Na stronie używamy cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich wykorzystywanie. Szczegóły znajdziesz w Polityce Prywatności.
ZAMKNIJ X

Romeo i Julia - treść lektury

Akt pierwszy

Prolog

    Dwa wielkie domy w uroczej Weronie,
    Równie słynące z bogactwa i chwały,
    Co dzień odwieczną zawiść odnawiały,
    Obywatelską krwią broczyły dłonie.
    Lecz gdy nienawiść pierś ojców pożera,
    Fatalna miłość dzieci ich jednoczy
    I krwawa wojna, co z wieków się toczy,
    W cichym ich grobie na wieki umiera.
    Miłość, kochanków śmiercią naznaczona,
    Wściekłość rodziców i wojna szalona,
    Zerwana późno nad mogiłą dzieci,
    Przed waszym okiem na scenie przeleci.
    Jeśli nas słuchać będziecie łaskawi,
    Błędy obrazu chęć nasza naprawi.

Scena pierwsza

Plac publiczny. Wchodzą SAMSON i GRZEGORZ uzbrojeni w tarcze i miecze

SAMSON
    Dalipan, Grzegorzu, nie będziem darli pierza.

GRZEGORZ
    Ma się rozumieć, bobyśmy byli zdziercami.

SAMSON
    Ale będziemy darli koty, jak z nami zadrą.

GRZEGORZ
    Kto zechce zadrzeć z nami, będzie musiał zadrżeć.

SAMSON
    Mam zwyczaj drapać zaraz, jak mię kto rozrucha.

GRZEGORZ
    Tak, ale nie zaraz zwykłeś się dać rozruchać.

SAMSON
    Te psy z domu Montekich rozruchać mię mogą bardzo łatwo.

GRZEGORZ
    Rozruchać się tyle znaczy, co ruszyć się z miejsca; być walecznym, jest to stać nieporuszenie: pojmuję więc, że skutkiem rozruchania się twego będzie — drapnięcie.

SAMSON
    Te psy z domu Montekich rozruchać mię mogą tylko do stania na miejscu. Będę jak mur dla każdego mężczyzny i dla każdej kobiety z tego domu.

GRZEGORZ
    To właśnie pokazuje twoją słabą stronę; mur dla nikogo niestraszny i tylko słabi go się trzymają.

SAMSON
    Prawda, dlatego to kobiety, jako najsłabsze, tulą się zawsze do muru. Ja też odtrącę od muru ludzi Montekich, a kobiety Montekich przyprę do muru.

GRZEGORZ
    Spór jest tylko między naszymi panami i między nami, ich ludźmi.

SAMSON
    Mniejsza mi o to; będę nieubłagany. Pobiwszy ludzi, wywrę wściekłość na kobietach: rzeź między nimi sprawię.

GRZEGORZ
    Rzeź kobiet chcesz przedsiębrać?

SAMSON
    Nie inaczej: wtłoczę miecz w każdą po kolei. Wiadomo, że się do lwów liczę.

GRZEGORZ
    Tym lepiej, że się liczysz do zwierząt; bo gdybyś się liczył do ryb, to byłbyś pewnie sztokfiszem. Weź no się za instrument, bo oto nadchodzi dwóch domowników Montekiego.

Wchodzą ABRAHAM i BALTAZAR

SAMSON
    Mój giwer już dobyty: zaczep ich, ja stanę z tyłu.

GRZEGORZ
    Gwoli drapania?

SAMSON
    Nie bój się.

GRZEGORZ
    Ja bym się miał bać z twojej przyczyny!

SAMSON
    Miejmy prawo za sobą, niech oni zaczną.

GRZEGORZ
    Marsa im nastawię przechodząc; niech go sobie, jak chcą, tłumaczą.

SAMSON
    Nie jak chcą, ale jak śmią. Ja im gębę wykrzywię; hańba im, jeśli to ścierpią.

ABRAHAM
    Skrzywiłeś się na nas, mości panie?

SAMSON
    Nie inaczej, skrzywiłem się.

ABRAHAM
    Czy na nas się skrzywiłeś, mości panie?

SAMSON do GRZEGORZA
    Będziemyż mieli prawo za sobą, jak powiem: tak jest?

GRZEGORZ
    Nie.

SAMSON do ABRAHAMA
    Nie, mości panie; nie skrzywiłem się na was, tyłko skrzywiłem się tak sobie.

GRZEGORZ do ABRAHAMA
    Zaczepki waść szukasz?

ABRAHAM
    Zaczepki? nie.

SAMSON
    Jeżeli jej szukasz, to jestem na waścine usługi. Mój pan tak dobry jak i wasz.

ABRAHAM
    Nie lepszy.

SAMSON
    Niech i tak będzie.

BENWOLIO ukazuje się w głębi

GRZEGORZ na stronie do SAMSONA
    Powiedz: lepszy. Oto nadchodzi jeden z krewnych mego pana.

SAMSON
    Nie inaczej; lepszy.

ABRAHAM
    Kłamiesz.

SAMSON
    Dobądźcie mieczów, jeśli macie serca. Grzegorzu, pamiętaj o swoim pchnięciu.

BENWOLIO
    Odstąpcie, głupcy; schowajcie miecze do pochew. Sami nie wiecie, co robicie.

Rozdziela ich swoim mieczem. Wchodzi TYBALT

TYBALT
    Cóż to? krzyżujesz oręż z parobkami?
    Do mnie, Benwolio! pilnuj swego życia.

BENWOLIO
    Przywracam tylko pokój. Włóż miecz nazad
    Albo wraz ze mną rozdziel nim tych ludzi.

TYBALT
    Z gołym orężem pokój? Nienawidzę
    Tego wyrazu, tak jak nienawidzę
    Szatana, wszystkich Montekich i ciebie.
    Broń się, nikczemny tchórzu.

Walczą. Nadchodzi kilku przyjaciół obu partii i mieszają się do zwady; wkrótce potem wchodzą mieszczanie z pałkami.

PIERWSZY OBYWATEL
    Hola! berdyszów! pałek! Dalej po nich!
    Precz z Montekimi, precz z Kapuletami!

Wchodzą KAPULET i PANI KAPULET

KAPULET
    Co to za hałas? Podajcie mi długi
    Mój miecz! hej!

PANI KAPULET
    Raczej kulę; co ci z miecza?

KAPULET
    Miecz, mówię! Stary Monteki nadchodzi.
    I szydnie swoją klingą mi urąga.

Wchodzą MONTEKI i PANI MONTEKI

MONTEKI
    Ha! nędzny Kapulecie!

MONTEKI do żony
    Puść mię, pani.

PANI MONTEKI
    Nie puszczę cię na krok, gdy wróg przed tobą.

Wchodzi KSIĄŻĘ z orszakiem

KSIĄŻĘ
    Zapamiętali, niesforni poddani,
    Bezcześciciele bratniej stali! Cóż to,
    Czy nie słyszycie? Ludzie czy zwierzęta,
    Co wściekłych swoich gniewów żar gasicie
    W własnych żył swoich źródle purpurowym:
    Pod karą tortur wypuśćcie natychmiast
    Z dłoni skrwawionych tę broń buntowniczą
    I posłuchajcie tego, co niniejszym
    Wasz rozjątrzony książę postanawia.
    Domowe starcia, z marnych słów zrodzone
    Przez was, Monteki oraz Kapulecie,
    Trzykroć już spokój miasta zakłóciły,
    Tak że poważni wiekiem i zasługą
    Obywatele werońscy musieli
    Porzucić swoje wygodne przybory
    I w stare dłonie stare ująć miecze,
    By zardzewiałym ostrzem zardzewiałe
    Niechęci wasze przecinać. Jeżeli
    Wzniecicie jeszcze kiedyś waśń podobną,
    Zamęt pokoju opłacicie życiem.
    A teraz wszyscy ustąpcie niezwłocznie.
    Ty, Kapulecie, pójdziesz ze mną razem;
    Ty zaś, Monteki, przyjdziesz po południu
    Na ratusz, gdzie ci dokładnie w tym względzie
    Dalsza ma wola oznajmiona będzie.
    Jeszcze raz wzywam wszystkich tu obecnych
    Pod karą śmierci, aby się rozeszli.

KSIĄŻĘ z orszakiem wychodzi. Podobnież KAPULET, PANI KAPULET, TYBALT, obywatele i słudzy

MONTEKI
    Kto wszczął tę nową zwadę? Mów, synowcze,
    Byłżeś tu wtedy, gdy się to zaczęło?

BENWOLIO
    Nieprzyjaciela naszego pachołcy
    I wasi już się bili, kiedym nadszedł;
    Dobyłem broni, aby ich rozdzielić:
    Wtem wpadł szalony Tybalt, z gołym mieczem,
    I harde zionąc mi w uszy wyzwanie,
    Jął się wywijać nim i siec powietrze,
    Które świszczało tylko, szydząc z marnych
    Jego zamachów. Gdyśmy tak ze sobą
    Cięcia i pchnięcia zamieniali, zbiegł się
    Większy tłum ludzi; z obu stron walczono,
    Aż książę nadszedł i rozdzielił wszystkich.

PANI MONTEKI
    Lecz gdzież Romeo? Widziałżeś go dzisiaj?
    Jakże się cieszę, że nie był w tym starciu.

BENWOLIO
    Godziną pierwej, nim wspaniałe słońce
    W złotych się oknach wschodu ukazało,
    Troski wygnały mię z dala od domu
    W sykomorowy ów gaj, co się ciągnie
    Ku południowi od naszego miasta.
    Tam, już tak rano, syn wasz się przechadzał.
    Ledwiem go ujrzał, pobiegłem ku niemu;
    Lecz on, spostrzegłszy mię, skręcił natychmiast
    I w najciemniejszej ukrył się gęstwinie.
    Pociąg ten jego do odosobnienia
    Mierząc mym własnym (serce nasze bowiem
    Jest najczynniejsze, kiedyśmy samotni),
    Nie przeszkadzałem mu w jego dumaniach
    I w inną stronę się udałem, chętnie
    Stroniąc od tego, co rad mnie unikał.

MONTEKI
    Nieraz o świcie już go tam widziano
    Łzami poranną mnożącego rosę,
    A chmury — swego oblicza chmurami.
    Aliści ledwo na najdalszym wschodzie
    Wesołe słońce sprzed łoża Aurory
    Zaczęło ściągać cienistą kotarę,
    On, uciekając od widoku światła,
    Co tchu zamykał się w swoim pokoju;
    Zasłaniał okna przed jasnym dnia blaskiem
    I sztuczną sobie ciemnicę utwarzał.
    W czarne bezdroże dusza jego zajdzie,
    Jeśli się na to lekarstwo nie znajdzie.

BENWOLIO
    Szanowny stryju, znaszże powód tego?

MONTEKI
    Nie znam i z niego wydobyć nie mogę.

BENWOLIO
    Wybadywałżeś go jakim sposobem?

MONTEKI
    Wybadywałem i sam, i przez drugich;
    Lecz on jedyny powiernik swych smutków.
    Tak im jest wierny, tak zamknięty w sobie,
    Od otwartości wszelkiej tak daleki
    Jak pączek kwiatu, co go robak gryzie,
    Nim światu wonny swój kielich roztoczył
    I pełność swoją rozwinął przed słońcem.
    Gdybyśmy mogli dojść tych trosk zarodka,
    Nie zbrakłoby nam zaradczego środka.

ROMEO ukazuje się w głębi

BENWOLIO
    Oto nadchodzi. Odstąpcie na stronę;
    Wyrwę mu z piersi cierpienia tajone.

