Nie sądzę, panie - odparł d'Artagnan z ukłonem nie pozbawionym godności - nie sądzę, skoro czynisz mi zaszczyt potykania się ze mną będąc rannym, co musi ci bardzo być niedogodne.

- W samej rzeczy; muszę przyznać, że zadałeś mi piekielny ból, ale wezmę szpadę do lewej ręki, robię tak zawsze w podobnych okolicznościach. Nie sądź, że z uprzejmości dla pana; biję się równie dobrze obiema rękami. Będzie to nawet dla pana niedogodne: mając broń w lewej ręce utrudnia się walkę przeciwnikowi, który nie jest na to przygotowany; toteż przykro mi, że nie zdołałem cię zawczasu
uprzedzić.

- Doprawdy, panie - rzekł d'Artagnan, składając znów ukłon - jesteś tak dworny, że czuję się wielce zobowiązany.

- Zawstydzasz mnie - odparł Atos z wielkopańską swobodą - ale mówmy o czym innym, chyba że
będzie ci to niemiłe. Ach, u kaduka, jakżeś mnie uraził! Ramię mi płonie.

- Gdybyś zechciał pozwolić... - rzekł d'Artagnan nieśmiało.

- Na co, panie?

- Mam cudowny balsam na rany; dostałem go od matki i wypróbowałem już na sobie.

- A więc?

- Jestem pewien, że w ciągu trzech dni ten balsam pana uzdrowi, a po trzech dniach będę zaszczycony, jeśli zechcesz się ze mną potykać.

D'Artagnan powiedział te słowa z prostotą, która przynosiła zaszczyt dwornym obyczajom młodzieńca, nie czyniąc ujmy jego odwadze.


- U kaduka, mój panie, ta propozycja mi się podoba: nie powiadam, że ją przyjmuję, ale jest to mowa godna szlachcica. Tak mówili i postępowali bohaterowie za czasów Karola Wielkiego, których każdy kawaler powinien naśladować. Niestety, nie żyjemy w czasach wielkiego cesarza. Żyjemy w czasach pana kardynała i za trzy dni, choćbyśmy najpilniej strzegli tajemnicy, będzie wiadomo, że mamy się bić, i znajdą się tacy, co sprzeciwią się naszemu pojedynkowi. Ależ czy ci panowie nigdy nie przyjdą?

- Jeśli panu się śpieszy - rzekł d'Artagnan do Atosa z tą samą prostotą, z jaką przed chwilą proponował mu odłożenie pojedynku na trzy dni - jeśli panu się śpieszy i jeśli rad byś skończyć ze mną natychmiast, bądź łaskaw się nie krępować.

- Oto znów słowa, które bardzo mi się podobają - rzekł Atos, z wdziękiem skinąwszy głową d'Artagnanowi - tak nie mówi człowiek głupi ani tchórzliwego serca. Mości panie, lubię ludzi twego pokroju i widzę, że jeśli jeden z nas nie zabije drugiego, znajdę prawdziwą przyjemność wrozmowach z tobą. Poczekajmy na tych panów, jeśli łaska, na czasie mi nie zbywa, a sądzę, że będzie to bardziej właściwe. Ale oto jeden z nich, jak mi się zdaje.

 

W istocie u wylotu ulicy Yaugirard ukazała się ogromna postać Portosa.

 

- Jak to - zawołał d'Artagnan - pańskim pierwszym sekundantem jest pan Portos?

- Tak, czy to panu nie dogadza?

- Nie, bynajmniej.

- A oto drugi.

 

D'Artagnan zwrócił się w kierunku wskazanym przez Atosa i rozpoznał Aramisa.

 

- Jak to - zawołał z jeszcze większym zdziwieniem - drugim sekundantem jest pan Aramis?

- Oczywiście, czy nie wiesz, że wszędzie bywamy razem, że wśród muszkieterów i gwardzistów, na dworze i w mieście nazywają nas Atos, Portos i Aramis albo trzej nierozłączni? Zresztą, jako że
przybywasz z Dax czy z Pau...

- Z Tarbes - rzekł d'Artagnan.

- Możesz więc nie wiedzieć o tym - rzekł Atos.

- Na honor - powiedział d'Artagnan - pięknie was nazywają, panowie; jeśli moja przygoda nabierze rozgłosu, dowiedzie przynajmniej, że wasza przyjaźń nie opiera się na przeciwieństwach.

 

Tymczasem Portos zbliżył się i powitał Atosa skinieniem ręki, potem odwrócił się w stronę d'Artagnana i stanął jak wryty.

Zaznaczmy mimochodem, że zmienił pendent i nie miał już na sobie płaszcza.


- Ach - zawołał - cóż to znaczy?

- Biję się właśnie z tym panem - rzekł Atos wskazując ruchem ręki d'Artagnana i witając zarazem
Portosa.

- I ja biję się z tym panem - rzekł Portos.

- Ale dopiero o pierwszej - odparł d'Artagnan.

- I ja biję się z tym panem - rzekł Aramis, zbliżając się do nich.

- Ale dopiero o drugiej - powiedział d'Artagnan równie spokojnie jak przedtem.

- Ale dlaczego się bijesz, Atosie? - zapytał Aramis.

- Na honor, sam dobrze nie wiem, uraził mnie w ramię. A ty, Portosie?

- Na honor, biję się, bo się biję - odparł Portos z rumieńcem na twarzy.

 

Atos, którego uwagi nic nie uchodziło, ujrzał lekki uśmiech na ustach Gaskończyka.

 

- Posprzeczaliśmy się w sprawach stroju - rzekł młodzieniec.

- A ty, Aramisie? - zapytał Atos.

- Ja biję się z przyczyn natury teologicznej - odparł Aramis, prosząc gestem d'Artagnana o zachowanie w tajemnicy przyczyny pojedynku.


Atos ujrzał, jak uśmiech znów pojawił się na ustach d'Artagnana.


- Doprawdy? - rzekł.

- Tak, chodzi o ustęp ze świętego Augustyna, co do którego nie byliśmy zgodni.

- To pewna, że temu chłopcu nie zbywa na dowcipie - mruknął Atos.

- A teraz, kiedy jesteście już wszyscy, panowie, pozwólcie, że was przeproszę.



Gdy powiedział słowo „przeproszę”, chmura przemknęła przez czoło Atosa, pogardliwy uśmiech prześliznął się po ustach Portosa, a przeczący gest był odpowiedzią Aramisa.


- Nie zrozumieliście mnie, panowie - rzekł d'Artagnan unosząc głowę; na jego twarzy igrał teraz promień słońca, złocąc rysy delikatne i dumne - przepraszam was na wypadek, gdybym nie mógł spłacić mego długu wobec was wszystkich, jako że pan Atos ma prawo zabić mnie pierwszy, co umniejsza znacznie twoje szansę, panie Portosie, i przekreśla niemal zupełnie twoje, panie Aramisie.
A zatem, panowie, przepraszam was raz jeszcze, ale tylko za to... i stawajmy!


Przy tych słowach d'Artagnan ruchem nadzwyczaj rycerskim wyciągnął swą szpadę z pochwy.Krew uderzyła mu do głowy i w owej chwili dobyłby szpady przeciw wszystkim muszkieterom królestwa, jak dobywał jej przeciw Atosowi, Porostowi i Aramisowi.

Biła dwunasta piętnaście. Słońce stało w zenicie i żar zalewał łąkę, na której miał się odbyć pojedynek.
- Jest bardzo gorąco - rzekł Atos wyciągając z kolei szpadę - ale nie będę mógł zdjąć kaftana; jeszcze przed chwilą bowiem czułem, że rana mi krwawi, a obawiałbym się, iż byłoby ci przykro patrzeć na krew, której sam nie rozlałeś.

- Bądź pewny, panie - rzekł d'Artagnan - że zawsze z przykrością będę patrzeć na rany równie dzielnego szlachcica, bez względu na to, czy sam je spowodowałem, czy kto inny; biję się zatem w kaftanie, tak jak i pan.

- Nuże, moi panowie, dość już grzeczności, pamiętajcie, że czekamy na swoją kolej - powiedział Portos.

- Mów we własnym imieniu, Portosie, gdy wygłaszasz równie niestosowne zdania - przerwał Aramis.
- Jeśli idzie o mnie, mniemam, że to, co mówią ci panowie, jest nader dobrze powiedziane i godne szlachciców.

- Jestem gotów, panie - rzekł Atos stając w pozycji.

- Czekam na rozkazy - rzekł d'Artagnan krzyżując z nim szpadę.

Ale zaledwie rapiery zadźwięczały w pierwszym złożeniu, kiedy oddział gwardii Jego Eminencji, pod dowództwem pana de Jussac, ukazał się za węgłem klasztoru.

- Gwardziści kardynała! - zawołali naraz Portos i Aramis. - Szpady do pochew! Panowie, szpady do pochew!

Ale było już za późno. Pozycja, w której stali dwaj przeciwnicy, mówiła aż nazbyt wyraźnie o ich zamiarach.

- Hola! - krzyknął Jussac zbliżając się do nich i dając znak swym ludziom, by uczynili to samo. -Hola, panowie muszkieterowie, bijecie się tutaj? Więc edykty nic was nie obchodzą?
- Wielce jesteście cnotliwi, panowie gwardziści - rzekł Atos pełen wściekłości, ponieważ Jussac był jednym z wczorajszych napastników. - Zaręczam, gdybyśmy widzieli, że się bijecie, nie usiłowalibyśmy wam przeszkodzić. Pozwólcie więc nam robić swoje, a zabawicie się nie narażając na kłopoty.
- Panowie - odparł Jussac - oświadczam wam z wielką przykrością, że rzecz jest niemożliwa. Obowiązek przede wszystkim. Schowajcie więc szpady, jeśli łaska, i proszę za nami.

- Panie - powiedział Aramis przedrzeźniając Jussaca - z wielką przyjemnością skorzystalibyśmy z tego dwornego zaproszenia, gdyby to zależało od nas, ale, niestety, rzecz jest niemożliwa; pan de Treville nam tego zabronił. Pójdźcie więc swoją drogą, to najlepsze, co możecie zrobić.
Te kpiny rozwścieczyły Jussaca.

- Jeśli odmówicie posłuszeństwa, będziemy musieli was zaatakować.

- Jest ich pięciu - rzekł Atos półgłosem - a nas trzech tylko. Zostaniemy znowu pobici albo przyjdzie nam tu zginąć, oświadczam wam bowiem, że zwyciężony nie zjawię się przed kapitanem.

Atos, Portos i Aramis stanęli obok siebie natychmiast. Tymczasem Jussac ustawiał swoich żołnierzy.


Ta chwila wystarczyła, by d'Artagnan powziął decyzję. Było to jedno z wydarzeń rozstrzygających o życiu człowieka: trzeba było wybrać między królem a kardynałem; dokonawszy wyboru należało wyciągnąć wnioski. Jeśli stanie do walki, okaże nieposłuszeństwo wobec prawa, narazi własne życie i od razu zrobi sobie wroga z ministra potężniejszego od samego króla. To wszystko pojął nasz młodzieniec i - trzeba powiedzieć na jego pochwałę - nie wahał się ani przez chwilę. Rzekł tedy, zwracając się do Atosa i jego przyjaciół:

- Panowie, pozwólcie, że zmienię nieco sens waszych słów. Powiedzieliście, że jest was trzech tylko, gdy wydaje mi się, że jest nas czterech.

- Ale pan nie należysz do nas - powiedział Portos.

- To prawda - odparł d'Artagnan - różnię się od was strojem, ale należę do was duszą. Mam serce muszkietera, wiem o tym dobrze, i to łączy mnie z wami.

