Na stronie używamy cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich wykorzystywanie. Szczegóły znajdziesz w Polityce Prywatności.
ZAMKNIJ X

Opowiadania Szaniawskiego (Profesor Tutka) - treść lektury

Przeczucie Profesora Tutki

Rozmawiano o różnych dziwach, z których człowiek nie może zdać sobie
dokładnie sprawy i dobrze tego wytłumaczyć: o snach proroczych, o tajemniczych znakach ostrzegawczych, o przeczuciach. Dawano wiele przykładów. Sędzia, człowiek trzeźwy, jak sam o sobie mówił, twierdził, że miał przeczucie, aby nie jechać nocnym pociągiem. Nie pojechał i zrobił dobrze: pociąg ten się wykoleił. Mecenas miał raz sen, że chce go zamordować klient: i rano przegrał sprawę. Doktor twierdził, że w ogóle nie wierzy w przeczucia i nie dawał przykładów. Ale rejent opowiedział o swej babce, że kiedy miała dziewięćdziesiąt siedem lat i była najzupełniej zdrowa, powiedziała do otoczenia, że wkrótce umrze. Żyła jeszcze dwa lata, ale umarła. 


Rodzina wtedy zaczęła przypominać, co babka sobie przepowiedziała.
Profesor Tutka słuchał, a potem opowiedział wypadek ze swego życia.

— Miałem niegdyś po raz pierwszy lecieć samolotem, żeby znaleźć się w mieście portowym nad Adriatykiem i stamtąd udać się statkiem w dalszą podróż. Tego dnia, w którym miałem wsiąść do samolotu, czułem się nieswojo: nie mogę i teraz określić dlaczego, ale czułem, najwyraźniej czułem, że spotka mnie jakieś nieszczęście. Jednak postanowiłem nie ulegać nerwom, karciłem się w myśli, odrzuciłem wahania — jechać czy nie jechać. Wreszcie samolot ze mną odleciał. Gdy maszyna spadała jak w przepaść, myślałem sobie: «Przepadłem! To już mój koniec». Ale sąsiad, stary wilk powietrzny, śmiał się z nowicjusza i mówił mi, że to są zwykłe przyjemności jazdy samolotem. Gdy uspokojony spytałem go, czy dawno lata, odpowiedział mi, że leci już po raz drugi w życiu. Dolecieliśmy bez wypadku na lotnisko w mieście portowym. Byłem naprawdę zadowolony. Wykąpałem się w hotelu i wyszedłem na miasto. Kpiłem ze wszelkich przeczuć, ośmieszałem się przed sobą samym. Wesoły, radosny, przechadzałem się po ulicach miasta, zachwycałem domami oplecionymi glicynią, a wszystkie młode dziewczęta wydawały mi się pociągające. Pamiętam jeszcze, iż rzuciłem do skrzynki pocztowej kartkę dla ukochanej w kraju, do której. napisałem: «wszystkie me myśli są tylko przy tobie», i wstąpiłem do jakiegoś sklepu, gdyż zobaczyłem na wystawie drobiazg, potrzebny mi do dalszej podróży. Sięgnąłem do kieszeni, aby kupcowi zapłacić — nie ma pugilaresu... Szukam jeszcze po innych kieszeniach — nie ma. Okradziono mnie!

Proszę sobie wyobrazić — mówił Profesor Tutka — co to znaczy znaleźć się w obcym kraju, w obcym mieście, bez pieniędzy, bez dokumentów, bez biletu na statek, który miał mnie zawieźć dalej. To trzeba nazwać katastrofą. Byłem tym, kim byłby sędzia, gdyby pojechał tym nocnym pociągiem, którym nie pojechał: to jest, stałem się człowiekiem wykolejonym. Powiem więcej: byłem zdruzgotany!

Profesor Tutka przestał mówić i siedział zamyślony, jakby przeżywał wypadek, który spotkał go niegdyś nad Adriatykiem.

Wreszcie sędzia spytał, jak sobie Profesor Tutka dał radę, będąc w takiej sytuacji, w obcym kraju, w obcym mieście, bez pugilaresu?