MONTEKI
    Obyś w tej sprawie, co nam serce rani,
    Mógł być szczęśliwszym od nas! Pójdźmy, pani.

Wychodzą MONTEKI i PANI MONTEKI

BENWOLIO
    Dzień dobry, bracie.

ROMEO
    Jeszczeż nie południe?

BENWOLIO
    Dziewiąta biła dopiero.

ROMEO
    Jak nudnie
    Wloką się chwile. Moiż to rodzice
    Tak spiesznie w tamtą zboczyli ulicę?

BENWOLIO
    Tak jest. Lecz cóż tak chwile twoje dłuży?

ROMEO
    Nieposiadanie tego, co je skraca.

BENWOLIO
    Miłość więc?

ROMEO
    Brak jej.

BENWOLIO
    Jak to? brak miłości?

ROMEO
    Brak jej tam, skąd bym pragnął wzajemności.

BENWOLIO
    Niestety! Czemuż, zdając się niebianką,
    Miłość jest w gruncie tak srogą tyranką?

ROMEO
    Niestety! Czemuż, z zasłoną na skroni,
    Miłość na oślep zawsze cel swój goni!
    Gdzież dziś jeść będziem? Ach! Był tu podobno
    Jakiś spór? Nie mów mi o nim, wiem wszystko.
    „W grze tu nienawiść wielka, lecz i miłość.
    O! wy sprzeczności niepojęte dziwa:
    Szorstka miłości! nienawiści tkliwa!
    Coś narodzone z niczego! Pieszczoto
    Odpychająca! Poważna pustoto!
    Szpetny chaosie wdzięków! Ciężki puchu!
    Jasna mgło! Zimny żarze! Martwy ruchu!
    Śnie bez snu! Taką to w sobie zawiłość,
    Taką niełączność łączy moja miłość,
    Czy się nie śmiejesz?

BENWOLIO
    Nie, płakałbym raczej.

ROMEO
    Nad czym, poczciwa duszo?

BENWOLIO
    Nad uciskiem
    Poczciwej duszy twojej.

ROMEO
    A więc strzała
    Miłości nawet przez odbitkę działa?
    Dość mi już ciężył mój smutek, ty jego
    Brzemię powiększasz przewyżką twojego;
    Współczucie twoje nad moim cierpieniem
    Nie ulgą, ale nowym jest kamieniem
    Dla mego serca. Miłość, przyjacielu,
    To dym, co z parą westchnień się unosi;
    To żar, co w oku szczęśliwego płonie;
    Morze łez, w którym nieszczęśliwy tonie.
    Czymże jest więcej? Istnym amalgamem,
    Żółcią trawiącą i zbawczym balsamem.
    Bądź zdrów.

Chce odejść

BENWOLIO
    Zaczekaj! krzywdę byś mi sprawił,
    Gdybyś mą przyjaźń z kwitkiem tak zostawił.

ROMEO
    Ach! ja nie jestem tu, nie jestem sobą;
    To nie Romeo, co rozmawia z tobą.

BENWOLIO
    Kogóż to kochasz? mów!

ROMEO
    Przestań mię dręczyć.
    Mamże wraz jęczyć i mówić?

BENWOLIO
    Nie jęczyć,
    Tylko mi klucz dać do tego problemu,
    Kogóż to kochasz? powiedz?

ROMEO
    Każ choremu
    Pisać testament: będzież to wezwanie
    Dobre dla tego, co jest w tak złym stanie?
    A więc, kobietę kocham.

BENWOLIO
    Celniem mierzył,
    Gdym to pomyślał, nimeś mi powierzył.

ROMEO
    Biegle celujesz. I ta, którą kocham,
    Jest piękna.

BENWOLIO
    W piękny cel trafić najłatwiej.

ROMEO
    A właśnieś chybił. Niczym tu kołczany
    Kupida; ona ma naturę Diany:
    Pod twardą zbroją wstydliwości swojej
    Grotów miłości wcale się nie boi;
    Szydzi z nawału zaklęć oblężniczych;
    Odpiera szturmy spojrzeń napastniczych;
    Nawet jej złota wszechwładztwo nie zjedna.
    Bogata w wdzięki, w tym jedynie biedna,
    Ze kiedy umrze, do grobu z nią zstąpi
    Całe bogactwo, którego tak skąpi.

BENWOLIO
    Wiecznież chce sama zostać z swym bogactwem?

ROMEO
    Tak jest; i skąpstwo to jest marnotrawstwem,
    Bo piękność, którą własna srogość strawia,
    Całą potomność piękności pozbawia.
    Zbyt ona piękna, zbyt mądra zarazem;
    Zbyt mądrze piękna: stąd istnym jest głazem.
    Przysięgła nigdy nie kochać i dzięki
    Temu skazanym wiecznie cierpieć męki.

BENWOLIO
    Jest na to rada: przestań myśleć o niej.

ROMEO
    Doradźże także, jakim bym sposobem
    Mógł przestać myśleć.

BENWOLIO
    Dając oczom wolność
    Rozpatrywania się w innych pięknościach.

ROMEO
    To byłby tylko sposób przywołania
    Jej cudnych wdzięków tym żywiej na pamięć.
    Maska kryjąca lica pięknej damy,
    Choć czarna, nęci nas, bo przeczuwamy
    Pod nią zbiór ponęt; ten, co wzrok postradał,
    Zapomniż kiedy, jaki skarb posiadał?
    Pokaż mi jaki ideał dziewczęcy,
    Będzież on dla mnie w istocie czym więcej
    Jak przypomnieniem, że jest piękność inna,
    Przed którą ta by uklęknąć powinna?
    Bądź zdrów, niewczesną podajesz mi radę.

BENWOLIO
    Najpraktyczniejszą — życie w zastaw kładę.
    Wychodzą.

Scena druga

Ulica. Wchodzą KAPULET i PARYS, za nimi SŁUŻĄCY

KAPULET
    Podobną jak mnie karą zagrożono
    I Montekiemu; ależ w wieku naszym
    Spokojnie siedzieć rzecz nietrudna.

PARYS
    Oba
    Szanownych szczepów jesteście odrośle;
    Tym ci żałośniej, że od tyła czasu
    Żyjecie w takim rozdwojeniu z sobą.
    Co mówisz, panie, na moje zabiegi?

KAPULET
    To samo, co już dawniej powiedziałem:
    Mojemu dziecku świat jest jeszcze obcy,
    Ledwie czternastu lat wysnuła przędzę;
    Parę jej wiosen jeszcze przeżyć trzeba,
    Nim małżeńskiego zakosztuje chleba.

PARYS
    Z młodszych bywały nieraz szczęsne matki.

KAPULET
    Lecz prędko więdną przedwczesne mężatki.
    Ziemia schłonęła wszystkie me nadzieje:
    Oprócz tej jednej; ona jest, Parysie,
    Przyszłą, jedyną moich ziem dziedziczką.
    Staraj się jednak, skarb sobie jej serce,
    Chęć ma z jej chęcią nie będzie w rozterce;
    Jeśli cię przyjmie, głos ojca w tym względzie
    Jej pozwolenia echem tylko będzie.
    Daję dziś wieczór, na który niemało
    Gości sprosiłem; gdyby ci się dało
    Być jednym więcej, w nader miły sposób
    Zwiększyłbyś przez to zbiór miłych mi osób.
    W biednym mym domu, jednocześnie z nocą,
    Takie dziś gwiazdy ziemskie zamigocą,
    Ze od ich blasku blask niebieskich zblednie.
    Uciechy, młodym ludziom odpowiednie,
    Podobne do tych, jakie kwiecień sprawia,
    Gdy w starym progu zimy się pojawia;
    Takie uciechy, w całej swojej mocy,
    Wśród hożych dziewic staną się tej nocy
    Udziałem twoim w domu Kapuletów.
    Przyjdź, przejrz i wybierz sobie z tych bukietów
    Kwiat najpiękniejszy. I mój kwiat tam luby
    Wejdzie do liczby, choć nie do rachuby.
    Idźmy.

KAPULET do SŁUGI
    A wasze obejdź w krąg Weronę,
    Wynajdź osoby tu wyszczególnione,

oddaje mu papier

    I powiedz każdej: że mój dom otworem
    Na ich usługi stanie dziś wieczorem.

Wychodzą KAPULET i PARYS

SŁUŻĄCY
    Mam wynaleźć osoby tu wyszczególnione:
    to się znaczy, według tego, co tu napisano...
    A cóż tu napisano? Oto:
    że szewc ma pilnować łokcia, a krawiec kopyta;
    rybak pędzla, a malarz więcierza.
    Jakże wynajdę osoby tu wyszczególnione,
    kiedy nie mogę wynaleźć
    środka na wyczytanie tego,
    co osoba pisząca tu wyszczególniła?
    Kazano mi jednak; muszę
    się udać do uczonych.
    Oto jacyś ichmoście; w samą porę nadchodzą.

Wchodzi ROMEO i BENWOLIO

BENWOLIO
    Tak, bracie, płomień spędza się płomieniem,
    Ból dawny nowym leczy się cierpieniem;
    Kręć się na odwrót, gdy masz zawrót głowy;
    Klin wyrugujesz, klin wbijając nowy;
    Zaczerpnij nowej zarazy do łona,
    A jad dawniejszej niewątpliwie skona.

ROMEO
    Liść pokrzywiany wyborny jest na to.

BENWOLIO
    Na cóż to, proszę?

ROMEO
    Na oparzeliznę;
    Spróbuj no tylko.

BENWOLIO
    Powiedz mi, Romeo.
    Czyś ty oszalał?

ROMEO
    Nie, nie oszalałem;
    Lecz wpadłem w gorszy stan niż szalonego.
    W loch się dostałem, jestem pastwą głodu,
    Chłost i mąk... Dobry wieczór, przyjacielu.

SŁUŻĄCY
    Nawzajem, panie. Czy umiesz pan czytać?

ROMEO
    Niestety! umiem w moim przeznaczeniu
    Czytać niedolę.

SŁUŻĄCY
    Tego się bez książki
    Można nauczyć; ale ja się pytam,
    Czy pan pisane rzeczy umie czytać?

ROMEO
    Małej mi rzeczy do tego potrzeba,
    To jest znać tylko język i litery.

SŁUŻĄCY
    Słusznie pan mówisz, bądźże zdrów i wesół.

Chce odejść

ROMEO
    Czekaj no, wasze, umiem czytać.

czyta

    „Sinior Martino, jego małżonka i córki.
    Hrabia Anzelm ze swymi pięknymi siostrami.
    Siniora wdowa po Witruwiuszu.
    Sinior Placentio i jego miłe siostrzenice.
    Merkucjusz i jego brat Walenty.
    Mój brat Kapulet z małżonką i córkami.
    Moja śliczna siostrzenica, Rozalina, Liwia,
    sinior Valentio i nasz kuzyn Tybalt.
    Lucjusz i nadobna Helena.”
    Wspaniałe grono!

oddaje kartę

    Gdzież oni przyjść mają?

SŁUŻĄCY
    Owdzie.

ROMEO
    Gdzie?

SŁUŻĄCY
    Do naszego pałacu, na wieczerzę.

ROMEO
    Do czyjego pałacu?

SŁUŻĄCY
    Mojego pana.

ROMEO
    W istocie, powinienem się był przede wszystkim spytać,
    kto nim jest.

SŁUŻĄCY
    Oznajmię to panu bez pytania:
    moim panem jest możny, bogaty Kapulet;
    jeżeli panowie nie jesteście z domu Montekich,
    to was zapraszam do niego na kubek wina.
    Bądźcie weseli.