- Usuń się, młodzieńcze - krzyknął Jussac, który z gestów i wyrazu twarzy odgadł zamiary d'Artagnana. - Możesz odejść, nie mamy nic przeciwko temu Ratuj swoją głowę i zmykaj szybko.

D'Artagnan nie ruszył się z miejsca.

- Doprawdy, jesteś zacnym chłopcem - rzekł Atos ściskając dłoń d'Artagnana.

- Nuże, zdecydujmy się wreszcie - podjął Jussac.

- Tak - rzekł Portos i Aramis - postanówmy, co robimy.

- Jesteś pan prawdziwie wielkoduszny - rzekł Atos.

 

Ale wszyscy trzej myśleli o młodości d'Artagnana i obawiali się jego braku doświadczenia.
- Jest nas trzech, z tego jeden ranny, i to dziecko - podjął Atos - a przecież będzie się mówić, że stawało nas czterech.

- Tak, ale ustąpić?! - rzekł Portos.

- Trudna sprawa - rzekł Atos.

 

D'Artagnan zrozumiał ich wahania.


- Panowie, zechciejcie mnie wypróbować - powiedział. - Klnę się na honor, że nie odejdę stąd, jeśli zostaniemy pobici.

- Jak się nazywasz, mój zuchu? - zapytał Atos.

- D'Artagnan, panie.

- Dobrze więc! Atos, Portos, Aramis i d'Artagnan, naprzód!

- A zatem, panowie, wasza decyzja? - krzyknął po raz trzeci Jussac.

- Jużeśmy ją powzięli - rzekł Atos.

- To znaczy? - zapytał Jussac.

- Mamy zamiar walczyć z wami - odparł Aramis uchylając kapelusza jedną ręką i wyciągając szpadę drugą.

- Ach, stawiacie opór? - zawołał Jussac.

- Do kaduka! To pana dziwi?


 

I dziewięciu przeciwników ruszyło do ataku z furią, nie pozbawioną jednak metody. 

Atos natarł na gwardzistę nazwiskiem Cahusac, ulubieńca kardynała, Portos zaatakował Bicareta, a Aramis znalazł się twarzą w twarz z dwoma innymi.

Jeśli idzie o d'Artagnana, przypadł mu w udziale sam Jussac.


Serce młodego Gaskończyka biło tak mocno, że zdawało się, wyskoczy z piersi, nie ze strachu, Boże uchowaj, nie czuł go w najmniejszym stopniu, ale z podniecenia. Bił się jak rozwścieczony tygrys, okrążając dziesięć razy przeciwnika, zmieniając po dwadzieścia razy pozycję i miejsce. Jussac był, jak wówczas powiadano, szermierzem zawołanym i wielkim praktykiem; mimo to z największym trudem bronił się przed przeciwnikiem, który zręczny i szybki, zmieniał co chwila sposób walki, atakował ze wszystkich stron jednocześnie, a czynił to z miną człowieka, który ogromnie dba o własną skórę.


Wreszcie Jussac stracił cierpliwość. Wściekły, że przeciwnik, którego uważał za dziecko, trzyma go w szachu, zbyt się zacietrzewił i zaczął popełniać błędy. D'Artagnan, który w braku praktyki wybornie znał teorię, podwoił szybkość;

Jussac pragnąc skończyć zgiął się wpół i natarł straszliwie na przeciwnika; ale tamten odparował cios i kiedy Jussac się podniósł, przesunął się niczym wąż pod jego szpadą i przeszył go ostrzem na wylot. Jussac padł jak kłoda.

Wówczas d'Artagnan objął niespokojnym i szybkim spojrzeniem pole walki.

Aramis zabił już jednego ze swych przeciwników, ale drugi nacierał nań ostro; jednakże Aramis był w dobrej sytuacji i mógł się jeszcze bronić.

Bicaret i Portos wymieniali ciosy. Portos otrzymał cięcie w ramię, Bicaret w udo. Żadna z tych ran nie była wszakże groźna i walczyli obaj z jeszcze większym zapałem. Atos, zraniony przez Cahusaca, bladł w oczach, ale nie cofnął się ani o krok; przerzucił tylko szpadę do lewej ręki.

D'Artagnan, zgodnie z regułami pojedynku, obowiązującymi w owych czasach, mógł przyjść komuś z pomocą. Gdy szukał wzrokiem tego z towarzyszy, którego mógłby wesprzeć, pochwycił spojrzenie Atosa. To spojrzenie pełne było wymowy. Atos umarłby raczej, niż wezwał pomocy, ale mógł patrzeć i prosić spojrzeniem. D'Artagnan to odgadł i jednym skokiem dopadł Cahusaca z boku, krzycząc:


- Baczność, panie gwardzisto, zabiję cię!


Cahusac odwrócił się, a był już największy czas: Atos, którego podtrzymywała jedynie odwaga, upadł na kolano.
 

- Tam do licha! - zawołał do d'Artagnana - nie zabijaj go, młodzieńcze, proszę cię. Mam z nim stare porachunki, załatwię je, kiedy wydobrzeję i odzyskam zdrowie. Rozbrój go tylko, odbierz mu szpadę.
Otóż to. Dobrze, bardzo dobrze!


Atos wydał ten okrzyk widząc, jak szpada wyłuskana z rąk Cahusaca pofrunęła o dwadzieścia kroków. D'Artagnan i Cahusac skoczyli razem, jeden - by ją zabrać, drugi - by się w nią uzbroić; ale bardziej zwinny d'Artagnan pierwszy postawił na niej nogę.

Cahusac podbiegł do gwardzisty, zabitego przez Aramisa, chwycił jego rapier i miał właśnie powrócić do d'Artagnana; ale na swej drodze spotkał Atosa, który podczas krótkiej chwili wytchnienia, jaką zawdzięczał d'Artagnanowi, nabrał nieco sił, a obawiając się, że d'Artagnan zabije jego wroga, chciał wrócić do walki.

D'Artagnan zrozumiał, że wyrządziłby Atosowi niedźwiedzią przysługę, gdy- by nie zostawił mu wolnej ręki. Jakoż w kilka sekund później Cahusac padł z gardłem przeszytym szpadą.

W tej samej chwili Aramis oparł szpadę na piersi obalonego przeciwnika, który musiał prosić pardonu.


Walczyli jeszcze Portos i Bicaret. Portos żartował sobie w najlepsze, pytał Bicareta o godzinę, winszował mu, jako że jego brat otrzymał kompanię w nawarskim regimencie; ale te szyderstwa nie przydawały mu się na nic, Bicaret był jednym z tych ludzi, co padają, ale tylko trupem.

Trzeba jednak było kończyć. Mogła pojawić się straż i zaaresztować wszystkich walczących bez względu na to, czy są ranni, czy cali, rojaliści czy zwolennicy kardynała. Atos, Aramis i d'Artagnan otoczyli Bicareta nakłaniając go do złożenia broni. Choć jeden przeciwko wszystkim i z udem przebitym szpadą, Bicaret nie chciał ustąpić, ale Jussac uniósł się na łokciu i krzyknął do niego, by się poddał. Bicaret był Gaskończykiem jak d'Artagnan. Udał, że nie słyszy, roześmiał się i między
dwoma sztychami znalazł chwilę czasu, by ukazać końcem szpady miejsce na ziemi:

- Tu! - zawołał parodiując słowa Biblii - tu zginął Bicaret, jedyny spośród tych, którzy z nim byli.

- Ale ich jest czterech przeciw tobie. Kończ, rozkazuję ci.

- Ach, jeśli to rozkaz, to co innego - rzekł Bicaret - jesteś moim dowódcą, muszę więc być posłuszny.

Za czym uskoczył do tyłu, złamał swą szpadę na kolanie, by jej nie oddać, cisnął odłamki za mur klasztoru, skrzyżował ręce na piersiach i zagwizdał pieśń gwardzistów kardynała.


Męstwo jest zawsze szanowane, nawet u wroga. Muszkieterowie złożyli Bicaretowi ukłon szpadami i włożyli je do pochew. D'Artagnan uczynił to samo, po czym z pomocą Bicareta, jedynego spośród gwardzistów, który trzymał się na nogach, zaniósł pod bramę klasztoru Jussaca, Cahusaca i tego z przeciwników Aramisa, który był tylko ranny. Czwarty, jak powiedzieliśmy, padł trupem na polu walki. Dali sygnał do odwrotu, zabierając cztery szpady zdobyte na pięciu przeciwnikach, i ruszyli pijani radością ku pałacowi pana de Treville.


Widziano ich, jak szli zajmując całą szerokość ulicy, objąwszy się ramionami, zaczepiając każdego spotkanego muszkietera, tak że ich powrót zamienił się w końcu w marsz triumfalny. Serce d'Artagnana pełne było upojenia, szedł między Atosem i Portosem ściskając ich czule.

- Jeśli nie jestem jeszcze muszkieterem - powiedział do nowych przyjaciół przekraczając próg pałacu pana de Treville - jestem chyba przyjęty do terminu, prawda?
 

VI.

JEGO KRÓLEWSKA MOŚĆ LUDWIK XIII

 

Zajście narobiło dużo hałasu. Pan de Treville gniewał się na muszkieterów głośno i winszował im po cichu, trzeba było jednak co szybciej uprzedzić króla, i pan de Treville pośpieszył do Luwru. Było już jednak za późno; król zamknął się z kardynałem i panu de Treville powiedziano, że Najjaśniejszy Pan pracuje i nie może go przyjąć. Wieczorem pan de Treville zjawił się znowu, kiedy król zasiadł do gry. Jego Królewska Mość wygrywał, a że odznaczał się wielkim skąpstwem, był w wyśmienitym humorze; toteż krzyknął z daleka, gdy tylko ujrzał Treville'a:

- Pójdź no tu, panie kapitanie, pójdź, niech cię wyłajam! Czy wiesz, że Jego Eminencja przyszedł się poskarżyć na muszkieterów, a tak się tym wszystkim przejął, że jest teraz cierpiący. Ależ ci twoi muszkieterowie to diabły wcielone, doigrają się stryczka!

- Nie, Najjaśniejszy Panie - odparł Treville, który zrozumiał od razu, jak się rzeczy mają - przeciwnie, to zacni chłopcy, łagodni jak baranki, a pragną tylko jednego, jestem tego pewien: służyć szpadą Waszej Królewskiej Mości. Ale cóż robić, skoro gwardziści pana kardynała wciąż szukają z nimi zwady: biedacy, muszą bronić honoru swych barw.

- Słuchaj no, panie de Treville - rzekł król - można by pomyśleć, że mówisz o jakim zakonie! Doprawdy, mój miły kapitanie, bierze mnie ochota odebrać ci oficerski patent i ofiarować go pannie de Chemerault, którą przyrzekłem zrobić przeoryszą klasztoru. Nazywają mnie Ludwikiem Sprawiedliwym, mości Treville, i wkrótce przekonamy się, jak się rzeczy mają.

- Właśnie dlatego, że ufam w twą sprawiedliwość, Najjaśniejszy Panie, cierpliwie i spokojnie czekam wyroku.

- Poczekaj więc, poczekaj - rzekł król - nie będziesz czekał długo.

W istocie szczęście odwróciło się, a ponieważ król zaczął przegrywać to, co uprzednio wygrał, rad był z pretekstu, który pozwalał mu wycofać się z wygraną.

Wstał więc po chwili i chowając do kieszeni pieniądze, których większą część stanowiła wygrana, powiedział:
- La Vieuville, zajmij moje miejsce, mam do pomówienia z panem de Treville w ważnej sprawie. Ach! Miałem na stole dwadzieścia cztery luidory; wyłóż tę samą sumę, aby ci, co przegrali, nie czuli się pokrzywdzeni. Sprawiedliwość przede wszystkim.