— Ano cóż miałem robić?... — odpowiedział Profesor Tutka. — Wróciłem zgnębiony do hotelu.
— Czy był w tym mieście nasz konsulat, który panu pomógł?—spytał mecenas. — Nawet nie wiem. Gdy wszedłem do swego pokoju, zobaczyłem pugilares na stole. Wychodząc na miasto, po prostu zapomniałem go zabrać.
— Czy pan zakpił w tej chwili z nas, czy z przeczucia? — spytał jeden z panów. — W każdym razie nie z przeczucia. Przeczucie mówiło prawdę: spotkała mnie
katastrofa. Tylko, że wyszedłem z niej cało.



Melonik Profesora Tutki

Mecenas, człowiek solidny, ale — powiedzmy szczerze — trochę snob, opowiadał, jak będąc w Londynie, poszedł do pierwszorzędnego krawca, zamówił sobie ubranie, zapłacił za to dużo i — wyglądał jak król. A królował w tym ubraniu nie rok, nie dwa, ale siedem lat. A siedem dlatego, że w roku ósmym skradli mu walizkę, w której znajdowała się kreacja londyńskiego krawca. Mecenas, nosząc to ubranie, czuł się w nim po prostu wspaniale. Był pewny siebie, drwił z mody: różne franty dokoła nosiły marynarki to długie, to krótkie, to szerokie, to wcięte: ubrania ich wyglądały elegancko, ale tylko do tej pory, dopóki nie spotkały się z ubraniem mecenasa: wtedy — bladły, gasły, stawały się zażenowane, smutne. 


Profesor Tutka, słuchając tego, powiedział:
— Istotnie. Kupić rzecz dobrą, solidną, zawsze się opłaci. Ale nie trzeba po to jechać do Londynu. «Cudze chwalicie, swego nie znacie» — powiedział niegdyś rodakom poeta. A po tym poecie jeszcze paru innych karciło ziomków za to, że we Francji czy zamorskich krajach szukają rzeczy jakoby lepszych niż u nas. Opowiem panom o moim meloniku. Z góry mówię, że to wyrób krajowy. Melonik ten noszę już jedenaście lat. Jedenaście lat pada nań deszcz, śnieg, lub bębni w niego grad. Nie traci fasonu. Już w pierwszym roku po kupnie miał on niemiłą przygodę: zostawiłem go na krześle; do pokoju weszła rozdrażniona dama, mówiąc, że jest w położeniu rozpaczliwym: «Tylko siąść i płakać». Tak się wyraziła. Siadła i zapłakała. Panowie! — na moim meloniku! Pomyślałem— «źle»... Ale to nic!... Podbiłem kułakiem melonik ode dna i znów miał fason, i znów miał swój szyk. 


Kiedyś zatrzymałem się w gromadce przyglądającej się ulicznemu kuglarzowi. Artysta poprosił uprzejmie, abym dał mu na chwilę melonik. Pokazał zebranym, że jest pusty. Nakrył go chusteczką, zabrał chusteczkę i wyjął trzy gołębie. Z mego melonika!

Przypomniało mi się w tej chwili, że ja sam pokazywałem raz sztuczkę swoim melonikiem: jechałem koleją, naprzeciw mnie w przedziale siedziała pani z małą dziewczynką. Dziewczynka czegoś grymasiła i płakała. Oczy miała jak szparki, a z tych szparek ciekły łzy. Rondkiem z tyłu mego melonika dotykałem z lekka oparcia nad plecami, uniosłem oczy, jak bym obserwował przód mego melonika i zacząłem dmuchać ku górze. Melonik nad czołem zaczął się unosić, a gdy mniej dmuchałem — opadał. Dziecko przestało płakać, a jego oczy jak szparki zaczęły się ze zdziwienia rozszerzać, rozszerzać i stały się okrągłe jak młyńskie kamienie. I mamie się to podobało: prosiła, żeby jeszcze raz. Więc jeszcze raz pokazałem sztuczkę.