Wychodzi

BENWOLIO
    Na tym wieczorze Kapuleta będzie
    Bożyszcze twoje, piękna Rozalina,
    Obok najpierwszych piękności werońskich.
    Pójdź tam i okiem bezstronnym porównaj
    Jej twarz z obliczem tych, które ci wskażę:
    Wnet nowe bóstwo ślad dawnego zmaże.

ROMEO
    Gdyby rzetelny mój wzrok tak fałszywe
    Miał dać świadectwo, łzy, stańcie się żarem!
    Wy, zalewane wciąż, a jeszcze żywe
    Przezrocza, spłońcie pod kłamstwa nadmiareml
    Zatrzeć jej wdzięki! Nigdy wszechwidzące
    Równej piękności nie widziało słońce.

BENWOLIO
    Wielbisz ją, boś ją jedną na oboich
    Ważył dotychczas szalach oczu swoich,
    Lecz umieść na tej wadze kryształowej
    Obok niej inną, którą ci gotowy
    Będę dziś wskazać; a ręczę, że owa
    Nieporównana w kąt się przed tą schowa.

ROMEO
    Pójdę tam, ale z obojętnym okiem,
    Jednej wyłącznie poić się widokiem.

Wychodzą

Scena trzecia

Pokój w domu Kapuletów. Wchodzi PANI KAPULET i MARTA

PANI KAPULET
    Gdzie moja córka? Idź ją tu przywołać.

MARTA
    Na moją cnotę do dwunastu wiosen —
    Już ją wołałam. Pieszczotko, biedronko!
    Julciu! pieszczotko moja! moje złotko!
    Boże, zmiłuj się! Gdzież ona jest? Julciu!

Wchodzi JULIA

JULIA
    Czy mnie kto wołał?

MARTA
    Mama.

JULIA
    Jestem, pani;
    Co mi rozkażesz?

PANI KAPULET
    Słuchaj. Odejdź, Marto;
    Mam z nią sam na sam coś do pomówienia.
    Marto, pozostań; przychodzi mi na myśl,
    Że twa obecność może być potrzebna.
    Julka ma piękny już, wiek, wszakże prawda?

MARTA
    Ba, mogę wiek jej policzyć na palcach.

PANI KAPULET
    Czternaście ma już lat, jak mi się zdaje.

MARTA
    Czternaście moich zębów w zakład stawię
    (Chociaż właściwie mam ich tylko cztery),
    Że jeszcze nie ma. Rychłoż będzie święto
    Piotra i Pawła?

PANI KAPULET
    Za parę tygodni
    Mniej więcej.

MARTA
    Mniej czy więcej, czy okrągło,
    Ale dopiero w wieczór na świętego
    Piotra i Pawła skończy lat czternaście.
    Ona z Zuzanką, Boże zbaw nas grzesznych!
    Były rówieśne. Zuzanka u Boga —
    Byłże to anioł! ale, jak mówiłam,
    Julcia dopiero na świętego Piotra
    I Pawła skończy spełna lat czternaście.
    Tak, tak; pamiętam dobrze. Mija teraz
    Rok jedenasty od trzęsienia ziemi;
    Właśnie od piersi była odsadzona.
    Spomiędzy wszystkich dni bożego roku
    Tego jednego nigdy nie zapomnę.
    Piołunem sobie wtedy pierś potarłam,
    Siedząc na słońcu tuż pod gołębnikiem.
    Państwo byliście tego dnia w Mantui.
    A co? mam pamięć? Ale jak mówiłam,
    Skoro pieszczotka moja na brodawce
    Poczuła gorycz, trzeba było widzieć,
    Jak się skrzywiła, szarpnęła od piersi;
    Gołębnik za mną: skrzyp! a ja co żywo
    Na równe nogi: hyc! nie myśląc czekać,
    Aż mi kto każe. Upłynęło odtąd
    Lat jedenaście. Umiała już wtedy
    O własnej sile stać, co mówię, biegać,
    Dyrdać. Dniem pierwej zbiła sobie czoło.
    Mój mąż, świeć Panie jego duszy! podniósł
    Z ziemi niebogę; był to wielki figlarz.
    „Plackiem — rzekł — padasz teraz, a jak przyjdzie
    Większy rozumek, to na wznak upadniesz,
    Nieprawdaż, Julciu?” A ten mały łotrzyk,
    Jak mi Bóg miły! przestał zaraz krzyczeć
    I odpowiedział: „tak”. Chociażbym żyła
    Tysiąc lat, nigdy tego nie zapomnę.
    „Nieprawdaż, Julciu — rzekł — że padniesz wznak?”
    A mały urwis odpowiedział „tak”.

PANI KAPULET
    Dość tego, Marto, skończ już tę historię,
    Proszę cię.

MARTA
    Dobrze, miłościwa pani.
    Ale nie mogę wstrzymać się od śmiechu,
    Kiedy przypomnę sobie, jak to ona
    Przestała krzyczeć i odpowiedziała:
    „Tak”. Miała jednak guz jak kurze jaje,
    Siniec porządny i płakała gorzko;
    Ale gdy mąż mój rzekł: „Plackiem dziś padasz,
    A jak dorośniesz, to na wznak upadniesz,
    Nieprawdaż, Julciu?”, tak i niebożątko
    Zaraz ucichło i odrzekło: „tak”.

JULIA
    Ucichnij też i ty, proszę cię, nianiu.

MARTA
    Jużem ucichła przecie. Pan Bóg z tobą!
    Ty jesteś perłą ze wszystkich niemowląt,
    Jakie karmiłam. Gdybym jeszcze mogła
    Patrzeć na twoje zamęście! ...

PANI KAPULET
    Zamęście!
    To jest punkt właśnie, o którym chcę mówić.
    Powiedz mi, Julio, co myślisz i jakie
    Są chęci twoje we względzie małżeństwa?

JULIA
    O tym zaszczycie jeszcze nie myślałam.

MARTA
    O tym zaszczycie! Gdybym nie ja była
    Twą karmicielką, rzekłabym, żeś mądrość
    Wyssała z mlekiem.

PANI KAPULET
    Myślże o tym teraz.
    Młodsze od ciebie dziewczęta z szlachetnych
    Domów w Weronie wcześnie stan zmieniają;
    Ja sama byłam już matką w tym wieku,
    W którym tyś jeszcze panną. Krótko mówiąc,
    Waleczny Parys stara się o ciebie.

MARTA
    To mi kawaler! panniuniu, to brylant
    Taki kawaler: chłopiec gdyby z wosku!

PANI KAPULET
    Nie ma w Weronie równego mu kwiatu.

MARTA
    Co to, to prawda: kwiat to, kwiat prawdziwy.

PANI KAPULET
    Cóż, Julio? Będzieszże mogła go kochać?
    Dziś w wieczór ujrzysz go wśród naszych gości.
    Wczytaj się w księgę jego lic, na których
    Pióro piękności wypisało miłość;
    Przypatrz się jego rysom, jak uroczo,
    Zgodnie się schodzą z sobą i jednoczą;
    A co w tej księdze wyda ci się mrocznym,
    To w jego oczach stanieć się widocznym.
    Do upięknienia tej zaprawdę rzadkiej
    Edycji męża brak tylko okładki.
    Roślina w ziemi, ryba w wodzie żyje;
    Miło, gdy piękną treść piękny wierzch kryje;
    I tym wspanialsza, tym więcej jest warta
    Złota myśl w złotej oprawie zawarta.
    Tak więc z nim wszystką jego właść posiędziesz
    I w niczym sama ujmy mieć nie będziesz.

MARTA
    Ujmy?
    Ba, owszem przyrost, boć to przecie
    Zawżdy z mężczyzną przybywa kobiecie.

PANI KAPULET
    Chceszże go? powiedz krótko, węzłowato.

JULIA
    Zobaczę, jeśli patrzenia dość na to;
    Nie głębiej jednak myślę w tę rzecz wglądać,
    Jak tobie, pani, podoba się żądać.

Wchodzi SŁUŻĄCY

SŁUŻĄCY
    Pani, goście już przybyli; wieczerza zastawiona,
    czekają na panie, pytają o pannę Julię,
    przeklinają w kuchni panią Martę; słowem,
    niecierpliwość powszechna. Niech panie raczą pośpieszyć.

Wychodzi

PANI KAPULET
    Pójdź, Julio; w hrabi serce tam dygoce.

MARTA
    Idź i po błogich dniach błogie znajdź noce.

Wychodzą

Scena czwarta

Ulica. Wchodzą ROMEO, MERKUCJO i BENWOLIO w towarzystwie pięciu czy sześciu masek. Ludzie z pochodniami i inne osoby

ROMEO
    Mamyż przy wejściu z przemową wystąpić
    Czy też po prostu wejść?

BENWOLIO
    Wyszły już z mody
    Te ceremonie; nie będziemy z sobą
    Wiedli Kupida z bindą wkoło skroni,
    Łuk malowany z gontu niosącego
    I straszącego dziewczęta jak ptaki,
    Ani też owych prawili oracji,
    Mdło za suflerem cedzonych na wstępie.
    Niech sobie o nas pomyślą, co zechcą;
    Wejdziem, pokręcim się i znikniem potem.

ROMEO
    Kręćcie się, kiedy chcecie, jam do tego
    Dziś niesposobny.

MERKUCJO
    Kochany Romeo,
    Musisz potańczyć także.

ROMEO
    Nie, doprawdy,
    Wy macie lekkie trzewiki, to tańczcie;
    Mnie ołów serce tłoczy, ledwie mogę
    Ruszyć się z miejsca.

MERKUCJO
    Zakochany jesteś;
    Pożycz strzelistych od Kupida skrzydeł
    I wznieś się nimi nad poziomą sferę.

ROMEO
    Nie mnie, tkniętemu srodze jego strzałą,
    Strzeliście wzbijać się na jego skrzydłach;
    Nie mnie się wznosić nad poziom, co nosząc
    Brzemię milości, na poziom upadam.

MERKUCJO
    A gdybyś upadł z nią, ją byś obrzemił.
    Tak delikatną rzecz przygniótłbyś srodze.

ROMEO
    Nazywasz, miłość rzeczą delikatną?
    Zbyt, owszem, twarda, szorstka i koląca.

MERKUCJO
    Twardali dla cię, bądź i dla niej twardy;
    Kol ją, gdy kole, a zwalisz ją łatwo.
    Hola! podajcie mi na twarz pokrowiec!
    Maskę na maskę!

wkłada maskę

    Niechaj sobie teraz
    Ciekawe oko nicuje mą szpetność!
    Ta larwa za mnie będzie się rumienić.

BENWOLIO
    Idźmy, panowie; zadzwońmy, a potem
    Ostro już tylko polećmy się nogom.

ROMEO
    Niech trzpioty łechcą nieczułą posadzkę!
    Pochodni dla mnie! bom ja dziś skazany,
    Jak ów pachołek, co świeci swej pani,
    Stać nieruchomie i martwym być widzem.

MERKUCJO
    Stój, jak chcesz, byłeś tylko nie stał o to,
    Co cię tak martwi, a w czym (z całym winnym
    Uszanowaniem dla twojej miłości)
    Jak w błocie, widzę, po uszy zagrzązłeś.
    Nuże, nie palmy świec w dzień.

ROMEO
    Palmyż teraz,
    Bo noc jest.

MERKUCJO
    Mniemam, panie, że czas tracąc
    Zarówno psujem świece bez potrzeby,
    Jak w dzień je paląc. Przyjmij tę uwagę;
    Bo w niej pięć razy więcej jest logiki
    Niż w naszych pięciu zmysłach.