Za czym, zwracając się do pana de Treville i idąc z nim ku okiennej wnęce, król ciągnął dalej:


- Trzej muszkieterowie

- A zatem powiadasz, że to gwardziści Jego Eminencji szukali zwady z muszkieterami?

- Tak, Najjaśniejszy Panie, jak zawsze.

- A jakże do tego doszło, hę? Wiesz bowiem dobrze, drogi kapitanie, że sędzia powinien wysłuchać obu stron.

- Mój Boże, w sposób najprostszy i najzwyczajniejszy w świecie. Trzej moi najlepsi żołnierze, których imiona są Najjaśniejszemu Panu znane i których oddanie niejeden raz miał okazję ocenić - a mogę zapewnić mego króla, że służą mu z całego serca - trzej moi najlepsi żołnierze, jak rzekłem, panowie Atos, Portos i Aramis, udali się na przechadzkę z pewnym młodzieńcem z Gaskonii, którego
im poleciłem tego samego ranka. Celem przechadzki miało być Saint-Germain; spotkali się właśnie obok karmelitów bosych, kiedy zaczepili ich panowie Jussac, Cahusac, Bicaret i dwaj inni gwardziści, którzy nie przybyliby tam zapewne w tak licznym towarzystwie, gdyby ich zamiary były w zgodzie z obowiązującymi edyktami.

- Więc tak! Dajesz mi do myślenia - rzekł król - zapewne sami przyszli się bić.

- Nie oskarżam ich, Najjaśniejszy Panie, ale sam orzeknij, co może robić pięciu uzbrojonych ludzi w miejscu tak bezludnym jak okolice klasztoru karmelitów bosych.

- Tak, masz słuszność, mój Trśville, masz słuszność.

- Kiedy jednak zobaczyli moich muszkieterów, zmienili zamiar i puścili w niepamięć niechęci osobiste, by przypomnieć sobie o niechęci do naszych barw. Wasza Królewska Mość wie dobrze, że muszkieterowie, którzy służą królowi i tylko królowi, są z natury rzeczy nieprzyjaciółmi gwardzistów pana kardynała.

- Tak, Treville - rzekł król melancholijnie - i bardzo to smutne, wierzaj mi, że dwie są partie we Francji, dwie głowy królestwa; ale wszystko to się skończy, Treville, wszystko się skończy. Powiadasz więc, że gwardziści szukali zwady z muszkieterami?


- Powiadam, że jest bardzo prawdopodobne, iż rzeczy wzięły taki obrót, ale nie mogę przysiąc, Najjaśniejszy Panie. Wiesz dobrze, jak trudno jest dojść prawdy, i jeśli nie jest się obdarzonym tym niezwykłym wyczuciem, które sprawiło, że Ludwik XIII otrzymał przydomek Sprawiedliwego...

- Masz słuszność, Treville; ale twoi muszkieterowie nie byli sami, towarzyszył im jakiś chłopiec?

- Tak, Najjaśniejszy Panie, a jeden spośród nich był ranny. Tak więc trzej muszkieterowie królewscy, w tym jeden ranny, oraz dziecko nie tylko stawili czoło pięciu najgroźniejszym gwardzistom kardynała, ale obalili czterech.

- Ale to zwycięstwo - zawołał król, cały promieniejąc - całkowite zwycięstwo!

- Tak, Najjaśniejszy Panie, równie wielkie, jak przy moście Clerc.

- Czterech ludzi, w tym jeden ranny i dziecko, powiadasz?

- Młodzieniec zaledwie, a tak się dzielnie zachował w tej okazji, że ośmielę się polecić go uwadze Waszej Królewskiej Mości.

- Jak się nazywa?

- D'Artagnan, Najjaśniejszy Panie. Jest to syn jednego z mych najdawniejszych przyjaciół, syn człowieka, który pod wodzą twego sławnego ojca brał udział w wojnie podjazdowej.

- I powiadasz, że ten młodzieniec dzielnie walczył? Opowiedz mi o tym, Treville, wiesz, że lubię opowiadania o walkach i potyczkach.

Tu król Ludwik XIII gracko podkręcił wąsa i wziął się pod bok.

 

- Najjaśniejszy Panie - podjął Trśville - jak ci już powiedziałem, pan d'Artagnan jest niemal dzieckiem, a jako że nie ma zaszczytu być muszkieterem, nosił zwykłe suknie. Gwardziści pana kardynała, widząc, że to młokos i że nie należy do nas, poprosili go, by się wycofał, zanim przystąpią do ataku.

- Widzisz więc, Trśville - przerwał król - że to oni zaatakowali.

- W samej rzeczy, Najjaśniejszy Panie, nie ulega najmniejszej wątpliwości. Nakłaniali go więc, by się wycofał; ale on odparł, że sercem jest muszkieterem i wiernym sługą Waszej Królewskiej Mości, zostanie więc z panami muszkieterami.

- Dzielny młodzieniec! - szepnął król.

- I rzeczywiście został z nimi. Wasza Królewska Mość ma w jego osobie nie lada jakiego żołnierza, on to bowiem zadał panu de Jussac ów straszliwy cios, który tak bardzo rozgniewał pana kardynała.

- To on zranił Jussaca! - zawołał król. - On, to dziecko? Ależ Treville, to niemożliwe.

- Tak jest, jak to miałem honor powiedzieć Waszej Królewskiej Mości.

- Jussac, jedna z pierwszych szpad w królestwie!

- Najjaśniejszy Panie, trafił na lepszego od siebie.

- Chcę widzieć tego młodzieńca, Treville, chcę go widzieć i jeśli można coś dla niego zrobić, nie zapomnimy o nim.

- Kiedy Wasza Królewska Mość zechce go przyjąć?

- Jutro w południe, Trśville.

- Mam przyprowadzić tylko jego samego?

- Nie, niechaj przyjdą wszyscy czterej. Chcę im podziękować wszystkim razem, ludzie oddani trafiają się rzadko, Treville, wierność należy wynagrodzić.

- W południe, Najjaśniejszy Panie, będziemy w Luwrze.

- Ale bocznymi schodami, Treville, bocznymi schodami. Nie trzeba, żeby kardynał widział...

- Tak jest, Najjaśniejszy Panie.

- Rozumiesz, Treville, edykt jest zawsze edyktem, tak czy inaczej pojedynki są zabronione.

- Ale ta potyczka nie miała nic wspólnego z pojedynkiem, to napaść; dowodem, że było pięciu gwardzistów kardynała przeciw moim trzem muszkieterom i panu d'Artagnanowi.

- To prawda - rzekł król - ale mniejsza o to, Treville, przyjdźcie bocznymi schodami.

 

Treville uśmiechnął się, ale jako że zyskał już dużo od tego dziecka, które buntowało się przeciw swemu panu, pożegnał z szacunkiem króla i oddalił się za jego pozwoleniem.

 
Jeszcze tego samego wieczora trzej muszkieterowie zostali powiadomieni o czekającym ich zaszczycie. Ponieważ znali już od dawna króla, przyjęli tę wiadomość bez większego wzruszenia, ale d'Artagnan, którego ponosiła gaskońska wyobraźnia, dopatrywał się w tej audiencji łaski losu i spędził noc na rozkosznych marzeniach. O ósmej rano był już u Atosa.

Zastał muszkietera ubranego i gotowego do wyjścia. Ponieważ spotkanie u króla wyznaczone było na godzinę dwunastą, Atos ułożył się z Porostem i Aramisem, że spędzą czas na grze w piłkę w traktiemi położonej obok stajen luksemburskich. Atos zaprosił również d'Artagnana. Choć młodzieniec nie znał gry i nigdy nie brał w niej udziału, zgodził się chętnie, nie wiedząc, co ma robić z czasem do południa, była bowiem godzina dziewiąta.

Dwaj muszkieterowie byli już w traktiemi i bawili się przerzucaniem piłki. Atos, który znakomicie opanował wszystkie cielesne ćwiczenia, przeszedł z d'Artagnanem na stronę przeciwną, by rozegrać z nimi partię. Ale jakkolwiek posługiwał się lewą ręką, już za pierwszym ruchem zrozumiał, że rana jest jeszcze zbyt świeża, by mógł sobie pozwolić na grę. D'Artagnan został więc sam, a ponieważ oświadczył, że zbyt kiepskim jest jeszcze graczem, by mógł rozpocząć partię, zabawiano się tylko przerzucaniem piłki nie licząc punktów.

Tymczasem piłka rzucona herkulesową ręką Portosa przeleciała tuż obok twarzy d'Artagnana i nasz bohater pomyślał sobie, że niewiele brakowało, by przepadła audiencja, nie mógłby bowiem z pokiereszowaną twarzą zjawić się u króla.

A ponieważ jego gaskońska wyobraźnia od tej wizyty uzależniała całą przyszłość, skłonił się uprzejmie Portosowi i Aramisowi, oświadczając, że rozegra z nimi partię dopiero wtedy, gdy będzie mógł im sprostać; za czym stanął za sznurem wśród widzów.


Na nieszczęście d'Artagriana, między widzami znajdował się gwardzista Jego Eminencji; wzburzony wczorajszą porażką swych towarzyszy, przyrzekł sobie, że skorzysta z pierwszej okazji, żeby się zemścić. Uznał tedy, że sposobna chwila nadeszła, i rzekł zwracając się do sąsiada:

 

- Nic w tym dziwnego, że ten młodzieniec boi się piłki; to na pewno przyszły muszkieter.

D'Artagnan odwrócił się, jakby ugryzła go żmija, i utkwił spojrzenie w gwardziście, który wypowiedział te zuchwałe słowa.

- Tam do licha - podjął gwardzista, chwacko podkręcając wąsa - możesz na mnie patrzeć, ile ci się podoba, mój panku, powiedziałem, co powiedziałem.

- A ponieważ to, co pan powiedział, jest aż nadto jasne i nie musisz swych słów tłumaczyć, proszę, byś zechciał mi towarzyszyć.

- A kiedyż to? - zapytał gwardzista z tą samą kpiącą miną.

- Natychmiast, jeśli łaska.

- Wiesz pan zapewne, kim jestem?

- Nie mam najmniejszego pojęcia i niewiele mnie to obchodzi.

- Szkoda, gdybyś bowiem znał me nazwisko, być może nie spieszyłbyś się tak bardzo.

- Jakże się pan nazywa?

- Bemajoux, do usług.

- Dobrze więc, panie Bemajoux, będę cię czekał przy bramie.

- Idę.

- Nie śpiesz się zanadto, nie trzeba, by widziano, że wychodzimy razem. Zbyt wiele ludzi przeszkodziłoby nam w naszych zamiarach.


- Zgoda - odparł gwardzista zdumiony, że jego imię nie wywarło żadnego wrażenia na młodym człowieku.


W istocie było to imię dobrze znane wszystkim prócz jednego może d'Artagnana, Bemajoux należał bowiem do tych zabijaków, którzy najczęściej brali udział w codziennych burdach: wszystkie edykty króla i kardynała były wobec nich bezsilne.

Portos i Aramis grali z takim zapałem, Atos zaś przyglądał się grze z tak wielkim zainteresowaniem, że nie zauważyli wyjścia młodego towarzysza, który zatrzymał się przy bramie, jak to zapowiedział gwardziście; w chwilę potem Bemajoux też się tam zjawił. Ponieważ d'Artagnan nie miał czasu do stracenia, zważywszy, że audiencja u króla była wyznaczona na dwunastą, rozejrzał się dokoła i widząc, że ulica jest pusta, powiedział:


- Na honor, bardzo to dla pana szczęśliwie się składa, choć nazywasz się Bemajoux, że masz do czynienia jedynie z kandydatem na muszkietera, bądź jednak spokojny, uczynię wszystko, co w mej mocy. Stawaj!