Ale kiedyś z moim melonikiem było naprawdę źle. Nagły wiatr powiał i zdmuchnął kapelusz. Widziały to dwa psy. Psy tylko czekają na taką okazję: zaczęły gonić. Złapały. Jeden chciał sobie przywłaszczyć kapelusz i — drugi. Chwyciły za rondo i zaczęły się z sobą mocować. Staram się być zawsze grzeczny, więc zacząłem prosić uprzejmie: «ładne pieski, miłe pieski, oddajcie kapelusz, nie będziecie przecież chodziły w meloniku!» Oddały. I jak panowie myślicie? Łachman? Strzęp? Nie. Melonik dalej sztywny, elegancki, do twarzy, szyk!

Tak, proszę panów — mówił Profesor Tutka — opowiedziałem wypadki tylko niektóre. Ale życie człowieka, jak życie melonika, nie składa się z wypadków tylko, mniej lub więcej efektownych; człowiek, jak też jego melonik, zużywają się w trudzie codziennym. Codziennie tym melonikiem kłaniam się kobietom, mężczyznom, starcom i dzieciom. Kłaniam się przyjaciołom i ludziom nieżyczliwym; żegnam nim lądy, gdy płynę na morze, i witam nowe ziemie. Poza tym pod tym melonikiem falują, krążą, rodzą się moje myśli; układają się w zdania, które zamykam niekiedy zdecydowaną kropką i zatrzymuję w galopie albo każę im płynąć dalej, stosując wielokropek... Często również się zjawia znak zapytania. Pytajnik ten czasami jest twórczy, czekający na odpowiedź, czasem ma w sobie zarodek wahań. Ale za to wykrzyknik jest radosny, to znów gniewny, bojowy. Przy tym ma intencje, jak by chciał wylecieć w górę i przebić mój melonik. Tak, proszę panów! Pod moim melonikiem toczą się myśli, czasem, przyznaję, poziome, przyziemne, ale czasem wybuchają myśli płomienne, podniebne, myśli — wulkany!

To wszystko musi wytrzymać mój melonik. I zawsze jest sztywny, elegancki, do twarzy — szyk. A wyrób krajowy.




O krótkowidzach

Jeden z panów, wybitny krótkowidz, mówił, że krótkowidztwo to prawdziwe nieszczęście. I opowiedział, że stłukł raz okulary i był wprost bezradny.

Na to doktor:

— Nie można krótkowidztwa nazwać nieszczęściem, nawet gdy się stłuką okulary: idzie się do optyka i kupuje nowe.
— Ale jak znaleźć w obcym mieście optyka, gdy się nie ma okularów? Próbowałem odczytać szyldy na sklepach, już mi się wydawało, że czytam «optyk », a to była «apteka ». W aptece poinformowano mnie bardzo uprzejmie, jak znaleźć optyka, ale nie brano pod uwagę, że nie zobaczę punktów orientacyjnych, które mi wskazywano, jak na przykład przystanek tramwajowy, pomnik czy drapacz chmur.
— Kiedy już o tych rzeczach mowa — odezwał się Profesor Tutka — opowiem panom o przygodzie znajomego krótkowidza. Poszedł on z żoną do wielkiego magazynu z konfekcją damską. Żona wybierała coś, co miało jej służyć do podniesienia urody, a mąż tymczasem przechadzał się po obszernym magazynie. Pomimo że miał wzrok krótki, dojrzał niezwykle elegancką sylwetkę kobiety, która stojąc przy ladzie oglądała żurnal. Zbliżył się, już miał szepnąć — «jestem oczarowany», i dopiero wówczas spostrzegł, że jest to manekin. Sztuczna kobieta, zrobiona zręcznie, łudząco, była reklamą czy też zabawką dla gości. Mąż wrócił spokojnie do żony, po czym wyszli oboje ze sklepu. Żona powiedziała na ulicy: «Gdy tylko zobaczysz kobietę, która nie jest twoją żoną, stajesz się nieopanowany; cóż to za nieprzyzwoite zachowanie podchodzić tak blisko do nieznajomej ». — «Ha, ha — odpowiedział mąż — sztuczna».— «Wiem, że sztuczna». — «Więc czego się dąsasz? To zdarzenie miało w sobie pierwiastek komizmu, a ty się nie śmiejesz, tylko się gniewasz». — «Nie wykręcaj się pierwiastkiem komizmu! Zawsze jesteś taki sam i niepoprawny». Ponieważ Profesor Tutka na tym skończył, sędzia powiedział :