ROMEO
    Uważamy
    Za rzecz stosowną pójść tam na ten festyn,
    Chociaż logiki w tym nie ma.

MERKUCJO
    Dlaczego?

ROMEO
    Miałem tej nocy marzenie.

MERKUCJO
    Ja także.

ROMEO
    Cóż ci się śniło?

MERKUCJO
    To, że marzyciele
    Najczęściej zwykli kłamać.

ROMEO
    Przez sen, w łóżku,
    Gdy w gruncie marzą o rzeczach prawdziwych.

MERKUCJO
    Snadź się królowa Mab widziała z tobą;
    Ta, co to babi wieszczkom i w postaci
    Kobietki, mało co większej niż agat
    Na wskazującym palcu aldermana,
    Ciągniona cugiem drobniuchnym atomów,
    Tuż, tuż śpiącemu przeciąga pod nosem.
    Szprychy jej wozu z długich nóg pajęczych;
    Osłona z lśniących skrzydełek szarańczy;
    Sprzężaj z plecionych nitek pajęczyny;
    Lejce z wilgotnych księżyca promyków;
    Bicz z cienkiej żyłki na świerszcza szkielecie;
    A jej forszpanem mała, szara muszka
    Przez pół tak wielka jak ów krągły owad,
    Co siedzi w palcu leniwej dziewczyny;
    Wozem zaś próżny laskowy orzeszek;
    Dzieło wiewiórki lub majstra robaka,
    Tych z dawien dawna akredytowanych
    Stelmachów wieszczek. W takich to przyborach
    Co noc harcuje po głowach kochanków,
    Którzy natenczas marzą o miłości;
    Albo po giętkich kolanach dworaków,
    Którzy natenczas o ukłonach marzą;
    Albo po chudych palcach adwokatów,
    Którym się wtedy roją honoraria;
    Albo po ustach romansowych damul,
    Którym się wtedy marzą pocałunki;
    Często atoli Mab na te ostatnie
    Zsyła przedwczesne zmarszczki, gdy ich oddech
    Za bardzo znajdzie cukrem przesycony.
    Czasem też wjeżdża na nos dworakowi:
    Wtedy śnią mu się nowe łaski pańskie;
    Czasem i księdza plebana odwiedzi,
    Gdy ten spokojnie drzemie, i ogonem
    Dziesięcinnego wieprza w nos go łechce:
    Wtedy mu nowe śnią się beneficja.
    Czasem wkłusuje na kark żołnierzowi:
    Ten wtedy marzy o cięciach i pchnięciach,
    O szturmach, breszach, o hiszpańskich klingach
    Czy o pucharach, co mają pięć sążni;
    Wtem mu zatrąbi w ucho: nasz bohater
    Truchleje, zrywa się, klnąc zmawia pacierz
    I znów zasypia. Taka jest Mab: ona,
    Ona to w nocy zlepia grzywy koniom
    I włos ich gładki w szpetne kudły zbija,
    Które rozczesać niebezpiecznie; ona
    Jest ową zmorą, co na wznak leżące
    Dziewczęta dusi i wcześnie je uczy
    Dźwigać ciężary, by się z czasem mogły
    Zawołanymi stać gospodyniami.
    Ona to, ona...

ROMEO
    Skończ już, skończ, Merkucjo;
    Prawisz o niczym.

MERKUCJO
    Prawię o marzeniach,
    Które w istocie niczym innym nie są
    Jak wylęgłymi w chorobliwym mózgu
    Dziećmi fantazji; ta zaś jest pierwiastku
    Tak subtelnego właśnie jak powietrze;
    Bardziej niestała niż wiatr, który już to
    Mroźną całuje północ, już to z wstrętem
    Rzuca ją, dążąc w objęcia południa.

BENWOLIO
    Coś ten wiatr zawiał, zdaje się, i na nas.
    Wieczerza stoi, spóźnimy się na nią.

ROMEO
    Boję się, czyli nie przyjdziem za wcześnie;
    Bo moja dusza przeczuwa, że jakieś
    Nieszczęście, jeszcze wpośród gwiazd wiszące,
    Złowrogi bieg swój rozpocznie od daty
    Uciech tej nocy i kres zamkniętego
    W mej piersi, zbyt już nieznośnego życia
    Przyśpieszy jakimś strasznym śmierci ciosem.
    Lecz niech Ten, który ma ster mój w swym ręku,
    Kieruje moim żaglem! Dalej! Idźmy!

BENWOLIO
    Uderzcie w bębny!

Wychodzą

Scena piąta

Sala w domu Kapuletów. Wchodzą muzykanci i słudzy

PIERWSZY SŁUGA
    Gdzie Potpan? Czemu nie pomaga sprzątać? Gęsi mu paść, nie służyć.

DRUGI SŁUGA
    Tak to, kiedy ważne obowiązki lokaja powierzają ludziom złej maniery; na diabła się to
    zdało.

PIERWSZY SŁUGA
    Powynoście stołki! usuńcie na bok bufet! Pozbierajcie srebra! Schowaj no tam dla mnie,
    braciszku, kawałek marcepana i szepnij na ucho odźwiernemu, żeby wpuścił Zuzannę
    Grindston i Nelly; jak mię kochasz! Antoni! Potpan!

DRUGI SŁUGA
    Dobrze, chłopcze, gotowe.

PIERWSZY SŁUGA
    Wołają was, pytają o was, czekają na was, niecierpliwią się na was w wielkiej sali.

TRZECI SŁUGA
    Nie możemy być tu i tam razem. Dalej, chłopcy, pohulajmyż dzisiaj! Kto umie czekać,
    wszystkiego się doczeka.

Oddalają się. KAPULET i inni wchodzą z gośćmi i maskami

KAPULET
    Witaj, cna młodzi! Wolne od nagniotków
    Damy rachują na waszą ruchawość.
    Śliczne panienki, któraż z was odmówi
    Stanąć do tańca? O takiej wręcz powiem,
    Ze ma nagniotki. A co? Tom was zażył!
    Dalej, panowie! I ja kiedyś także
    Maskę nosiłem i umiałem szeptać
    W ucho pięknościom jedwabne powieści,
    Co szły do serca; przeszło to już, przeszło.
    Nuże, panowie! Grajki, zaczynajcie!
    Miejsca! rozstąpmy się! dalej, dziewczęta!
    Muzyka gra. Młodzież tańczy.
    Hej! więcej światła! Wynieście te stoły!
    I zgaście ogień, bo zbyt już gorąco.
    Siadajże, siadaj, bracie Kapulecie!
    Dla nas dwóch czasy pląsów już minęły.
    Jakże to dawno byliśmy obydwaj
    Po raz ostatni w maskach?

DRUGI KAPULET
    Będzie temu
    Lat ze trzydzieści.

KAPULET
    Co? Co! Nie tak dawno.
    Było to, pomnę, na godach Lucencja;
    Na te Zielone Świątki, da Bóg dożyć,
    Będzie dwadzieścia pięć lat.

DRUGI KAPULET
    Dawniej, dawniej,
    Wszak już syn jego jest trzydziestoletni.

KAPULET
    Co mi waść prawisz? Przede dwoma laty
    Syn jego nie był jeszcze pełnoletni.

ROMEO do jednego ze sług
    Co to za dama, co w tej chwili tańczy
    Z tym kawalerem?

SŁUGA
    Nie wiem, jaśnie panie,

ROMEO
    Ona zawstydza świec jarzących blaski;
    Piękność jej wisi u nocnej opaski
    Jak drogi klejnot u uszu Etiopa.
    Nie tknęła ziemi wytworniejsza stopa.
    Jak śnieżny gołąb wśród kawek, tak ona
    Świeci wśród swoich towarzyszek grona.
    Zaraz po tańcu przybliżę się do niej
    I dłoń mą uczczę dotknięciem jej dłoni.
    Kochałżem dotąd? O! zaprzecz, mój wzrokul
    Boś jeszcze nie znał równego uroku.

TYBALT
    Sądząc po głosie, z Montekich to któryś.
    Daj no mi rapir, chłopcze. Jak się waży
    Ten łotr tu wchodzić i kłamaną larwą
    Szyderczo naszej urągać zabawie?
    Na krew szlachetną, co mi wzdyma serce,
    Nie będzie grzechu, jeśli go uśmiercę.

KAPULET
    Tybalcie, co ci to? Czego się zżymasz?

TYBALT
    Ujmy tej, stryju, pewno nie wytrzymasz:
    Jeden z Montekich, twych śmiertelnych wrogów,
    Śmie tu znieważać gościnność twych progów.

KAPULET
    Czy to Romeo?

TYBALT
    Tak, ten to nikczemnik.

KAPULET
    Daj mu waść pokój; nie wychodzi przecie
    Z granic wytkniętych dobrym wychowaniem;
    I, prawdę mówiąc, cała go Werona
    Ma za młodzieńca pełnego przymiotów;
    Nie chciałbym za nic w świecie w moim domu
    Czynić mu krzywdy. Uspokój się zatem,
    Miły synowcze, nie zważaj na niego;
    Taka ma wola; jeśli ją szanujesz,
    Okaż uprzejmość i spędź precz z oblicza
    Ten mars niezgodny z weselem tej doby.

TYBALT
    Taki gość w domu nabawia choroby;
    Nie ścierpię go tu.

KAPULET
    Chcę go mieć cierpianym.
    Cóż to, zuchwalcze? Mówię, że chcę! Cóż to?
    Czy ja tu jestem, czy waść jesteś panem?
    Waść go tu nie chcesz ścierpieć! Boże odpuść!
    Waść mi chcesz gości porozpędzać? kołki
    Na łbie mi strugać? przewodzić w mym domu?

TYBALT
    Stryju, to zakał.

KAPULET
    Cicho! burdą jesteś.
    Z tą porywczością doigrasz się waszmość.
    Zawsze mi musisz się sprzeciwiać! — Brawo,
    Kochana młodzi! — Urwipołeć z waści!
    Siedź cicho albo... Hola! Więcej światła! —
    Ja cię uciszę. Patrz go! — Żwawo, chłopcy!

TYBALT
    Gniew dobrowolny z flegmą przymuszoną
    Na krzyż się schodząc wstrząsają mi łono,
    Muszę ustąpić; wkrótce się atoli
    W gorzką żółć zmieni ta słodycz wbrew woli.

Oddala się

ROMEO do JULII
    Jeśli dłoń moja, co tę świętość trzyma,
    Bluźni dotknięciem: zuchwalstwo takowe
    Odpokutować usta me gotowe
    Pocałowaniem pobożnym pielgrzyma.

JULIA do ROMEA
    Mości pielgrzymie, bluźnisz swojej dłoni,
    Która nie grzeszy zdrożnym dotykaniem;
    Jestli ujęcie rąk pocałowaniem,
    Nikt go ze świętych pielgrzymom nie broni.

ROMEO jak pierwej
    Nie mająż święci ust tak jak pielgrzymi?

JULIA jak pierwej
    Mają ku modłom lub kornej podzięce.

ROMEO
    Niechże ich usta czynią to co ręce;
    Moje się modlą, przyjm modły ich, przyjmij.

JULIA
    Niewzruszonymi pozostają święci,
    Choć gwoli modłów niewzbronne ich chęci.

ROMEO
    Ziść więc cel moich, stojąc niewzruszenie,
    I z ust swych moim daj wziąć rozgrzeszenie,

Całuje ją

JULIA
    Moje więc teraz obciąża grzech zdjęty.

ROMEO
    Z mych ust? O! grzechu, zbyt pełen ponęty!
    Niechże go nazad rozgrzeszony zdejmie!
    Pozwól.