- Wydaje mi się jednak - rzekł gwardzista, któremu d'Artagnan dopiekł do żywego - że miejsce nie jest najlepsze i że raczej należałoby się bić za opactwem Saint-Germain albo na Pre-aux-Clercs.

- Bardzo rozsądnie pan mówi - odparł d'Artagnan - ale niestety, mam niewiele czasu, ponieważ wyznaczono mi spotkanie dokładnie na dwunastą. Stawaj więc, mój panie, stawaj!


Bemajoux nie należał do tych, którym trzeba dwa razy powtarzać podobne wezwanie. W tej samej chwili szpada błysnęła w jego dłoni i natarł na swego przeciwnika, spodziewając się, że młokosa tchórz obleci.

Ale d'Artagnan poprzedniego dnia odbył chrzest bojowy i ożywiony zwycięstwem, pełen pychy na myśl o czekających go faworach, postanowił nie cofać się ani o krok. Jakoż obie szpady w pierwszym złożeniu przywarły do siebie aż po rękojeść, a ponieważ d'Artagnan nie ruszył się z miejsca, przeciwnik musiał postąpić do tyłu. D'Artagnan uchwycił jednak moment, kiedy Bemajoux czyniąc ten ruch odsłonił się na chwilę, zamierzył się i ugodził go w ramię. Za czym nasz młodzieniec cofnął się o krok i uniósł szpadę; ale Bemajoux krzyknął mu, że walczy dalej, i rzucając się w ferworze na przeciwnika, sam nadział się na jego szpadę. Ponieważ jednak nie upadł i nie uznał się za pokonanego, lecz cofał się w kierunku pałacu pana de La Trśmouille, w którego służbie znajdował się jego krewniak, d'Artagnan, nie zdając sobie sprawy z powagi tej drugiej rany, naciskał nań żywo i byłby niewątpliwie powalił go trzecim ciosem, kiedy odgłosy z ulicy dobiegły do sali gry w piłkę. Dwaj przyjaciele gwardzisty, którzy zauważyli, jak rozmawiał z d'Artagnanem i wyszedł w chwilę później, wypadli z bronią w ręce i rzucili się na zwycięzcę. Ale natychmiast pojawili się tam również Atos, Portos i Aramis i zmusili do odwrotu gwardzistów nacierających na ich młodego towarzysza. W tej chwili Bernajoux upadł, a jako że było dwóch gwardzistów na czterech muszkieterów, gwardziści poczęli krzyczeć: „Sam tu, ludzie pana de La Tremouille!” Na te krzyki kto żyw wybiegł z pałacu. Ludzie pana de La Tremouille rzucili się na czterech przyjaciół, którzy z kolei zaczęli wołać: „Sam tu, muszkieterowie!”
Ten okrzyk nie pozostawał zazwyczaj bez odpowiedzi; wiedziano bowiem, że muszkieterowie są wrogami Jego Eminencji, a nienawiść, jaką żywili do kardynała, budziła dla nich sympatię. Toteż gwardziści z tych kompanii, które nie służyły Czerwonemu Księciu, jak nazywał kardynała Aramis, brali w podobnych wypadkach stronę muszkieterów królewskich. Z trzech przechodzących gwardzistów z kompanii pana des Essarts dwaj przyszli z pomocą naszym znajomym, a trzeci pobiegł do pałacu pana de Treville wołając: „Sam tu, muszkieterowie, sam tu!” Pałac pana de Treville jak zawsze był pełen żołnierzy, którzy pośpieszyli na pomoc towarzyszom; zamieszanie stało się powszechne, ale przewaga była po stronie muszkieterów: gwardziści kardynała i ludzie pana de La Tremouille wycofali się do pałacu, którego bramy zamknęli w ostatniej chwili, nie wpuszczając nieprzyjaciół. Rannego Bernajoux przeniesiono od razu do pałacu; nie było z nim najlepiej, jak to już powiedzieliśmy. Wzburzenie muszkieterów i ich sprzymierzeńców sięgało szczytu i rozprawiano już o tym, czy nie należałoby podpalić pałacu pana de La Tremouille, by ukarać zuchwalstwo jego sług, którzy ośmielili się zaatakować muszkieterów królewskich. Propozycja została przyjęta z zapałem, kiedy na szczęście wybiła dwunasta. D'Artagnan i jego towarzysze przypomnieli sobie o czekającej ich audiencji, a ponieważ żałowaliby, gdyby tak piękna zabawa ich ominęła, postanowili ostudzić zapał towarzyszy. Poprzestano więc na rzuceniu kilku kamieni w bramy pałacu, ale bramy oparły się pociskom. W końcu i to się znudziło, zresztą ci, których można było uważać za prowodyrów, przed chwilą odeszli i zmierzali w kierunku pałacu pana de Treville, który czekał na nich, powiadomiony już o napaści.

 

- Szybko do Luwru - zawołał - do Luwru nie tracąc ani chwili i postarajmy się zobaczyć króla, zanim zostanie uprzedzony przez kardynała. Przedstawimy mu zdarzenie jako dalszy ciąg wypadków wczorajszych i razem jakoś to ujdzie.

Pan de Treville w towarzystwie czterech młodych ludzi skierował się więc do Luwru; ku wielkiemu jednak zdziwieniu kapitana muszkieterów oświadczono mu, że król wybrał się na jelenie do lasku Saint-Germain. Pan de Treville kazał sobie dwakroć powtórzyć tę wiadomość; młodzi ludzie widzieli, jak twarz jego chmurzy się coraz bardziej.



- Czy Jego Królewska Mość wczoraj jeszcze miał zamiar jechać na polowanie? - zapytał.

- Nie, Wasza Ekscelencjo - odparł pokojowiec - wielki łowczy przybył dziś rano z wiadomością, że w nocy wytropiono jelenia. Najjaśniejszy Pan najpierw powiedział, że nie jedzie, ale potem nie mógł oprzeć się przyjemności, jaką sobie obiecywał z polowania, i wyruszył zaraz po obiedzie.

- Czy król widział się z kardynałem? - zapytał pan de Treville.

- Zapewne - odparł pokojowiec - widziałem bowiem dziś rano zaprzężoną karocę Jego Eminencji. Gdy zapytałem, dokąd jedzie, powiedziano mi, że do Saint-Germain.

- Uprzedzono nas - rzekł pan de Treville. - Panowie, zobaczę się z królem wieczorem, wam jednak nie radzę tego próbować.

Rada była zbyt rozsądna, ponadto zaś pochodziła od człowieka, który zbyt dobrze znał króla, by czterej młodzieńcy mogli ją zlekceważyć. Pan de Treville polecił im więc, by poszli do domu i czekali na wiadomość od niego.

Wracając do swego pałacu pan de Treville pomyślał, że może byłoby lepiej, gdyby pierwszy wystąpił ze skargą. Posłał więc do pana de La Tremouille pachołka z listem, w którym prosił go, by usunął z domu gwardzistę pana kardynała i ukarał swych ludzi za zuchwałą napaść na muszkieterów. Ale pan de La Tremouille, powiadomiony już przez giermka - jak wiemy, krewniaka Bernajoux - odpowiedział, że skargi nie powinien zanosić pan de Treville ani jego muszkieterowie, lecz właśnie on, bo na jego ludzi napadli muszkieterowie i chcieli podpalić mu pałac. A jako że wymiana zdań między dwoma panami mogła trwać długo, przy czym każdy coraz bardziej upierałby się przy swoim, pan de Treville wybrał inny sposób, pozwalający na szybkie załatwienie sprawy: postanowił udać się do pana de La Tremouille.

 
Pośpieszył więc zaraz do jego pałacu i kazał oznajmić swe przybycie.

Dwaj panowie powitali się uprzejmie, bo jeśli nawet nie byli przyjaciółmi, to w każdym razie szanowali się wzajemnie. Obaj byli ludźmi odważnymi i ludźmi honoru, a jako że pan de La Tremouille, protestant rzadko widujący się z królem, nie należał do żadnej partii, w stosunkach z ludźmi nie kierował się na ogół uprzedzeniami. Tym razem jednak jego zachowanie, choć uprzejme, było bardziej oziębłe niż zazwyczaj.


- Panie - rzekł pan de Treville - jesteśmy obaj przekonani, że mamy powody skarżyć się na siebie, przybyłem więc osobiście, byśmy wspólnie wyjaśnili sprawę.

- Chętnie - odparł pan de La Tremouille - ale uprzedzam pana, że jestem dobrze poinformowany i cała wina spada na muszkieterów.

- Jesteś pan nazbyt sprawiedliwy i rozsądny - rzekł pan de Treville - żeby nie przyjąć propozycji, z którą do ciebie przychodzę.

- Mów, słucham pana.

- Jak się miewa pan Bernajoux, krewniak pańskiego giermka?

- Bardzo źle. Prócz ciosu w ramię, niezbyt groźnego, ma przebite płuco, także medyk nie wróży nic dobrego.

- Ale ranny zachował przytomność?

- I owszem.

- Mówi?

- Z trudem, ale mówi.

- A zatem udajmy się do niego. Zaklnijmy go na imię Boga, który może go w każdej chwili wezwać do siebie, by powiedział prawdę. Niech będzie sędzią w swej własnej sprawie, ja uwierzę w to, co powie.

Pan de La Tremouille zastanawiał się przez chwilę, po czym się zgodził widząc, że trudno o rozsądniejszą propozycję.

Obaj zeszli do pokoju, gdzie znajdował się ranny. Ten widząc, że wchodzą dwaj szlachetnie urodzeni panowie, spróbował unieść się na łóżku, ale zbyt był słaby i, wyczerpany przez wysiłek, padł prawie bez czucia.

Pan de La Tremouille zbliżył się do Bernajoux i dał mu do powąchania sole, które go otrzeźwiły. Wówczas pan de Treville, nie chcąc, by go oskarżono, że próbował wpłynąć na rannego, poprosił pana de La Tremouille, by wypytał go sam.

Stało się tak, jak przewidywał pan de Treville. Bernajous, znajdując się między życiem a śmiercią, nie miał bynajmniej zamiaru ukrywać prawdy; opowiedział więc szczerze obu panom przebieg zdarzenia.

Tego tylko chciał pan de Treville; złożył gwardziście życzenia rychłego powrotu do zdrowia, pożegnał pana de La Tremouille, wrócił do domu i kazał natychmiast zawiadomić czterech przyjaciół, że prosi ich do siebie na obiad.

Pan de Treville przyjmował najświetniejsze towarzystwo, nie usposobione zresztą przyjaźnie do kardynała. Można więc łatwo zrozumieć, że rozmowa podczas obiadu dotyczyła dwóch porażek, poniesionych przez gwardzistów Jego Eminencji. Ponieważ zaś d'Artagnan był bohaterem ostatnich dwóch dni, jemu przypadły w udziale wszystkie pochwały, których Atos, Portos i Arami wyrzekli się
chętnie nie tylko dlatego, że byli dobrymi przyjaciółmi, ale i dlatego, że podziwiani i chwaleni często, mogli bez żalu obyć się tym razem bez należytych im hołdów.