— Nie rozumiem, do czego pan dążył, aby w ten sposób zakończyć to opowiadanie. Skoro żona wiedziała, że mąż podszedł zbyt blisko do kobiety sztucznej, z jakiej racji mówiła mu słowa nieprzyjemne? Żona nie miała racji.
— Żona miała rację. Mąż jej interesował się kobietą prawdziwą. Spragniony Arab, ujrzawszy na horyzoncie oazę, kieruje swego wielbłąda w tę stronę; okazuje się, że to była fatamorgana, złudzenie. Ale kiedy kierował swego wielbłąda w tę stronę, oaza dla Araba była prawdą.


Opowiadanie «barwne»

Sędzia, na ogół malkontent, twierdził, iż w sprawozdaniach, oceniających książki, czyta się często jakieś określenia, które nic nam nie mówią. Tu przeczytał z gazety: «opowiadania są barwne».

— Czytałem te opowiadania — mówił sędzia — i nie wiem, dlaczego sprawozdawca pisze, że to «barwne». «Barwne», «barwne»—przedrzeźniał zirytowany sędzia.

—Szablon... ułatwienie... aby tylko coś powiedzieć. Lubię dokładność: niech mi taki pan powie, dlaczego to «barwne».
Na to odezwał się Profesor Tutka:

— Nie wiem, czemu pan sędzia się irytuje. Opowiadanie może być barwne. Opowiem panom, jaką miałem przygodę. Zamieszkałem nad rzeką, w osiedlu rybackim. Przebywało tam w lecie kilkanaście osób z miasta. Wyszedłem nad rzekę i pociągnęła mię nagle woda, aby się w niej wykąpać. Rozebrałem się i rzuciłem do rzeki. Pływałem z rozkoszą: stylem klasycznym, po kozacku i crawlem. Płynąłem w dół, to znów w górę rzeki, dawałem nurka, wynurzałem się, wreszcie, parskając, zadowolony, radosny, podszedłem do krzaczka, za którym pozostawiłem ubranie. Ale widzę tylko mój melonik. Ubranie, bielizna, buty zniknęły! Albo czyjś niemądry figiel, albo sprawka złodziejska. Co robić? Jestem nagi, nawet bez żadnych trykocików. Jak przejść przez wioskę rybacką do mojego domku? No i ten melonik! Nałożę go na głowę — będę śmieszny; użyję go jako listka figowego — będę śmieszny.

Naraz z lasku wyłoniła się na jasną łąkę purpurowa plama: to znajoma pani — sąsiadka — zbliżała się w moją stronę w czerwieni swego płaszcza. Wyszukałem odpowiedniej wielkości krzaczek i ukrywszy za nim trzy czwarte mej postaci, zacząłem machać melonikiem i wołać, prosząc, aby mnie jakoś poratowała. Zacna dama przejęła się moim nieszczęściem i powiedziała, że jest w kostiumie kąpielowym, odda mi tymczasem swój czerwony płaszcz, a sama pójdzie szukać dla mnie męskiej garderoby. Pani była tęga i duża, więc szata jej weszła na mnie doskonale.
Wyobraźcie sobie, panowie, teraz łąkę jasnozieloną, dalej ciemną linię sosnowego lasku, w górze błękit nieba, a mnie w kardynalskiej purpurze z czarnym akcentem mego melonika. Czerwień zwabiła ku mnie dwie małe dziewczynki. Dobrze, iż — dziewczynki, byłoby gorzej, gdyby zwabiła pstrokatego byka, który pasł się nie opodal. Jedna z dziewczynek miała białą sukienkę, czerwone korale i niosła żółte kwiatki; dziewczynka druga miała błękitną sukienkę i ciągnęła za sobą wózek pełen lalek i pajaców. Dodajmy do tego, że krążyły nad nami kolorowe motyle. A niebo błękitne, łąka zielona, a ja w purpurze i w czarnym meloniku trzymam żółte kwiatki, ofiarowane mi przez dziewczynkę w białej sukience.