Całuje ją znowu

JULIA
    Jak z książki całujesz, pielgrzymie.

MARTA
    Panienko, jejmość pani matka prosi.

ROMEO
    Któż jest jej matką?

MARTA
    Jej matką? Bajbardzo!
    Nikt inny, jedno pani tego domu;
    I dobra pani, mądra a cnotliwa.
    Ja byłam mamką tej, coś z nią pan mówił.
    Smaczny by kąsek miał, kto by ją złowił.

ROMEO
    Julia Kapulet! O dolo zbyt sroga!
    Życie me jest więc w ręku mego wroga.

BENWOLIO
    Wychodźmy, wieczór dobiega już końca.

ROMEO
    Niestety!
    z wschodem dla mnie zachód słońca.

KAPULET do rozchodzących się gości
    Ejże, panowie, pozostańcie jeszcze:
    Mają nam wkrótce dać małą przekąskę.
    Chcecie koniecznie? Muszę więc ustąpić.
    Dzięki wam, mili panowie i panie.
    Dobranoc. Światła! Idźmy ż spać.

do DRUGIEGO KAPULETA
    Braciszku,
    Zapóźniliśmy się; idę wypocząć.

Wychodzą wszyscy prócz JULII i MARTY

JULIA
    Czy nie wiesz, nianiu, kto jest ten pan?

MARTA
    Ten, tu?
    To syn starego Tyberia.

JULIA
    A tamten,
    Co właśnie ku drzwiom zmierza?

MARTA
    To podobno
    Młody Petrycy.

JULIA
    A ów, tam na prawo,
    Co nie chciał tańczyć?

MARTA
    Nie wiem.

JULIA
    Spytaj, proszę,
    Jak się nazywa. Jeżeli żonaty,
    Całun mię czeka zamiast ślubnej szaty.

MARTA
    Zwie się Romeo, jest z rodu Montekich.
    Synem waszego największego wroga.

JULIA
    Jako obcego za wcześnie ujrzałam!
    Jako lubego za późno poznałam!
    Dziwny miłości traf się na mnie iści,
    Że muszę kochać przedmiot nienawiści.

MARTA
    Co to jest? co to takiego?

JULIA
    To wiersze,
    Których mię jeden tancerz dziś nauczył.

MARTA
    Pójdź spać, waćpanna.
    Głos za sceną: „Julio!”

MARTA
    Dalej! dalej!
    Wołają panny i pusto już w sali.

Wychodzą

Akt drugi

Prolog

CHÓR
    Namiętność dawna blednieje i kona,
    Na jej mogile kwiat wyrasta nowy.
    Piękność, dla której umrzeć był gotowy,
    Zbladła już, Julii spojrzeniem zgaszona.
    Kocha kochany; pierś mu rozpłomienia
    Czar jej źrenicy; córce przeciwnika
    Jak miłość wyzna? a ona połyka
    Ponętą miłość na wędce cierpienia.
    Lecz dziecię wroga jak zbliży się do niej?
    Jakże jej serce namiętność odsłoni?
    W kochanki piersiach jeszcze mniej nadzieje
    Ujrzeć lubego ócz ogień, lic róże;
    Czas i namiętność da sposób, zaleje
    Morzem rozkoszy niebezpieczeństw morze.

Scena pierwsza

Pusty plac przytykający do ogrodu Kapuletów. Wchodzi ROMEO

ROMEO
    Mamże iść dalej, gdy tu moje serce?
    Cofnij się, ziemio, wynajdź sobie centrum!

Wchodzi na mur i spuszcza się do ogrodu. Wchodzą MERKUCJO i BENWOLIO

BENWOLIO
    Romeo! bracie! Romeo!

MERKUCJO
    Ma rozum;
    Powietrze chłodne, więc dyrnął do łóżka.

BENWOLIO
    Pobiegł tą drogą i przełazi przez parkan.
    Wołaj, Merkucjo!

MERKUCJO
    Użyję nań zaklęć:
    Romeo! gachu! cietrzewiu! wariacie!
    Ukaż się w lotnej postaci westchnienia,
    Powiedz choć jeden wiersz, a dość mi będzie;
    Jęknij: ach! połącz w rym: kochać i szlochać;
    Szepnij Wenerze jakie piękne słówko;
    Daj jaki nowy epitet ślepemu
    Jej synalkowi, co tak celnie strzelał
    Za owych czasów, gdy król Kofetua
    W zaloty chodził do córki żebraczej.
    Nie słucha; ani piśnie, ani trunie;
    Zdechł robak; musze zakląć go inaczej.
    Klnę cię na żywe oczy Rozaliny,
    Na jej wysokie czoło, krasne usta,
    Wysmukłe nóżki i toczone biodra
    Z przyleglościami, abyś się przed nami
    W właściwej sobie postaci ukazał.

BENWOLIO
    Gniewać się będzie, jeśli cię usłyszy.

MERKUCJO
    Co się ma gniewać? Mógłby się rozgniewać,
    Gdyby za sprawą mojego zaklęcia
    W zaczarowane koło jego pani
    Inny duch wkroczył i stał tam dopóty,
    Dopóki by go nie zmogła: to byłby
    Powód do uraz; moja inwokacja
    Jest przyjacielska i godziwa razem,
    Bo wywołuje w imię jego pani
    Jego jedynie naturalną postać.

BENWOLIO
    Pójdź! skrył się owdzie pomiędzy drzewami,
    By się tam zbratał ż tajemniczą nocą —
    Ślepym w miłości ciemność jest najmilsza.

MERKUCJO
    Możeż w cel trafić miłość będąc ślepą?
    Teraz usiądzie sobie pod jabłonką
    I będzie wzdychał, by jego kochanka
    Była owocem, który młode panny,
    Kiedy są same — nazywają figą.
    Oby, Romeo, była, oby była
    Taką otwartą fiigą, a ty, chłopcze,
    Obyś był gruszką. Dobranoc, Romeo!
    Idę lec w moim łóżku za kotarą,
    Bo to polowe tu dla mnie za chłodne.
    Czy idziesz także?

BENWOLIO
    Idę; próżno szukać
    Takiego, co być nie chce znaleziony.

Wychodzą

Scena druga

Ogród Kapuletów. Wchodzi ROMEO

ROMEO
    Drwi z blizn, kto nigdy nie doświadczył rany.

JULIA ukazuje się w oknie

    Lecz cicho! Co za blask strzelił tam z okna!
    Ono jest wschodem, a Julia jest słońcem!
    Wnijdź, cudne słońce, zgładź zazdrosną lunę,
    Która aż zbladła z gniewu, że ty jesteś
    Od niej piękniejsza; o, jeśli zazdrosna,
    Nie bądź jej służką! Jej szatkę zieloną
    I bladą noszą jeno głupcy. Zrzuć ją!
    To moja pani, to moja kochanka!
    O! gdyby mogła wiedzieć, czym jest dla mnie!
    Przemawia, chociaż nic nie mówi; cóż stąd?
    Jej oczy mówią, oczom więc odpowiem.
    Za śmiały jestem; mówią, lecz nie do mnie.
    Dwie najjaśniejsze, najpiękniejsze gwiazdy
    Z całego nieba, gdzie indziej zajęte,
    Prosiły oczu jej, aby zastępczo
    Stały w ich sferach, dopóki nie wrócą.
    Lecz choćby oczy jej były na niebie,
    A owe gwiazdy w oprawie jej oczu:
    Blask jej oblicza zawstydziłby gwiazdy
    Jak zorza lampę; gdyby zaś jej oczy
    Wśród eterycznej zabłysły przezroczy,
    Ptaki ocknęłyby się i śpiewały,
    Myśląc, że to już nie noc, lecz dzień biały.
    Patrz, jak na dłoni smutnie wsparła liczko!
    O! gdybym mógł być tylko rękawiczką,
    Co tę dłoń kryje!

JULIA
    Ach!

ROMEO
    Cicho! coś mówi.
    O! mów, mów dalej, uroczy aniele;
    Bo ty mi w noc tę tak wspaniale świecisz
    Jak lotny goniec niebios rozwartemu
    Od podziwienia oku śmiertelników,
    Które się wlepia w niego, aby patrzeć,
    Jak on po ciężkich chmurach się przesuwa
    I po powietrznej żegluje przestrzeni.

JULIA
    Romeo! Czemuż ty jesteś Romeo!
    Wyrzecz się swego rodu, rzuć tę nazwę!
    Lub jeśli tego nie możesz uczynić,
    To przysiąż wiernym być mojej miłości,
    A ja przestanę być z krwi Kapuletów.

ROMEO
    Mamże przemówić czy też słuchać dalej?

JULIA
    Nazwa twa tylko jest mi nieprzyjazna,
    Boś ty w istocie nie Montekim dla mnie.
    Jestże Montekio choćby tylko ręką,
    Ramieniem, twarzą, zgoła jakąkolwiek
    Częścią człowieka? O! weź inną nazwę!
    Czymże jest nazwa? To, co zowiem różą,
    Pod inną nazwą równie by pachniało;
    Tak i Romeo bez nazwy Romea
    Przecieżby całą swą wartość zatrzymał.
    Romeo! porzuć tę nazwę, a w zamian
    Za to, co nawet cząstką ciebie nie jest,
    Weź mię, ach! całą!

ROMEO
    Biorę cię za słowo:
    Zwij mię kochankiem, a krzyżmo chrztu tego
    Sprawi, że odtąd nie będę Romeem.

JULIA
    Ktoś ty jest, co się nocą osłaniając,
    Podchodzisz moją samotność?

ROMEO
    Z nazwiska
    Nie mógłbym tobie powiedzieć, kto jestem;
    Nazwisko moje jest mi nienawistne,
    Bo jest, o! święta, nieprzyjazne tobie;
    Zdarłbym je, gdybym miał je napisane.

JULIA
    Jeszcze me ucho stu słów nie wypiło
    Z tych ust, a przecież dźwięk już ich mi znany.
    Jestżeś Romeo, mów? jestżeś Montekio?

ROMEO
    Nie jestem ani jednym, ani drugim,
    Jednoli z dwojga jest niemiłe tobie.

JULIA
    Jakżeś tu przyszedł, powiedz, i dlaczego?
    Mur jest wysoki i trudny do przejścia,
    A miejsce zgubne; gdyby cię kto z moich
    Krewnych tu zastał...

ROMEO
    Na skrzydłach miłości
    Lekko, bezpiecznie mur ten przesadziłem,
    Bo miłość nie zna żadnych tam i granic;
    A co potrafi, na to się i waży;
    Krewni więc twoi nie trwożą mię wcale.

JULIA
    Zabiliby cię, gdyby cię ujrzeli.

ROMEO
    Ach! więcej groźby leży w oczach twoich
    Niż w ich dwudziestu mieczach; patrz łaskawie,
    A będę silny przeciw ich gniewowi.

JULIA
    Na Boga! niech cię oni tu nie ujrzą!

ROMEO
    Ciemny płaszcz nocy skryje mię przed nimi.
    Lecz niech mię znajdą, jeśli ty mię kochasz.
    Lepszy kres życia skutkiem ich niechęci
    Niż przedłużony zgon w braku twych uczuć.

JULIA
    Kto ci dopomógł znaleźć to ustronie?

ROMEO
    Miłość, co mi go doradziła szukać;
    Ona mi instynkt, ja jej oczy dałem.
    Nie jestem sternik, gdybyś jednak była
    Równie daleko jak ów brzeg, którego
    Morze najdalsze podmywa krawędzie,
    Śmiało po taki klejnot bym popłynął.