Około szóstej pan de Treville oświadczył, że udaje się do Luwru, ponieważ jednak minęła godzina wyznaczona przez Jego Królewską Mość na audiencję, zamiast iść bocznymi schodami, wszedł wraz z czterema młodymi ludźmi do przedpokojów królewskich. Król nie wrócił jeszcze z polowania. Nasi młodzieńcy czekali już pół godziny wśród tłumu dworzan, kiedy wszystkie drzwi otworzyły się i oznajmiono przybycie Najjaśniejszego Pana.

 
Gdy d'Artagnan to usłyszał, przeszył go dreszcz aż do szpiku kości. Nadchodząca chwila miała wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zdecydować o całym jego życiu. Z obawą utkwił oczy w drzwiach, którymi miał wejść król.


Ludwik XIII szedł pierwszy; był w zakurzonym stroju myśliwskim, w wysokich butach i ze szpicrózgą w ręce. Od pierwszego rzutu oka d'Artagnan pojął, że król nie posiada się ze złości.

Choć dworzanie zdawali sobie również sprawę ze złego humoru Jego Królewskiej Mości, ustawili się w szpaler, gdy król przechodził: lepiej bowiem, żeby widziano cię gniewnym okiem na przedpokojach królewskich, niż żeby nie widziano cię wcale. Trzej muszkieterowie nie wahali się więc i postąpili krok naprzód, d'Artagnan stał ukryty za nimi; ale choć król rozpoznał Atosa, Portowa i Aramisa, minął ich, nie zaszczyciwszy spojrzeniem ani słowem, jak gdyby nie widział ich nigdy w życiu. Wszelako gdy wzrok króla zatrzymał się na panu de Treville, kapitan wytrzymał to spojrzenie z taką mocą, że król odwrócił oczy. Zaczym Jego Królewska Mość, mrucząc coś pod nosem, wszedł do swoich pokojów.

- Niedobrze - rzekł Atos z uśmiechem - zdaje się, że tym razem nie zostaniemy jeszcze kawalerami orderu.

- Zaczekajcie tu dziesięć minut - rzekł pan de Treville. - Jeśli za dziesięć minut nie wrócę, idźcie do mego pałacu: dalsze czekanie byłoby bezcelowe.

Młodzi ludzie czekali dziesięć minut, kwadrans, dwadzieścia minut. Widząc, że pan de Treville się nie pojawia, wyszli, bardzo niespokojni o dalszy obrót spraw.

Pan de Treville wszedł nieśmiało do gabinetu króla i zastał Jego Królewską Mość w bardzo złym humorze. Ludwik XIII siedział na fotelu i uderzał się po butach szpicrózgą. Pan de Treville, nie zrażając się, z największym spokojem zapytał o jego zdrowie.


- Kiepsko, mości panie, kiepsko - odparł król - nudzę się.

Była to istotnie najgorsza choroba Ludwika XIII. Monarcha często pociągał do okna któregoś z dworzan, mówiąc: ,,Mości taki a taki, nudźmy się razem".
- Jak to! Wasza Królewska Mość się nudzi! - rzekł pan de Treville. - Czyżbyś nie znalazł przyjemności w dzisiejszym polowaniu, Najjaśniejszy Panie?

- Ładna mi przyjemność, Treville! Słowo daję, wszystko chyli się ku upadkowi i nie wiem, czy to zwierzyna nie zostawia tropów, czy psy straciły węch. Wypłoszyliśmy dziesięcioletniego rogacza, ścigamy go przez sześć godzin i kiedy pochwyciliśmy go już niemal, kiedy Samt-Simon przykłada róg do ust, by zagrać sygnał, nagle cała sfora zmienia kierunek i goni młodziutkiego jelenia.

Zobaczysz, że będę musiał poniechać polowania z nagonką, jak poniechałem polowania z ptakami. Ach, jestem bardzo nieszczęśliwym królem, mości Treville! Miałem tylko jednego białozora, a i ten zdechł przedwczoraj.

- W samej rzeczy, Najjaśniejszy Panie, rozumiem twą rozpacz, nieszczęście jest bowiem wielkie, ale zdaje mi się, że posiadasz jeszcze dość znaczną liczbę sokołów, jastrząbków i rarogów.

- I ani jednego człowieka, żeby je wyuczył. Nie ma już sokolników, tylko ja jeden znam się jeszcze na sztuce polowania. Gdy mnie zabraknie, wszystko się skończy i będzie się zastawiać jedynie sidła, sposobić wnyki i wilcze doły. Gdybym miał czas, by wykształcić uczniów! Ale nie, pan kardynał nie pozostawia mi chwili wytchnienia, mówi o Hiszpanii, mówi o Austrii, mówi o Anglii! A skoro już mówimy o panu kardynale, powiem ci, że jestem niezadowolony z ciebie, mości Treville.

Pan de Treville spodziewał się tego. Znał króla wybornie i zrozumiał, że wszystkie te żale były tylko wstępem, którym król dodawał sobie odwagi, żeby wreszcie dojść do tego, do czego chciał dojść. 

- Za jaką to przyczyną miałem nieszczęście nie spodobać się Waszej Królewskiej Mości? - zapytał udając głębokie zdumienie.

- Alboż to tak wypełnia się obowiązki, mości panie - ciągnął król, nie odpowiadając wprost na pytanie pana de Treville - czy po to mianowałem cię kapitanem moich muszkieterów? Muszkieterowie mordują człowieka, buntują całą dzielnicę i chcą spalić Paryż, a ty milczysz? Może zresztą - mówił dalej król - oskarżam cię zbyt pośpiesznie, wichrzyciele są zapewne w więzieniu, ty zaś mi powiesz,
że sprawiedliwości stało się zadość.

- Najjaśniejszy Panie - odparł pan de Treville - przyszedłem tu, by prosić się o wymierzenie sprawiedliwości, ale zgoła komu innemu.

- Komuż to? - zawołał król.

- Oszczercom - rzekł pan de Treville.

- Proszę, oto coś nowego! Nie powiesz mi chyba, że ci twoi trzej przeklęci muszkieterowie i ów młokos z Bearn nie rzucili się jak wściekli na biednego Bernajoux i nie obeszli się z nim w taki sposób, że kona, być może, w tej chwili! Nie powiesz mi, że nie oblegali pałacu księcia de La Tremouille i nie chcieli go podpalić, co nie byłoby zbyt wielkim nieszczęściem w czasie wojny, zważywszy, że to gniazdo hugenotów, ale w czasie pokoju jest to przykład gorszący. No cóż, może temu wszystkiemu zaprzeczysz?

- I któż opowiedział ci tę piękną bajkę, Najjaśniejszy Panie? – zapytał spokojnie pan de Treville.

- Kto mi opowiedział, mój panie! A któż, jeśli nie ten, kto czuwa, kiedy śpię, kto pracuje, kiedy się bawię, kto kieruje sprawami wewnątrz i na zewnątrz królestwa, we Francji i w Europie.

- Wasza Królewska Mość ma na pewno Boga na myśli - rzekł pan de Treville - nikt bowiem inny nie jest o tyle potężniejszy od Waszej Królewskiej Mości.

- Nie, mości panie, mam na myśli podporę państwa, mojego jedynego sługę, jedynego przyjaciela, pana kardynała.

- Jego Eminencja nie jest Jego Świątobliwością, Najjaśniejszy Panie.

- Co masz na myśli?

- Że tylko papież jest nieomylny i że ta nieomylność nie rozciąga się na kardynałów.

- Chcesz powiedzieć, że mnie oszukuje, że mnie zdradza. Oskarżasz go zatem. Proszę, mów, o co go oskarżasz.

- Nie oskarżam, Najjaśniejszy Panie, ale powiadam, że się myli; powiadam, że został wprowadzony w błąd, że zbyt spiesznie oskarżył muszkieterów, wobec których jest niesprawiedliwy, i że jego wiadomości nie pochodzą z dobrego źródła.

- Oskarża przecie książę, pan de La Tremouille we własnej osobie. Co powiesz na to?

- Mógłbym powiedzieć, że sprawa zanadto go obchodzi, by mógł być świadkiem bezstronnym, ale nie uczynię tego, bynajmniej; znam księcia, Najjaśniejszy Panie, jest to uczciwy szlachcic i odwołam się do niego, ale pod jednym warunkiem.

- Jakiż to warunek?

- Że Wasza Królewska Mość go wezwie, wybada, ale sam, w cztery oczy, bez świadków, i że zostanę przyjęty zaraz po księciu.

- No, no - rzekł król - i przystajesz na to, co powie pan de La Tremouille?

- Tak, Najjaśniejszy Panie.

- Przyjmiesz jego sąd?

- Oczywiście.

- I zgodzisz się na karę, jakiej zażądam?

- Całkowicie.

- La Chesnaye! - zawołał król. - La Chesnaye!

Zaufany pokojowiec Ludwika XIII, który stał zawsze przy drzwiach, wszedł do pokoju.


- La Chesnaye - rzekł król - niechaj mi zaraz znajdą pana de La Tremouille. Chcę z nim mówić dziś wieczór.

- Wasza Królewska Mość daje mi słowo, że nie zobaczy się z nikim pomiędzy wizytą pana de La Tremouille i moją?

- Z nikim, na honor.

- Do jutra zatem, Najjaśniejszy Panie.

- Do jutra.

- O której godzinie Wasza Królewska Mość rozkaże?

- O której zechcesz.

- Ale gdybym przyszedł zbyt wcześnie, obawiam się, że zbudziłbym Waszą Królewską Mość.

- Zbudzisz mnie? Alboż to ja sypiam? Nie sypiam, mości panie, śnię niekiedy, ot i wszystko. Przyjdź tedy tak wcześnie, jak tylko masz ochotę, o siódmej na przykład; ale biada ci, jeśli twoi muszkieterowie są winni.

- Jeśli muszkieterowie są winni, zostaną oddani w ręce Waszej Królewskiej Mości, który postanowi o nich wedle swego uznania. Czy Wasza Królewska Mość żąda czegoś jeszcze? Jestem na rozkazy.

- Nie, nie, albowiem nie bez powodu nazywają mnie Ludwikiem Sprawiedliwym. Do jutra więc, mój panie, do jutra.

- Niech Bóg ma w opiece Waszą Królewską Mość!


Jeśli król spał kiepsko, pan de Treville spał jeszcze gorzej. Wieczorem kazał uprzedzić trzech muszkieterów i ich towarzysza, by stawili się u niego o wpół do ósmej rano. Zabrał ich ze sobą, o niczym nie zapewniając, nic nie obiecując i nie ukrywając przed nimi, że ich kariera, a nawet jego własna są postawione na kartę.

Przy wejściu na boczne schody kazał im zaczekać. Jeśli król wciąż jeszcze jest na nich zagniewany, odejdą bez widzenia; jeśli zechce przyjąć muszkieterów, wystarczy posłać po nich.


Gdy pan de Treville wszedł do przedpokoju przylegającego do komnat królewskich, zastał tam La Chesnaye'a, od którego dowiedział się, że nie znaleziono poprzedniego dnia księcia de La Tremouille w jego pałacu, że wrócił zbyt późno, by udać się do Luwru, że przybył dopiero przed chwilą i jest właśnie u króla.

Wiadomość ta bardzo przypadła do smaku panu de Treville, gdyż mógł być pewien, że pomiędzy oświadczenia pana de La Tremouille i jego własne nie wkradną się żadne inne.

W istocie po dziesięciu minutach drzwi do gabinetu króla otworzyły się i pan de Treville ujrzał wychodzącego księcia de La Tremouille, który zbliżył się do niego i rzekł:

- Panie de Treville, Jego Królewska Mość wezwał mnie, bym zaświadczył, jaki był przebieg wczorajszych wypadków w pałacu. Powiedziałem prawdę, to znaczy, że wina spada na moich ludzi i że jestem gotów za to pana przeprosić. Skoro cię spotkałem, zechciej przyjąć przeprosiny i uważać mnie zawsze za przyjaciela.