W pół godziny później zobaczyłem zacną damę, jak niosła mi męskie ubranie. Zrzuciłem z siebie jedwabną purpurę i zacząłem naciągać czarne spodnie i szarą marynarkę. Zachmurzyło się, dziewczynki uciekły, przestały krążyć motyle, spadł deszcz, wszystko zgasło, zszarzało. Głowę miałem pełną czarnych myśli. Na chwilę znów wyjrzało słońce: rozżarzyły się żółte kwiatki, które dała mi dziewczynka.

Profesor Tutka skończył. Słuchacze orzekli, że opowiadanie było — barwne.



Uprzejmość a hipokryzja


Jeden z panów twierdził podczas dyskusji, że wielka uprzejmość jest rodzoną siostrą hipokryzji. Rejent protestował, doktor również nie zgadzał się na takie ujęcie sprawy, mecenas miał zastrzeżenia. Profesor Tutka milczał. Wówczas pan, nie znajdujący uznania dla swego poglądu, dał przykład: oto pożyczył znajomemu pewną sumę; nie upominał się o zwrot pieniędzy, uważał je nawet za przepadło; ale dziś sam znalazł się bez grosza, więc przypomniał sobie znajomego, a nuż coś od niego dostanie. 


Zadzwonił. Posłyszał za drzwiami glos skierowany do żony: «kogo tam znów diabli przynoszą?» Po chwili gospodarz mieszkania uchylił drzwi, a ujrzawszy gościa, otworzył je szeroko i powiedział z radością: «Jakże się cieszę, że widzę kochanego pana!... Czy uwierzy pan, że właśnie przed chwilą o panu myślałem! Proszę serdecznie! O tu mam nawet doskonale cygarko, które udało mi się zdobyć. Cóż tam dobrego słychać u kochanego, dawno nie widzianego pana?» Słowem, dużo uprzejmości. Pieniędzy nie oddał.

— I ja także, pomimo przykładu — mówił Profesor Tutka — nie zgodzę się z panem, że uprzejmość i hipokryzja są to dwie rodzone siostry. Jestem zawsze uprzejmy — nie jestem hipokrytą. Pamiętam takie zdarzenie: jechałem pociągiem całą noc, potem niemal cały dzień i dopiero przed wieczorem znalazłem się w pewnym mieście. Pomimo zmęczenia postanowiłem spędzić wieczór w jednym z nie znanych mi tam teatrów. Kupiłem bilet, zasiadłem w pierwszym rzędzie i rozglądałem się po sali. Stwierdziłem na razie, że sala przyjemna, a fotel, w którym siedzę, wygodny, jak rzadko w teatrze. Światła zgasły, kurtyna się podniosła, zaczęto mówić, a ja zasnąłem. Obudziłem się, gdy wystrzelili, ale zorientowawszy się szybko, że to tylko na scenie, zasnąłem znów. Zbudziły mnie oklaski po skończeniu aktu. Więc i ja zacząłem klaskać bardzo głośno, wyrażając tym swe najwyższe uznanie wspaniałej grze artystów i świetnej sztuce, w której już w pierwszym akcie wystrzelili. Uznawszy jednak, że dla śpiącego jest bardziej stosownym miejscem hotel niż teatr, skierowałem się do szatni. 


— Nie rozumiem — powiedział pan, na którego pogląd o uprzejmości nie zgadzała się reszta towarzystwa — nie rozumiem, czy to ma być przykład mający obalić moje twierdzenie? Bił pan brawo za to, czego pan nie widział; dziękował za to, czego pan nie dostał. Jak to nazwać? 


— Jest pan rozgoryczony — mówił Profesor Tutka — tym, że pan nie dostał pieniędzy, i dlatego widzi pan wszędzie ciemne strony. Jeżeli oklaskiwałem to, czego nie widziałem, jeżeli dziękowałem za to, czego nie otrzymałem, świadczy to tylko o uprzejmości czystej, bezinteresownej. Czystość intencji i bezinteresowność trudno jest kojarzyć z hipokryzją.