JULIA
    Gdyby nie ciemność, co mi twarz maskuje,
    Widziałbyś na niej rozlany rumieniec
    Po tym, co z ust mych słyszałeś tej nocy.
    Rada bym form się trzymać, rada cofnąć
    To, co wyrzekłam; ale precz udanie!
    Czy ty mię kochasz? Wiem, że powiesz: tak jest,
    I jać uwierzę; mimo przysiąg jednak
    Możesz mię zawieść. Z wiarołomstwa mężczyzn
    Śmieje się, mówią, Jowisz. O! Romeo!
    Jeśli mię kochasz, wyrzecz to rzetelnie;
    Lecz jeśli masz mię za podbój zbyt łatwy,
    To zmarszczę czoło i przewrotną będę,
    I na miłosne twoje oświadczenia
    Powiem: nie, w innym razie za nic w świecie.
    Za czuła może jestem, o! Monteki,
    Stąd możesz sądzić me obejście płochym;
    Ufaj mi jednak, będę ja wierniejsza
    Od tych, co bieglej umieją się drożyć.
    Byłabym ja , się była, prawdę mówiąc,
    Także drożyła, gdybyś był tajnego
    Głosu miłości mojej nie podchwycił.
    Nie wiń mię przeto ani też przypisuj
    Płochości tego wylania mych uczuć,
    Które zdradziła noc ciemna.

ROMEO
    O! Julio,
    Przysięgam na ten księżyc, co wspaniale
    Powleka srebrem tamtych drzew wierzchołki...

JULIA
    O! nie przysięgaj na księżyc, bo księżyc
    Co tydzień zmienia kształt swej pięknej tarczy;
    I miłość twoja po takiej przysiędze
    Mogłaby również zmienną się okazać.

ROMEO
    Na cóż mam przysiąc?

JULIA
    Nie przysięgaj wcale;
    Lub wreszcie przysiąż na samego siebie:
    Na ten uroczy przedmiot mych uwielbień,
    To ci uwierzę.

ROMEO
    Jeśli szczera miłość
    Mojego serca...

JULIA
    Daj pokój przysięgom;
    Lubo się cieszę z twojej obecności,
    Te nocne śluby nie cieszą mnie jakoś;
    Za nagłe one są, za nierozważne,
    Podobne niby do blasku, co znika,
    Nim człowiek zdąży powiedzieć: „Błysnęło.”
    Dobranoc, luby! Oby nam. ten wonny
    Miłości pączek przyniósł kwiat niepłonny!
    Bądź zdrów! i zaśnij z tak błogim spokojem,
    Jaki, z twej łaski, czuję w sercu mojem.

ROMEO
    Także mam odejść nie zaspokojony?

JULIA
    Jakiegoż więcej chcesz zaspokojenia?

ROMEO
    Zamiany twoich zapewnień za moje.

JULIA
    Jużem ci dała je, nimeś zażądał;
    Rada bym jednak one mieć na powrót.

ROMEO
    Chciałażbyś cofnąć je? Dlaczego? luba!

JULIA
    Ażebym mogła oddać ci je znowu.
    A przecież jest to żądanie zbyteczne;
    Bo moja miłość równie jest głęboka
    Jak morze, równie jak ono bez końca;
    Im więcej ci jej udzielam, tym więcej
    Czuję jej w sercu.

Słychać w pokojach głos MARTY

    Wołają mię. — Zaraz.
    Bądź zdrów, kochanku drogi! — Zaraz, zaraz.
    — Najmilszy, pomnij być stałym! — Zaczekaj,
    Zaczekaj trochę, powrócę za chwilę.

Wychodzi

ROMEO
    Błogosławiona, o! błogosławiona
    Po dwakroć nocy! Ale czy to wszystko,
    Dziejąc się w nocy, nie jest marą tylko?
    Coś tak lubego możeż być istotnym?

JULIA ukazując się znowu
    Jeszcze słów parę, a potem dobranoc,
    Drogi Romeo! jeśli twoja skłonność
    Jest prawą, twoim zamiarem małżeństwo:
    To mię uwiadom jutro przez osobę,
    Którą do ciebie przyślę, gdzie i kiedy
    Zechcesz dopełnić obrzędu; a wtedy
    Całą mą przyszłość u nóg twoich złożę
    I w świat za tobą pójdę w imię Boże.

MARTA za sceną
    Panienko!

JULIA
    Idę. Lecz jeśli mię zwodzisz,
    To cię zaklinam...

MARTA za sceną
    Julciu!

JULIA
    Zaraz idę.
    — Jeśli mię zwodzisz, o! to cię zaklinam,
    Skończ te zabiegi i zostaw mię żalom.
    — Jutro więc przyślę.

ROMEO
    Jak pragnę zbawienia...

JULIA
    Po tysiąc razy dobranoc.
    Odchodzi.

ROMEO
    Po tysiąc
    Razy niedobra tam, gdzie ty nie świecisz.
    Jak żak, gdy rzuca książkę, tak kochanek
    Do celu swego pospiesza wesoły;
    A gdy nadejdzie z kochanką rozstanek,
    Wlecze się smutnie, jak ów żak do szkoły.

Odchodzi

JULIA ukazuje się znowu
    Pst! Pst! Romeo! O, gdybym mieć mogła
    Głos sokolnika, by tego męża
    Nazad przywołać! Przymus jest ochrypły,
    Nie może głośno mówić; gdyby nie to,
    Wstrząsłabym góry, gdzie się echo kryje,
    I głos bym jego zrobiła chrapliwszy
    Niż mój od rozbrzmień imienia Romeo!

ROMEO
    Moja to dusza dzwoni imię moje,
    Jak srebrny dźwięk ma nocą głos kochanki!
    I jestże słodsza muzyka na świecie?

JULIA
    Romeo!

ROMEO
    Luba!

JULIA
    O której godzinie
    Jutro mam przysłać?

ROMEO
    O dziewiątej.

JULIA
    Dobrze.
    Dwudziestoletni to termin. Nie pomnę,
    Po com tu ciebie znowu przywołała.

ROMEO
    Pozwól mi czekać, aż sobie przypomnisz.

JULIA
    Zapomnę znowu, po co czekasz, pomnąc
    O twojej tylko lubej obecności.

ROMEO
    A ja wciąż czekać będę, abyś ciągle
    Zapominała, sam zapominając,
    Że mam gdzie inny dom jak tutaj.

JULIA
    Wkrótce
    Dnieć będzie: rada bym, żebyś już odszedł;
    Nie dalej jednak jak ów biedny ptaszek,
    Co go swawolne dziecko z rąk wypuszcza
    I wnet, zazdroszcząc mu krótkiej wolności,
    Jak niewolnika trzymanego w więzach
    Jedwabnym sznurkiem przyciąga na powrót.

ROMEO
    Chciałbym być biednym ptaszkiem w twoich ręku.

JULIA
    O! ja bym zbytkiem pieszczot cię zabiła.
    Dobranoc, luby! jeszcze raz dobranoc!
    Smutek rozstania tak bardzo jest miły,
    Że by dobranoc wciąż usta mówiły.

Odchodzi

ROMEO
    Sen na twe oczy, pokój w pierś niech spłynie;
    Obym był nimi w tej błogiej godzinie!
    Spieszę do ojca Laurentego celi,
    On mi pomocy i rady udzieli.

Wychodzi

Scena trzecia

Cela OJCA LAURENTEGO. Wchodzi OJCIEC LAURENTY z koszykiem w ręku

OJCIEC LAURENTY
    Szary poranek spędza mrok ponury
    Pasami światła znacząc wschodnie mury
    I noc się na bok chyli jak pijana
    Z dróg dnia ubitych kołami Tytana.
    Nim oko słońca pełnym blaskiem strzeli,
    Rosę wypije i świat rozweseli,
    Muszę uzbierać w ten koszyk z sitowia
    Roślin tak zbawczych, jak zgubnych dla zdrowia.
    Ziemia jest matką natury i grobem,
    Grzebie i życia obdziela zasobem.
    I mnóstwo dzieci jej łona widzimy
    Ciągnących pokarm z jej piersi rodzimej;
    Niejedno w skutkach swoich wyśmienite,
    Każde do czegoś, wszystko rozmaite.
    O! moc to pełna cudów, co się mieści
    W sokach ziół, krzewów, w martwej kruszców treści!
    Bo nie ma rzeczy tak podłych na ziemi,
    Aby nie mogły stać się przydatnemi;
    Ni tak przydatnych, aby zamiast służyć
    Nie zaszkodziły pod wpływem nadużyć.
    Wszakże i cnota może zajść w bezdroże.
    A błąd się czynem uszlachetnić może.
    W mdłym kwiatku, w ziółku jednym i tym samem
    Ma nieraz miejsce jad wespół z balsamem,
    Co zmysły razi i to, co im sprzyja,
    Bo jego zapach rzeźwi, smak zabija.
    Podobnie sprzeczna i w człowieku gości
    Dwójca pierwiastków: dobroci i złości;
    A kędy górę gorsza weźmie strona,
    Tam śmierć przychodzi i roślina kona.

Wchodzi ROMEO

ROMEO
    Dzień dobry, ojcze mój.

OJCIEC LAURENTY
    Benedicite!
    Cóż to za ranny głos tak mnie pozdrawia!
    Młody mój synu, zły to znak, kto łoże
    Próżne zostawia o tak wczesnej porze.
    Troska odbywa straż w oczach starego,
    A sen tych mija, których troski strzegą;
    Ale gdzie czerstwa, wolna od kłopotów
    Młódź głowę złoży, sen zawżdy przyjść gotów.
    To więc tak ranne twe przybycie zdradza
    Jakiś niepokój, któremu snu władza
    Ulec musiała. Czy tylko się kładłeś?
    Możeś do łóżka i nie zajrzał?

ROMEO
    Zgadłeś;
    Błożej niż w łóżku przeszły mi godziny.

OJCIEC LAURENTY
    Grzeszniku, pewnieś był u Rozaliny.

ROMEO
    U Rozaliny? Nie, ojcze; to imię
    W pamięci mojej wiecznym snem już drzemie.

OJCIEC LAURENTY
    Brawo, mój synu! Lecz gdzieżeś to bywał?

ROMEO
    Zaraz ci powiem: próżno byś zgadywał;
    Byłem na balu w domu mego wroga,
    Gdziem został ranny, lecz zbój czy ni sroga
    Czuje cios wzajem przeze mnie zadany,
    Tak że na nasze obopólne rany
    Święty wpływ tylko twej, ojcze, opieki
    Poradzić zdoła i dać zbawcze leki.
    Po chrześcijańsku, jak widzisz, przemawiam,
    Skoro się nawet za mym wrogiem wstawiam.

OJCIEC LAURENTY
    Mów jaśniej, synu; zagadkowa spowiedź
    Dwuznaczną także znajduje odpowiedź.

ROMEO
    Dowiedz się zatem, że anioł kobieta,
    Którąm ukochał, jest z krwi Kapuleta.
    Jego to dziecko i nadzieja cała;
    Jak ja ją, tak mnie ona ukochała.
    I do jedności, która nas już splata,
    Brakuje tylko, byś nas ty dla świata
    Stułą zjednoczył. Gdzie, o jakiej dobie
    Dozgonną miłość przysięgliśmy sobie,
    Powiem ci idąc, czcigodny kapłanie;
    Błagam cię tylko, niech się to dziś stanie.