- Mości książę - rzekł pan de Treville - byłem tak pewien twej prawości, że nie pragnąłem innego obrońcy wobec Najjaśniejszego Pana, prócz ciebie. Widzę, że nie omyliłem się, i dziękuję ci za to, że jest jeszcze we Francji ktoś, o kim można z całym przekonaniem powiedzieć to, co powiedziałem o tobie.

- Pięknie, pięknie - rzekł król, który słuchał tych uprzejmości stojąc pomiędzy podwójnymi drzwiami.
- Powiedz mu tylko, Treville, skoro uważa się za twego przyjaciela, że ja także chciałbym należeć do jego przyjaciół, ale on mnie zaniedbuje; nie widziałem go od trzech lat i widzę tylko wówczas, kiedy po niego poślę. Powiedz mu to wszystko w moim imieniu, są to bowiem słowa, których król sam nie może powiedzieć.

- Dzięki, Najjaśniejszy Panie, dzięki stokrotne, ale niech Wasza Królewska Mość będzie pewien, że nie ci, których widzi o każdej porze (nie mam na myśli pana de Treville), są mu najbardziej oddani.


- Ach, usłyszałeś, co mówiłem. Tym lepiej, książę, tym lepiej - rzekł król stając w drzwiach. - Ach, to ty, Treville! Gdzież są nasi muszkieterowie? Powiedziałem ci przedwczoraj, żebyś mi ich przyprowadził. Dlaczego nie uczyniłeś tego?

- Są na dole, Najjaśniejszy Panie, i jeśli rozkażesz, La Chesnaye pójdzie ich zawołać.

- Tak, tak, niech przyjdą zaraz. Wkrótce już ósma, a o dziewiątej oczekuję tu kogoś. Żegnam cię, książę, i nie zapomnij powrócić. Wejdź, mości Treville.

Książę skłonił się i wyszedł. W chwili gdy otwierał drzwi, trzej muszkieterowie i d'Artagnan w towarzystwie La Chesnaye'a ukazali się na schodach.


- Chodźcie, moje zuchy - rzekł król - muszę was wyłajać.

Muszkieterowie zbliżyli się i skłonili, d'Artagnan szedł z tyłu za nimi.


- Tam do licha - ciągnął król - w ciągu dwóch dni daliście radę siedmiu gwardzistom Jego Eminencji! To za dużo, mości panowie, to za dużo. Gdyby tak dalej poszło, Jego Eminencja musiałby za trzy tygodnie zaciągnąć nowych ludzi do swej kompanii, a ja zastosować edykty w całej surowości. Co innego jeden gwardzista, przypadkiem, nie mam nic przeciwko temu; ale siedmiu w ciągu dwóch dni to za dużo, o wiele za dużo, powtarzam raz jeszcze.

- Toteż widzisz, Najjaśniejszy Panie, że przychodzą skruszeni i pełni żalu, by cię przeprosić.

- Skruszeni i pełni żalu! Hm! - powiedział król - nie ufam zanadto Ich obłudnym minom; a zresztą widzę wśród nich Gaskończyka. Pójdź no tu, mości panie!

 

D'Artagnan, który zrozumiał, że do niego odnoszą się te słowa, zbliżył się przybrawszy najbardziej zrozpaczony wyraz twarzy.


- Czemuż mówiłeś mi, że to młodzieniec? Ależ to dziecko! I to on właśnie zadał ten tęgi cios Jussacowi?

- I dwa piękne ciosy Bemajoux.

- Doprawdy?

- Nie mówiąc już o tym - rzekł Atos - że gdyby nie wydarł mnie z rąk Bicareta, na pewno nie miałbym w tej chwili zaszczytu składać Waszej Królewskiej Mości najpokomiejszego ukłonu.

- Ależ to istny szatan ten Bearneńczyk, niech go kule biją, jak powiedziałby mój nieboszczyk ojciec. W tym zawodzie trzeba zedrzeć niejeden kaftan i złamać niejedną szpadę. A Gaskończycy są wciąż jeszcze biedni, co?

- Najjaśniejszy Panie, muszę powiedzieć, że nie odkryto jeszcze kopalni złota w ich górach, choć Pan Bóg mógłby sprawić ten cud w nagrodę za to, jak walczyli w obronie praw twego ojca.

- Co znaczy, innymi słowy, że to Gaskończycy zrobili mnie królem, skoro jestem synem swego ojca - nieprawda, Treville? No cóż, proszę bardzo, nie przeczę. La Chesnaye, idź zobacz, czy w moich kieszeniach nie znajdzie się jakie czterdzieści pistoli i przynieś je tutaj. A teraz, mój chłopcze, powiedz z ręką na sercu, jak to wszystko się odbyło?

 

D'Artagnan opowiedział wypadki wczorajszego dnia z najdrobniejszymi szczegółami: jak nie mogąc zasnąć z radości, że zobaczy Jego Królewską Mość, przybył do przyjaciół na trzy godziny przed wyznaczoną audiencją, jak poszli razem do traktierni, jak przeraził się, że zostanie ugodzony w twarz, i jak zakpił sobie z niego Bemajoux, który tych kpin o mało nie przypłacił życiem, a Bogu ducha winien pan de La Tremouille utratą pałacu.


- Tak jest, samej rzeczy – mruknął król.-Tak właśnie opowiadał mi książę. Biedny kardynał! Siedmiu ludzi w dwa dni, i to tak ulubionych, ale dość tego, panowie, słyszycie! Dość! Zapłaciliście już za ulicę Ferou z nawiązką. Powinniście być zadowoleni.

- Jeśli Wasza Królewska Mość jest zadowolony, my jesteśmy także.

- Tak, i owszem - dodał król biorąc od La Chesnaye'a garść złota i wkładając je do ręki d'Artagnana. -
A to na dowód, żem rad.

 

W owych czasach obowiązujące dziś pojęcie honoru nie było zgoła znane. Szlachcic otrzymywał od króla pieniądze z ręki do ręki i nie był tym w najmniejszym stopniu upokorzony. D'Artagnan włożył więc czterdzieści pistoli do kieszeni bez żadnych ceremonii, dziękując gorąco Jego Królewskiej Mości.

- A teraz - rzekł król spoglądając na zegar - odejdźcie, jest bowiem wpół do dziewiątej; powiedziałem wam, że czekam na kogoś o dziewiątej. Dziękuję za waszą wierność, panowie. Mogę na nią liczyć, prawda?

- Och, Najjaśniejszy Panie - zawołali jednym głosem czterej towarzysze – dla Waszej Królewskiej Mości damy się posiekać w kawałki.

- Dobrze, dobrze, ale pozostańcie cali. To znacznie lepsze, a i dla mnie będziecie bardziej użyteczni. Treville - dodał król półgłosem, kiedy tamci wychodzili - ponieważ nie masz wolnego miejsca w szeregach muszkieterów, a postanowiliśmy zresztą, że trzeba odbyć nowicjat, by zostać muszkieterem, umieść tego młodzieńca w kompanii gwardzistów pana des Essarts, twego szwagra. Ale u kaduka, Treville, cieszę się zawczasu z miny, jaką zrobi kardynał: będzie wściekły, ale to mnie
nie obchodzi; racja jest po mojej stronie.
 

 

VII.

 PRYWATNE ŻYCIE MUSZKIETERÓW


Po opuszczeniu Luwru d'Artagnan zasięgnął opinii towarzyszy, co ma uczynić ze swymi pistolami. Atos poradził mu, by zamówił dobry obiad w gospodzie „Pod Szyszką”, Portos, by przyjął służącego, Aramis zaś był zdania, że powinien wziąć sobie kochankę.

Obiad odbył się jeszcze tego samego dnia i do stołu podawał służący. Obiad został zamówiony przez Atosa, a służącego dostarczył Portos. Był to Pikardyjczyk, którego pyszny muszkieter znalazł na moście Tournelle, gdy przyszły służący zajmował się pluciem do wody w sposób nader misterny, tak że powstawały na niej kółka.

Portos był zdania, że to zajęcie świadczy o skłonności do rozmyślań i skupieniu ducha, i sprowadził go w mniemaniu, że jest to dostateczna rekomendacja. Wspaniała mina tego szlachcica zachwyciła Plancheta, tak bowiem nazywał się Pikardyjczyk, który sądził, że Portos bierze go do siebie; był nieco rozczarowany stwierdziwszy, że Portos ma już służącego imieniem Mousqueton. Portos wyjaśnił mu, że choć żyje na wysokiej stopie, nie potrzebuje dwóch służących i Planchet zostanie służącym d'Artagnana. Gdy ujrzał jednak przy obiedzie, który wydawał jego nowy pan, jak ten ostatni płacąc wyciąga z kieszeni garść złota, pomyślał sobie, że fortuna mu sprzyja, i podziękował niebu, że dostał się na służbę do prawdziwego krezusa; w tym mniemaniu pozostał do końca uczty, której resztkami wynagrodził sobie długi post. Ale gdy wieczorem słał łóżko swego pana, marzenia jego prysły.

W apartamencie, składającym się z przedpokoju i sypialni, było tylko jedno łóżko. Planchet spał w przedpokoju na kołdrze zdjętej z łóżka d'Artagnana, który odtąd musiał się bez niej obywać.

 


Atos miał służącego, którego urobił w szczególny sposób i który nazywał się Grimaud. Ów godny pan, mamy na myśli oczywiście Atosa, był z natury wielce małomówny. Od pięciu czy sześciu lat żył w najbliższej przyjaźni z druhami, Portosem i Aramisem, i ci ostatni, choć często widzieli uśmiech na jego ustach, nigdy nie słyszeli jego śmiechu. Mówił zwięźle, jasno, zawsze to tylko, co chciał powiedzieć, i nic więcej; żadnych ozdób, haftów, arabesek.

Choć Atos liczył sobie zaledwie trzydzieści lat i odznaczał się wielką pięknością ciała i umysłu, nie słyszano nigdy, żeby miał kochankę. Nigdy też nie mówił o kobietach. Nie przeszkadzał, kiedy rozprawiano o nich w jego obecności, chociaż łatwo było zauważyć, że ten temat rozmów, do których wtrącał jedynie gorzkie słowa i niechętne uwagi, był mu nader nieprzyjemny. Jego powściągliwość, dzikość i małomówność czyniły z niego starca niemal; aby nie zmieniać więc swych obyczajów, przyuczył Grimauda odczytywać rozkazy z gestu czy ruchu ust. Mówił do niego jedynie w wyjątkowych okazjach.

Niekiedy Grimaud, który bał się swego pana jak ognia, choć bardzo był do niego przywiązany i wielce go podziwiał, mniemając, że zrozumiał wybornie życzenie, czynił coś zupełnie przeciwnego. Wówczas Atos wzruszał ramionami i nie wpadając bynajmniej w gniew, łoił Grimaudowi skórę. W takich dniach stawał się nieco rozmowniejszy.

Portos, jak to można było zauważyć, miał charakter całkiem odmienny niż Atos: nie tylko mówił wiele, ale mówił głośno. Mało go zresztą obchodziło, oddajmy mu tę sprawiedliwość, czy go słuchano, czy nie; mówił dla przyjemności mówienia i słyszenia samego siebie, mówił o wszystkim prócz zagadnień wchodzących w zakres nauk, okazując dla wiedzy zakorzenioną nienawiść, którą, jak powiadał, od dzieciństwa żywi dla uczonych. Minę miał mniej wietkopańską niż Atos i na
początku ich przyjaźni poczucie własnej niższości często czyniło go niesprawiedliwym dla tego szlachcica, którego usiłował wówczas prześcignąć wspaniałością stroju. Ale Atos, nawet gdy nosił zwykłą opończę muszkietera, już dzięki temu chociażby, jak trzymał głowę i stawiał stopę, zajmował należne mu miejsce i usuwał próżnego Portosa w cień. Portos pocieszał się okrzykując w przedpokoju pana de Treville i wśród gwardzistów w Luwrze swoje zwycięstwa miłosne, o czym Atos nigdy nie mówił. Teraz właśnie odmienił swe gusty i od bogatych mieszczek przeszedł do szlachcianek wysokich rodów, od żon sadowników do żon baronów; głosił ni mniej, ni więcej, że pewna cudzoziemska księżniczka zaszczyca go swymi względami.

Stare przysłowie powiada: „Jaki pan, taki kram”; przejdźmy więc od służącego Atosa do służącego Portosa, od Grimauda do Mousquetona.
Mousqueton był Normandczykiem. Spokojne imię Bonifacy pan jego zastąpił dźwięczniejszym - Mousqueton. Został służącym Portosa w zamian za mieszkanie i ubranie, ale pod warunkiem, że będą one świetne; żądał dwóch godzin dziennie, by móc je poświęcić na zajęcia, które pokryłyby inne jego potrzeby. Portos przystał na to, bardzo mu to było na rękę. Kazał zrobić Mousquetonowi kaftany ze swoich starych ubrań i płaszczy; dzięki zaś zręcznemu krawcowi, który nicując te suknie przywracał im blask nowości, i jego żonie (podejrzewano, że krawcowa pragnie, by Portos wyrzekł się swych arystokratycznych upodobań) Mousqueton prezentował się bardzo okazale, gdy szedł za swym panem.

 

Charakter Aramisa, wedle naszego mniemania, oświetliliśmy dostatecznie (możemy zresztą śledzić ten charakter w rozwoju podobnie jak reszty przyjaciół). Służący muszkietera nazywał się Bazin. Ponieważ pan miał nadzieję, że przyjmie pewnego dnia święcenia, Bazin ubierał się zawsze czarno, jak przystało służącemu osoby duchownej. Był rodem z Berry, miał lat nie mniej niż trzydzieści pięć i nie więcej niż czterdzieści, charakter łagodny i spokojny, był zażywny; w wolnych chwilach zajmował się czytaniem nabożnych książek, a jeśli było trzeba, przygotowywał dla swego pana i dla siebie obiad składający się z niewielu dań, ale wyśmienity. Poza tym był milczący, głuchy, ślepy i bezgranicznie oddany.


Teraz, kiedy znamy już z grubsza panów i ich sługi, przejdźmy do mieszkań, które zajmowaliAtos mieszkał przy ulicy Fśrou, niedaleko Luksemburga. Mieszkanie jego składało się z dwóch małych, schludnie urządzonych izb w domu, gdzie wynajmowano pokoje umeblowane; gospodyni, jeszcze młoda i bardzo urodziwa, bez skutku robiła doń słodkie oczy. Kilka śladów dawnej świetności zachowało się na ścianach tego skromnego mieszkania. Była tam na przykład szpada z pięknej
damasceńskiej stali, pochodząca zapewne z czasów Franciszka I; sama jej rękojeść, inkrustowana drogimi kamieniami, warta była dwieście pistoli, jednakże Atos nigdy nie zgodziłby się jej zastawić lub sprzedać, nawet gdyby go bieda najbardziej przycisnęła. Ta szpada przez długi czas była marzeniem Portosa, dałby dziesięć lat życia za jej posiadanie. Kiedyś, gdy miał się spotkać z jakąś księżną, spróbował pożyczyć jej od Atosa. Atos nie powiedziawszy słowa opróżnił kieszenie, zebrał
klejnoty, sakiewki, spinki i złote łańcuchy i wszystko to ofiarował Portosowi; ale szpada - powiedział - jest przytwierdzona do swego miejsca, i nie zmieni go aż do chwili, kiedy jej właściciel opuści mieszkanie. Poza szpadą był tam jeszcze portret przedstawiający wielmożę z czasów Henryka III, w bardzo bogatym stroiu, udekorowanego Orderem Ducha Świętego, ów portret przypominał rysami twarzy Atosa, a pewne podobieństwo rodzinne wskazywało na to, że ów wielmoża, kawaler orderu królewskiego, był jego przodkiem.

Wreszcie złota szkatułka przepięknej roboty, ozdobiona tymi samymi herbami co szabla i portret, stała na kominku, zgoła różna od reszty przedmiotów znajdujących się w tym mieszkaniu. Klucz od szkatułki Atos nosił zawsze przy sobie. Ale pewnego dnia otworzył ją w obecności Portosa i ten mógł się upewnić, że zawiera ona jedynie listy i papiery: zapewne listy miłosne i papiery rodzinne.

Portos zajmował przy ulicy Vieux-Colombier mieszkanie dość obszerne i prezentujące się okazale. Za każdym razem, gdy przechodził z którymś z przyjaciół pod oknami (przy jednym z nich niezmiennie stał Mousqueton w pełnej liberii), Portos podnosił głowę i wskazywał ręką: „Oto moje mieszkanie”. Ale nikt tam nigdy nie był, albowiem Portos nie zapraszał do siebie nikogo, tak że nie można było stwierdzić, czy pod okazałym wyglądem kryją się rzeczywiste skarby.

 

Jeśli idzie o Aramisa, zajmował on niewielkie mieszkanie złożone z gabinetu, jadalni i pokoju sypialnego, położonego jak pozostałe na parterze; ów pokój wychodził na mały ogród pełen zieleni, świeżości i cienia i całkowicie ukryty przed oczyma sąsiadów.


Co do d'Artagnana, wiemy już, jak mieszkał, i poznaliśmy jego służącego, imć Plancheta.D'Artagnan, bardzo ciekawy z natury, jak zresztą wszyscy ludzie obdarzeni talentem do intryg, czynił wszystko, co w jego mocy, by się dowiedzieć, kim byli naprawdę Atos, Portos i Aramis; pod tymi imionami żołnierzy ukrywały się szlacheckie nazwiska, to było pewne, zwłaszcza jeśli idzie o Atosa, w którym na milę czuło się wielkiego pana. D'Artagnan zwrócił się zatem do Portosa, by zasięgnąć wiadomości o Atosie i Aramisie, i do Aramisa, by poznać Portosa.

Niestety, Portos nie wiedział o życiu milczącego towarzysza więcej niż inni. Mówiono, że był bardzo nieszczęśliwy w miłości i że straszliwa zdrada zatruła na zawsze życie tego dwornego człowieka. Jakaż to była zdrada? Nikt nie wiedział.


Co do Portosa, to prócz jego prawdziwego nazwiska, które znał tylko pan de Treyille, podobnie jak nazwiska dwóch jego towarzyszy, życie jego nie miało tajemnic. Portos był pyszałek i gaduła, toteżwidać go było całego jak na dłoni. Jedyny błąd, jaki mógłby popełnić badacz jego charakteru, polegałby na tym, że uwierzyłby we wszystko dobre, co Portos sam mówił o sobie.
Natomiast Aramis, choć z pozoru można było sądzić, że nie ma żadnych sekretów, był młodzieńcem bardzo tajemniczym; odpowiadał skąpo na pytania dotyczące innych i unikał pytań na temat własnej osoby. Pewnego dnia d'Artagnan wypytujący go długo o Portosa, krążyły bowiem pogłoski, że ów muszkieter pozyskał względy pewnej księżny, chciał również dowiedzieć się czegoś o miłosnych przygodach swego rozmówcy:

 

- A ty sam, mój drogi towarzyszu - powiedział - co mówisz o baronowych, hrabinach i księżnych, udzielających swych łask innym?

- Przepraszam bardzo, mówiłem o tym, ponieważ Portos sam o tym mówi i głośno chwali się swymi triumfami przede mną. Ale wierzaj mi, mój drogi d'Artagnanie, gdybym wiedział o tym z innego źródła albo gdyby mi się zwierzył, nie znalazłby spowiednika bardziej dyskretnego ode mnie.

- Nie wątpię o tym - podjął d'Artagnan - ale w końcu wydaje mi się, że sam jesteś dość blisko z dobrze urodzonymi osobami, świadectwem chociażby owa haftowana chustka, której zawdzięczam znajomość z tobą.

Tym razem Aramis wcale się nie rozgniewał, ale przybrał najskromniejszą minę i odparł serdecznie:

- Nie zapominaj, mój drogi, że mam zostać sługą kościoła i unikam wszelkich uciech światowych. Owa chustka, którą widziałeś, nie została mi ofiarowana, zapomniał jej u mnie jeden z moich przyjaciół. Musiałem ją schować, by nie skompromitować obojga, jego i damy, którą kocha. Jeśli idzie o mnie, nie mam i nie chcę mieć kochanki, idąc za godnym przykładem Atosa, który jej nie ma tak samo jak i ja.

- Ale u licha, przecież nie jesteś księdzem, skoro jesteś muszkieterem.

- Muszkieterem per interim* mój kochany, jak powiada kardynał, muszkieterem wbrew chęci, ale sługą kościoła w głębi serca, możesz mi wierzyć. Atos i Portos skłonili mnie, bym się czymś zajął, w chwili kiedy miałem otrzymać święcenia, pewna trudność z... Ale to cię zapewne nie interesuje i zabieram ci cenny czas.

- Bynajmniej, bardzo mnie to interesuje! - zawołał d'Artagnan - i w tej chwili nie mam nic do roboty.

- Tak, ale ja muszę zmówić brewiarz - odparł Aramis - potem ułożyć kilka wierszy, o które poprosiła mnie pani d'Aiguillon, wreszcie trzeba mi się udać na ulicę Saint-Honore, by kupić różu dla pani de Chevreuse. Widzisz więc, mój przyjacielu, że jeśli ty nawet masz wolny czas, mnie zgoła go braknie.

 

Tu Aramis wyciągnął serdecznie rękę do swego młodego towarzysza i pożegnał się z nim. 

D'Artagnan, choć zadawał sobie wiele trudu, nie mógł dowiedzieć się nic więcej o swoich trzech nowych przyjaciołach. Postanowił więc wierzyć na razie we wszystko, co mówiono o ich przeszłości, mając nadzieję, że przyszłość przyniesie mu obfitsze i bardziej dokładne wiadomości. Tymczasem w jego mniemaniu Atos był Achillesem, Portos Ajaksem, a Aramis Józefem.

 

Zresztą czterej młodzieńcy pędzili żywot bardzo wesoły. Atos grał, ale stale przegrywał. Jednakże nie pożyczał nigdy ani grosza od swych przyjaciół, choć sakiewka jego stała dla nich zawsze otworem, a gdy grał na słowo, budził swego wierzyciela o szóstej rano, by zapłacić mu wczorajszy dług.

Z Portosem zdarzało się rozmaicie: kiedy wygrywał, bywał zuchwały i pyszny, jeśli przegrał, znikał bez śladu na kilka dni, po czym zjawiał się z twarzą wybladłą i rzadką miną, ale z pieniędzmi w kieszeni.

 

*Per interim (łac.) - tymczasowo .