OJCIEC LAURENTY
    Święty Franciszku! Cóż to za przemiana!
    Toż Rozalina, owa ukochana,
    Niczym już dla cię? Miłość więc młodzieży
    W oczach jedynie, a nie w sercu leży?
    Jezus! Maryja! Ileż to solanki
    Ściekło z twych oczu dla owej kochanki!
    I nadaremnie, bowiem twe zapały
    Wciąż zalewane, wciąż się powiększały.
    Jeszcze twych westchnień nie rozwiał Fawoni;
    Jeszcze twój dawny jęk w uszach mi dzwoni,
    I na twych licach, bladością pokrytych,
    Widoczny jeszcze ślad łez nie obmytych,
    Wszystko, coś cierpiał z miłosnej przyczyny,
    Cierpiałeś tylko gwoli Rozaliny.
    A teraz! nie dziw, gdy mdła płeć upadnie,
    Kiedy miężczyźni szwankują tak snadnie.

ROMEO
    Gdym kochał tamtą, takżeś nie pochwalał.

OJCIEC LAURENTY
    Nie, żeś ją kochał, lecz żeś za nią szalał.

ROMEO
    Pogrześć tę miłość kazałeś.

OJCIEC LAURENTY
    Nie w grobie
    By tę pochować, a inną wziąć sobie.

ROMEO
    Nie łaj mię, proszę; ta, co mi dziś luba,
    Miłość mą płaci miłością cheruba;
    Z tamtą inaczej było.

OJCIEC LAURENTY
    Bo odgadła,
    Że w rzeczach serca nie znasz abecadła,
    Tylko z rutyny czytasz. Pójdź, wietrzniku;
    Do sankcji tego nowego wybryku
    Jeden i jeden tylko wzgląd mię skłania:
    To jest, że może z tego zawiązania
    Wyniknie węzeł, który wasze rody
    Zawistne złączy w piękny łańcuch zgody.

ROMEO
    O! prędzej! pilno mi!

OJCIEC LAURENTY
    Festina lente!
    Zdradne są kroki za spiesznie podjęte.

Wychodzą

Scena czwarta

Ulica. Wchodzą MERKUCJO i BENWOLIO

MERKUCJO
    Gdzież, u diabła, ugrzązł Romeo! Czy był tej nocy w domu?

BENWOLIO
    Nie w domu swego ojca przynajmniej; mówiłem z jego służącym.

MERKUCJO
    Ta blada sekutnica Rozalina
    Na wariata go wnet wykieruje.

BENWOLIO
    Tybalt, starego Kapuleta krewny,
    Pisał do niego list.

MERKUCJO
    Z wyzwaniem, ręczę.

BENWOLIO
    Romeo mu odpowie.

MERKUCJO
    Każdy człowiek
    Piśmienny może na list odpowiedzieć.

BENWOLIO
    On mu odpowie odpowiednio, jak człowiek wyzwany.

MERKUCJO
    Biedny Romeo! Już trup z niego! Zakłuty czarnymi oczyma białogłowy; przestrzelony na wskroś uszu romansową piosnką; ugodzony w sam rdzeń serca postrzałem ślepego malca łucznika; potrafiż on Tybaltowi stawić czoło?

BENWOLIO
    A cóż to takiego Tybalt?

MERKUCJO
    Coś więcej niż książę kotów; możesz mi wierzyć! Nieustraszony rębacz, bije się jak z nut,
    zna czas, odległość i miarę; pauzuje w sam raz jak potrzeba: raz, dwa, a trzy to już w pierś.
    Żaden jedwabny guzik nie wykręci mu się od śmierci. Duelista to, duelista pierwszej klasy.
    Owe nieśmiertelne passado! Owe punto reverso! Owe ha!

BENWOLIO
    Co takiego?

MERKUCJO
    Niech kaci porwą to plemię śmiesznych, sepleniących, przesadnych fantastyków, z ich
    nowo kutymi termina mi! Na Boga, doskonała klinga! Dzielny mąż! Wspaniała dziewka!
    Nie jestże to rzecz opłakana, że nas i obsiadły te zagraniczne muchy,
    te modne sroki, te pardonez moi, którym tak bardzo idzie o nową formę,
    że nawet na starej ławce wygodnie siedzieć nie mogą; te bąki, co bąkają: bon! bon!

Wchodzi ROMEO

BENWOLIO
    Oto Romeo, nasz Romeo idzie.

MERKUCJO
    Bez mlecza, jak śledź suszony. O! człowieku!
    Jakżeś się w rybę przedzierzgnął! Teraz go rymy Petrarki rozczulają.
    Laura naprzeciw jego bóstwa jest prostą pomywaczką, lubo tamta miała kochanka, co ją opiewał;
    Dydona flądrą; Kleopatra Cyganką; Helena i Hero szurgotami i otłukami;
    Tyzbe kopciuchem lub czymś podobnym, ale zawsze nie dystyngowanym. Bon jour, sinior Romeo!
    Oto masz francuskie pozdrowie nie na cześć twoich francuskich pantalonów. Pięknie nas zażyłeś tej nocy.

ROMEO
    Dzień dobry wam, moi drodzy. Jakże to was zażyłem?

MERKUCJO
    Pokazałeś nam odwrotną stronę medalu, odwrotną stronę swego medalu.

ROMEO
    To się znaczy, żem wam zdezerterował.
    Wybacz, kochany Merkucjo; miałem pilny interes,
    a w takim przypadku człowiek może zgrzeszyć na polu uprzejmości.

MERKUCJO
    To się znaczy, że w takim przypadku człowiek mógł być zniewolony zgiąć kolana.

ROMEO
    Ma się rozumieć — z uprzejmości,

MERKUCJO
    Bardzoś zgrabnie trafił w sedno.

ROMEO
    A ty bardzoś zgrabnie to wyłożył,

MERKUCJO
    Ja bo jestem kwiatem uprzejmości.

ROMEO
    Kwiatem kwiatów.

MERKUCJO
    Racja.

ROMEO
    Jeżeliś ty kwiatem, to moje trzewiki są w kwitnącym stanie.

MERKUCJO
    Brawo! pielęgnuj mi ten dowcip; ażeby skoro ci się do reszty zedrze podeszwa u trzewików,
    twój dowcip mógł tam po prostu figurować.

ROMEO
    O! godny zdartej podeszwy dowcipie! O! figuro pełna prostoty, z powodu swego prostactwa!

MERKUCJO
    Na pomoc. Benwolio! moje koncepta dech tracą.

ROMEO
    Pejczą je i ostrogą! pejczą je i ostrogą, inaczej nazwę je hetkami.

MERKUCJO
    Jeżeli twój dowcip poluje na dzikie gęsi, to kapituluję;
    bo on ma więcej kwalifikacji ku temu niż wszystkie moje umysłowe władze.
    Czy ja ci się zdaję na to, żebym miał z gęsiami do czynienia?

ROMEO
    Tyś mi się nigdy na nic nie zdał wyjąwszy, kiedy miałem do czynienia z gęsiami.

MERKUCJO
    Za ten koncept ugryzę cię w ucho.

ROMEO
    Chyba udziobiesz!

MERKUCJO
    Twój dowcip jest gorzką konfiturą, diabelnie ostrym sosem.

ROMEO
    Stosownym do gęsi.

MERKUCJO
    To koncept z koźlej skórki, której cal. da się rozciągnać tak, że nim opaszesz całą głowę.

ROMEO
    Rozciągnę go do wyrazu „głowę”, który połączywszy z gęsią, będziesz miał gęsią głowę.

MERKUCJO
    Nie jestże to lepiej niż jęczeć z miłości? Teraz to co innego; teraz mi jesteś towarzyski,
    jesteś Romeem, jesteś tym, czym jesteś; miłość zaś jest podobna do owego gapia, co się
    szwenda wywiesiwszy język, szukając dziury, gdzie by mógł palec wścibić.

ROMEO
    Stój! Stój!

MERKUCJO
    Chcesz, aby się mój dowcip zastanowił w samym środku weny?

ROMEO
    Z obawy, abyś tej weny zbyt nie rozszerzył.

MERKUCJO
    Mylisz się, właśnie byłem bliski ją ścieśnić, bo jużem był doszedł do jej dna i nie miałem
    zamiaru dłużej wyczerpywać materii.

ROMEO
    Patrzcie, co za dziwadła!

Wchodzi MARTA z PIOTREM

MERKUCJO
    Żagiel! żagiel! żagiel!

BENWOLIO
    Dwa, dwa: spodnie i spódnica.

MARTA
    Piotrze.

PIOTR
    Słucham,

MARTA
    Piotrze, gdzie mój wachlarz?

MERKUCJO
    Proszę cię, mój Piotrze, zakryj wachlarzem twarz jejmości;
    bo z dwojga tego, jej wachlarz jest piękniejszy.

MARTA
    Życzę panom dnia dobrego.

MERKUCJO
    Życzymy ci dobrego południa, piękna sinioro.

MARTA
    Czy to już południe?

MERKUCJO
    Nie inaczej; bo nieczysta ręka wskazówki na kompasie trzyma już południe za ogon.

MARTA
    Chryste Panie! Cóż to za człowiek z waćpana?

ROMEO
    Człowiek, którego Pan Bóg skazał na zepsucie.

MARTA
    Dobrześ pan powiedział, na poczciwość!
    Nie wie też czasem który z panów, gdzie bym
    mogła znaleźć młodego Romea?

ROMEO
    Ja wiem czasem, ale młodego Romea
    znajdziesz waćpani starszym, niż był,
    kiedyś go szukać zaczęła. Jestem najmłodszy z tych,
    co noszą to imię w braku gorszego

MARTA
    Ach, to dobrze!

MERKUCJO
    Możeż być dobrym to, co jest gorszym?

MARTA
    Jeżeli waćpan nim jesteś, to rada bym z nim pomówić sam na sam.

BENWOLIO
    Zaprosi go na jakąś wieczorynkę.

MERKUCJO
    Pośredniczka to Wenery. Huź ha!

ROMEO
    Cóż to, czyś kota upatrzył?

MERKUCJO
    Kotlinę, panie, nie kota; i to w starym piecu, nie w polu.
    Bodaj to kotlina,
    Gdzie siedzi kocina,
    Ta nie osmali...
    Lecz zmykaj, chudzino,
    Przed taką kotliną,
    Gdzie diabeł pali!
    Romeo, czy będziesz u ojca na obiedzie? My tam idziemy.

ROMEO
    Pośpieszę za wami.

MERKUCJO
    Do widzenia, starożytna damo; damo, damo, damo!

Wychodzą MERKUCJO i BENWOLIO

MARTA
    Tak, tak, do widzenia!
    Co to za infamis, proszę pana,
    co się tak poważył rozpuścić cugle
    swemu grubiaństwu?

ROMEO
    Jest to panicz zakochany w swym języku,
    zdolny wypowiedzieć więcej w ciągu jednej
    minuty niż milczeć przez cały miesiąc.

MARTA
    Jeżeli on na mnie co powiedział, dam ja mu,
    chociażby był zuchwalszy, niż jest, i miał ze
    sobą dwudziestu sobie podobnych drabów;
    a jeżeli mi ujdzie, to znajdę takich, co to potrafią.
    A hultaj! czy to ja jestem jego kochanicą, jego poniewieradłem!

MARTA do PIOTRA
    I ty tu stałeś także i mogłeś ścierpieć,
    żeby mnie lada gbur używał wedle upodobania
    za przedmiot swych bezwstydnych żartów?

PIOTR
    Nie widziałem jeszcze, żeby kto używał jejmości wedle upodobania;
    gdybym był to widział, byłbym był pewnie zaraz giwer wydobył, ręczę za to.
    Umiem się najeżyć tak dobrze jak kto inny,
    kiedy mam sposobność po temu i prawo za sobą.