Aramis natomiast nie grał nigdy. Był to najgorszy muszkieter i najbardziej niefortunny towarzysz zabawy, jakiego można napotkać. Zawsze miał ochotę pracować. Nieraz podczas obiadu, gdy przyjaciele rozgrzani winem i rozmową chcieliby pozostać przy stole jeszcze dwie lub trzy godziny, Aramis spoglądał na zegarek, wstawał z pełnym wdzięku uśmiechem i żegnał się z resztą towarzystwa, ponieważ musiał, jak powiadał, naradzić się z jakimś teologiem, z którym był umówiony. Innym razem wracał do domu pisać rozprawę i prosił przyjaciół, by mu nie przeszkadzali.

Atos uśmiechał się swym czarującym i melancholijnym uśmiechem, który tak harmonizował z jego szlachetną twarzą, a Portos popijał, zaklinając się, że Aramis wykieruje się na wiejskiego proboszcza.


Planchet, służący d'Artagnana, pogodnie przyjmował łaski losu; otrzymywał trzydzieści soldów dziennie i przez miesiąc wracał do domu wesoły jak szczygieł i najprzychylniej usposobiony do swego pana. Kiedy los się odwrócił i nieprzyjazny wiatr powiał na ulicę des Fossoyeurs, to znaczy kiedy nie zostało nic lub prawie nic z czterdziestu pistoli ofiarowanych przez króla, służący zaczął narzekać, co Atos uznał za nudne, Portos za bezsensowne, a Aramis za śmieszne.

Atos poradził tedy d'Artagnanowi odprawić hultaja, Portos był zdania, że należy go wpierw oćwiczyć, Aramis zaś uważał, że pan może słuchać od służącego tylko samych pochwał.
- Łatwo to wam powiedzieć - mówił d'Artagnan - tobie, Atosie, bo nie gadasz z Grimaudem, zabraniasz mu mówić, a tym samym nigdy nie usłyszysz od niego lichego słowa; tobie Portosie, bo prowadzisz wspaniały żywot i jesteś bogiem dla Mousquetona; tobie wreszcie, Aramisie, bo wciąż zajęty swymi studiami teologicznymi budzisz najgłębszy szacunek w Bazinie, człowieku łagodnym i pobożnym; ale ja nie mam ani pozycji, ani majątku, nie jestem ani muszkieterem, ani gwardzistą. Jak mam postąpić, by natchnąć Plancheta miłością, strachem lub szacunkiem?

- Sprawa jest poważna - odparli trzej przyjaciele - nadto zaś jest to sprawa natury prywatnej. Ze służącymi rzecz ma się tak samo jak z kobietami: trzeba im wyznaczyć od razu właściwe miejsce. Zastanów się zatem.

D'Artagnan się zastanowił i doszedł do wniosku, że w każdym razie Planchetowi dobrze zrobią cięgi, po czym zabrał się do tego z sumiennością, cechującą go we wszystkim. Złoiwszy Planchetowi skórę, zabronił mu porzucać służbę bez zezwolenia.


- Czeka mnie na pewno świetna przyszłość - powiedział - szczęście się odwróci. Twój los będzie więc zapewniony, jeśli zostaniesz ze mną, a jestem zbyt dobrym panem, by wyrządzić ci krzywdę zwalniając cię, jak o to prosisz.

Ten sposób postępowania wzbudził wielki szacunek muszkieterów dla talentów dyplomatycznych d'Artagnana, Plancheta również ogarnął podziw i nie mówił już więcej o odejściu.

Czterej muszkieterowie żyli więc razem. D'Artagnan, który nie miał żadnych przyzwyczajeń, przybywał bowiem z prowincji i znalazł się w całkiem nowym świecie, przyjął natychmiast zwyczaje przyjaciół.

 

Wstawano około ósmej w zimie, a około szóstej rano w lecie, za czym muszkieterowie udawali się do pana de Trśville po rozkazy i wiadomości. D'Artagnan, choć nie był muszkieterem, wypełniał obowiązki ze wzruszającą dokładnością; stale był na służbie, ponieważ niezmiennie towarzyszył temu z trzech przyjaciół, któremu służba wypadła. Znano go w pałacu muszkieterów i każdy uważał go za dobrego kolegę; pan de Treville, który ocenił młodzieńca od pierwszego rzutu oka i odnosił się do niego z prawdziwą sympatią, nie przestawał go polecać względom królewskim.


Ze swej strony trzej muszkieterowie bardzo lubili młodego towarzysza. Przyjaźń łącząca tych czterech ludzi oraz konieczność widywania się kilka razy na dzień czy to z okazji pojedynku, czy dla załatwienia spraw, czy też dla rozrywek, sprawiały, że nieustannie biegli jeden za drugim niczym cienie i wciąż spotykano nierozłącznych przyjaciół szukających się między Luksemburgiem a placem Saint-Sulpice i między ulicą Vieux-Colombier a Luksemburgiem.

Tymczasem pan de Treville nie zapomniał o swych obietnicach. Pewnego dnia król polecił kawalerowi des Essarts wziąć d'Artagnana do kompanii gwardzistów. D'Artagnan z westchnieniem włożył strój gwardzisty; oddałby dziesięć lat życia, by go zamienić na opończę muszkietera. Pan de Treville przyrzekł mu tę łaskę po dwuletnim nowicjacie, termin ten mógł być zresztą skrócony, jeśli nastręczyłaby się sposobność i d'Artagnan oddałby jakąś przysługę królowi lub dokonał świetnego czynu. D'Artagnan musiał się zadowolić tą obietnicą i następnego dnia wstąpił do kompanii kawalera des Essarts.

Teraz z kolei Atos, Portos i Aramis pełnili służbę z d'Artagnanem. Tym sposobem kompania kawalera des Essarts otrzymała czterech ludzi zamiast jednego w dniu, kiedy wstąpił do niej d'Artagnan.

 

 

VIII.

DWORSKA INTRYGA

 

Jednakże czterdzieści pistoli króla Ludwika XIII, podobnie jak wszystkie rzeczy tego świata, miały swój początek i koniec, a od chwili kiedy ów koniec nastąpił, nasi czterej druhowie popadli w kłopoty. Zrazu Atos utrzymywał kompanię ze swych zasobów, następnie przyszła kolej na Portosa; Portos znikł nagle, jak to miał w zwyczaju, po czym wrócił i przez dwa tygodnie łożył na wszystkie wydatki. Wreszcie do dzieła przystąpił Aramis, który wywiązał się chętnie z obowiązku: udało mu się
zdobyć kilka pistoli ze sprzedaży ksiąg teologicznych, jak twierdził.

 

Wówczas, jak zwykle, trzeba było się uciec do pomocy pana de Treville: wypłacił im zaliczkę na rachunek żołdu. Ale ta zaliczka nie mogła wystarczyć na długo trzem muszkieterom, którzy mieli stare długi, i gwardziście, który nie miał ich jeszcze.

 
Wreszcie, kiedy ujrzeli, że czeka ich bieda, zebrali z wielkim trudem osiem czy dziewięć pistoli i dali je Portosowi, by spróbował szczęścia w grze. Niestety, szczęście mu nie dopisało; stracił wszystkie pieniądze, a ponadto przegrał dwadzieścia pięć pistoli na słowo.


Od tej chwili bieda zamieniła się w nędzę; można było ujrzeć czterech zgłodniałych druhów, gdy w towarzystwie służących przebiegali ulice i koszary szukając gdzie się da zaproszenia na obiad; zdaniem Aramisa bowiem należy w chwilach dostatku siać zaproszeniami na prawo i lewo, by w ciężkiej chwili znaleźć kilka dla siebie.

Atos został zaproszony cztery razy i za każdym razem zabierał ze sobą przyjaciół wraz z ich służącymi. Portosowi nadarzyło się sześć okazji i również nie zapomniał o towarzyszach; Aramisowi osiem. Jak mogliśmy zauważyć, był to człowiek, który mało robił hałasu, ale skrupulatnie wypełniał, co do niego należało.

D'Artagnan nie znał jeszcze nikogo w stolicy, udało mu się jedynie zdobyć śniadanie u pewnego księdza z Gaskonii i obiad u chorążego gwardii. Zaprowadził swoją armię do księdza, gdzie prócz zapowiedzianej czekolady unicestwiono zapasy przygotowane na dwa miesiące, oraz do chorążego, który dokazywał prawdziwych cudów; ale - jak mawiał Planchet - je się tylko jeden raz, nawet gdy się je dużo.

 
D'Artagnan czuł się więc dość upokorzony, że w zamian za uczty, które były zasługą Atosa, Portosa i Aramisa, mógł ofiarować swym towarzyszom tylko półtora posiłku, ponieważ śniadanie u księdza można było uznać jedynie za pół posiłku. Czuł się ciężarem dla przyjaciół, zapominając z młodzieńczą wielkodusznością, że żywił ich przez miesiąc, i jego skołatana głowa zaczęła pracować żywo. Doszedł do wniosku, że ten związek czterech dzielnych i przedsiębiorczych młodzieńców
powinien mieć inny cel aniżeli przechadzki, lekcje fechtunku i mniej lub bardziej dowcipne żarciki.

 

W istocie czterej ludzie tacy jak oni, jeden drugiemu gotowi oddać nie tylko sakiewkę, ale i życie, czterej ludzie skorzy do wzajemnej pomocy, nie cofający się nigdy, oddzielnie lub razem wypełniający decyzje wespół podjęte; cztery ramiona, zagrażające czterem stronom świata lub skierowane w jedną stronę, powinny były niezawodnie, skrycie lub jawnie, fortelem lub przebojem, podstępem lub siłą, utorować drogę do celu, choćby to był cel najtrudniejszy i najbardziej odległy.
D'Artagnan był zdumiony, że jego towarzyszom nigdy nie przyszło to na myśl. Kiedy on sam myślał o tym bardzo serio, łamiąc sobie głowę, by znaleźć zastosowanie dla tych czterech sił stanowiących jedną, a nie wątpił, że jest to potęga, zdolna ruszyć świat z posad, niczym owa dźwignia, nad którą biedził się Archimedes, zapukano lekko do drzwi. D'Artagnan obudził Plancheta i kazał otworzyć.

Niechaj ze zdania: „d'Artagnan obudził Plancheta” czytelnik nie wnosi, że była jeszcze noc i panowały ciemności. Nie! Przed chwilą wybiła czwarta. Dwie godziny temu Planchet zjawił się u swego pana przypominając mu o obiedzie; d'Artagnan odpowiedział przysłowiem: „Kto śpi, głodu nie czuje”. I Planchet zastosował się do rady d'Artagnana.

Do pokoju wszedł mężczyzna o twarzy dość pospolitej, wyglądający na mieszczanina.

Planchet nie miałby nic przeciwko temu, by usłyszeć na deser rozmowę, ale mieszczanin oświadczył d'Artagnanowi, że sprowadzają go sprawy ważne i poufnej natury, toteż chciałby pomówić z nim na osobności.

D'Artagnan wyprawił więc Plancheta i poprosił gościa, by usiadł.

 
Zapadła chwila ciszy; obaj przyglądali się sobie, jak gdyby chcąc zawrzeć wstępną znajomość, za czym d'Artagnan skłonił się na znak, że słucha.

- Słyszałem, że pan d'Artagnan jest dzielnym młodzieńcem - rzekł mieszczanin. - Reputacja, jaką pan d'Artagnan cieszy się tak słusznie, skłoniła mnie do zwierzenia mu pewnego sekretu.

- Niechaj pan mówi, proszę - rzekł d'Artagnan, który czuł instynktownie, że wyniknie z tego jakiś pożytek. 

Mieszczanin milczał znów przez chwilę, po czym ciągnął dalej:

- Moja żona jest bieliźniarką królowej, panie; nie brak jej ani rozumu, ani urody. Wydano ją za mnie przed tron.