MARTA
    Dla Boga! tak jestem rozdrażniona, że się wszystko we mnie trzęsie. A hultaj! Otóż, proszę
    pana, tak jak powiedziałam, młoda moja pani kazała mi się wywiedzieć o panu; co mi kazała
    powiedzieć, to sobie zachowuję; ale przede wszystkim oświadczam panu, że jeżelibyś
    ją osadził na koszu, jak to mówią, bo panienka, o której mówię, jest młodą, i dlatego, gdybyś
    ją pan wywiódł w pole, byłoby to tak ciężkim psikusem, jaki tylko młodej panience
    można wyrządzić.

ROMEO
    Pozdrów ją, waćpani, ode mnie i powiedz, że jej daję rendez- vous. . .

MARTA
    Poczciwości! oświadczę jej to, oświadczę. Niebożę, nie posiędzi e się z radości.

ROMEO
    Co jej waćpani chcesz oświadczyć? Nie wiesz, co mówić miałem.

MARTA
    Oświadczę jej, że pan dajesz randewu; co jest, jeżeli się nie mylę, ofiarą godną prawdziwego
    szlachcica.

ROMEO
    Powiedz jej, aby pod pozorem spowiedzi przyszła za parę godzin do celi ojca Laurentego —
    tam ślub weźmiemy. Oto masz waćpani za swoje trudy.

MARTA
    Nie, panie; ani fenika.

ROMEO
    No, no, bez ceremonii.

MARTA
    Za parę godzin więc; dobrze, nie zaniedba się stawić.

ROMEO
    Waćpani staniesz za murem klasztornym,
    Tam ci mój człowiek przyniesie drabinkę
    Z sznurków skręconą, która mi w noc późna
    Do szczytu mego szczęścia wstęp ułatwi.
    Bądź zdrowa! Wierność twa znajdzie nagrodę.
    Poleć mię swojej młodej pani.

MARTA
    Niech wam Bóg błogosławi! Ale, ale...

ROMEO
    Cóż mi waćpani jeszcze powiesz?

MARTA
    Czy człowiek pański dobry do sekretu?
    Bo gdzie się skrycie prowadzą układy,
    Tam dwóch już, mówią, za wiele do rady.

ROMEO
    Ręczę za niego: jest to wierność sama.

MARTA
    A więc wszystko dobrze. Co też to za miłe stworzenie ta moja panienka! Co to nie wyprawiało,
    jak było małym! Chryste Panie! Ale, ale, jest tu na mieście jeden pan, niejaki Parys,
    ten ma na nią diabli apetyt; ale ona, poczciwina, wolałaby patrzeć na bazyliszka niż na
    niego. Przekomarzam się z nią nieraz i mówię, że ten Parys, to wcale przystojny mężczyzna;
    wtedy ona, powiadam panu, za każdym razem aż blednie, zupełnie tak jak pąsowa
    chusta na słońcu. Proszę też pana, czy rozmaryn i Romeo nie zaczyna się od takiej samej
    litery?

ROMEO
    Nie inaczej: jedno i drugie od R.

MARTA
    Kpiarz z waszmości. To psie imię. To litera dla... Nie, tamto zaczyna się od innej litery.
    Co też ona o tym prawi, to jest o rozmarynie i o panu: rada bym, żebyś pan to słyszał.

ROMEO
    Poleć jej służby moje.
    Wychodzi.

MARTA
    Uczynię to, uczynię po tysiąc razy. — Piotrze!

PIOTR
    Jestem.

MARTA
    Piotrze, naści mój wachlarz i idź przodem.

Wychodzą

Scena piąta

Ogród Kapuletów. Wchodzi JULIA

JULIA
    Dziewiąta biła, kiedym ją posłała;
    Przyrzekła wrócić się za pół godziny.
    Nie znalazła go może? nie, to nie to;
    Słabe ma nogi. Heroldem miłości
    Powinna by być myśl, która o dziesięć
    Razy mknie prędzej niż promienie słońca,
    Kiedy z pochyłych wzgórków cień spędzają.
    Nie darmo lotne gołębie są w cugach
    Bóstwa miłości i nie darmo Kupid
    Ma skrzydła z wiatrem idące w zawody.
    Już teraz słońce jest w samej połowie
    Dzisiejszej drogi swojej; od dziewiątej
    Aż do dwunastej trzy już upłynęły
    Długie godziny, a jeszcze jej nie ma.
    Gdyby krew miała młodą i uczucia,
    Jak piłka byłaby chyżą i lekką,
    I słowa moje do mego kochanka,
    A jego do mnie, w lot by ją popchnęły;
    Lecz starzy wcześnie są jakby nieżywi;
    Jak ołów ciężcy, zimni, więc leniwi.

Wchodzą MARTA i PIOTR
    Ha! otóż idzie. I cóż, złota nianiu?
    Czyś się widziała z nim? Każ odejść słudze.

MARTA
    Idź, stań za progiem. Piotrze.

Wychodzi PIOTR

JULIA
    Mów, droga, luba nianiu! Ależ przebóg!
    Czemu tak smutno wyglądasz? Chociażbyś
    Złe wieści miała, powiedz je wesoło;
    Jeśli zaś dobre przynosisz, ta mina
    Fałszywy miesza ton do ich muzyki.

MARTA
    Tchu nie mam, pozwól mi trochę odpocząć;
    Ach! moje kości! To był harc nie lada!

JULIA
    Weź moje kości, a daj mi wieść swoją.
    Mówże, mów prędzej, mów, nianiuniu droga.

MARTA
    Co za gwałt! Folguj, dlaboga, choć chwilkę,
    Czyliż nie widzisz, że ledwie oddycham?

JULIA
    Ledwie oddychasz; kiedy masz dość tchnienia
    Do powiedzenia, że ledwie oddychasz?
    To tłumaczenie się twoje jest dłuższe
    Od wieści, której zwłokę nim tłumaczysz;
    Maszli wieść dobrą czy złą? niech przynajmniej
    Tego się dowiem, poczekam, na resztę;
    Tylko mi powiedz: czy jest złą, czy dobrą?

MARTA
    Tak, tak, pięknyś panna wybór zrobiła! pannie właśnie męża wybi erać. Romeo! żal się Boże!
    Co mi toza gagatek! Ma wprawdzie twarz gładszą niż niejeden, ale oczy, niech się
    wszystkie inne schowają; co się zaś tyczy rąk i nóg, i całej budowy, chociaż o tym nie ma
    co wspominać, przyznać trzeba, że nieporównane. Nie jest to wprawdzie galant całą gębą,
    ale słodziuchny jak baranek. No, no, dziewczyno! Bóg pomagaj! A czy jedliście już obiad?

JULIA
    Nie. Ale o tym wszystkim już wiedziałam.
    Cóż o małżeństwie naszym mówił? powiedz.

MARTA
    Ach! jak mnie głowa boli! tak w niej lupie,
    Jakby się miała w kawałki rozlecieć.
    A krzyż! krzyż! biedny krzyż! niechaj waćpannie
    Bóg nie pamięta, żeś mię posyłała,
    Aby mi przez ten kurs śmierci przyśpieszyć.

JULIA
    Doprawdy, przykro mi, że jesteś słabą.
    Nianiu, nianiuniu, nianiunieczku droga,
    Powiedz mi, co ci mówił mój kochanek?

MARTA
    Mówił, jak dobrze wychowany młodzian,
    Grzeczny, stateczny, a przy tym, upewniam,
    Pełen zacności. Gdzie waćpanny matka?

JULIA
    Gdzie moja matka? Gdzież ma być? jest w domu.
    Co też nie pleciesz, nianiu, mój kochanek
    Mówił, jak dobrze wychowany młodzian,
    Gdzie moja matka?

MARTA
    O mój miły Jezu!
    Takżeś mi aśćka w ukropie kąpana!
    I takąż to jest maść na moje kości?
    Bądźże na przyszłość sama sobie posłem.

JULIA
    O męki! Co ci powiedział Romeo?

MARTA
    Masz pozwoleństwo iść dziś do spowiedzi?

JULIA
    Mam je.

MARTA
    Spiesz więc do celi ojca Laurentego;
    Tam znajdziesz kogoś, coć pojmie za żonę.
    Jak ci jagódki pokraśniały! Czekaj!
    Zaraz je w szkarłat zmienię inną wieścią:
    Idź do kościoła, ja tymczasem pójdę
    Przynieść drabinkę, po której twój ptaszek
    Ma się do gniazdka wśliznąć, jak się ściemni.
    Jak tragarz, muszę być ci ku pomocy;
    Ty za to ciężar dźwigać będziesz w nocy;
    Idź: trza mi zjeść co po takim zmachaniu.

JULIA
    Idę raj posiąść. Adieu, złota nianiu.

Wychodzą

Scena szósta

Cela OJCA LAURENTEGO. OJCIEC LAURENTY i ROMEO

OJCIEC LAURENTY
    Oby ten święty akt był miły niebu
    I przyszłość smutkiem nas nie ukarała.

ROMEO
    Amen! lecz choćby przyszedł nawał smutku,
    Nie sprzeciwważyłby on tej radości,
    Jaką mię darzy jedna przy niej chwila.
    Złącz tylko nasze dłonie świętym węzłem;
    Niech go śmierć potem przetnie, kiedy zechce,
    Dość, że wprzód będę mógł ją nazwać moją.

OJCIEC LAURENTY
    Gwałtownych uciech i koniec gwałtowny;
    Są one na kształt prochu zatlonego,
    Co wystrzeliwszy gaśnie. Miód jest słodki,
    Lecz słodkość jego graniczy z ckliwością
    I zbytkiem smaku zabija apetyt.
    Miarkuj więc miłość twoją; zbyt skwapliwy
    Tak samo spóźnia się jak zbyt leniwy.

Wchodzi JULIA

    Otóż i panna młoda. Mech najcieńszy
    Nie ugiąłby się pod tak lekką stopą.
    Kochankom mogłyby do jazdy służyć
    Owe słoneczne pyłki, co igrają
    Latem w powietrzu; tak lekką jest marność.

JULIA
    Czcigodny spowiedniku, bądź pozdrowion.

OJCIEC LAURENTY
    Romeo, córko, podziękuje tobie
    Za nas obydwu.

JULIA
    Pozdrawiam go również,
    By dzięki jego zbytnimi nie były.

ROMEO
    O! Julio, jeśli miara twej radości
    Równa się mojej, a dar jej skreślenia
    Większy od mego: to osłódź twym tchnieniem
    Powietrze i niech muzyka ust twoich
    Objawi obraz szczęścia, jakie spływa
    Na nas oboje w tym błogim spotkaniu.

JULIA
    Czucie bogatsze w osnowę niż w słowa
    Pyszni się z swojej wartości, nie z ozdób;
    Żebracy tylko rachują swe mienie.
    Mojej miłości skarb jest tak niezmierny,
    Że i pół sumy tej nie zdołam zliczyć...

OJCIEC LAURENTY
    Pójdźcie, załatwim rzecz w krótkich wyrazach,
    Nie wprzód będziecie sobie zostawieni,
    Aż was sakrament z dwojga w jedno zmieni.

Wychodzą

Akt trzeci

Scena pierwsza

Plac publiczny. Wchodzą BENWOLIO, MERKUCJO, PAŹI słudzy

BENWOLIO
    Oddalmy się stąd, proszę cię, Merkucjo,
    Dzień dziś gorący, Kapuleci krążą;
    Jak ich zdybiemy, nie unikniem zajścia,
    Bo w tak gorące dni krew nie jest lodem.

MERKUCJO
    Podobnyś do owego burdy, co wchodząc do winiarni rzuca szpadę i mówi: „Daj Boże,
    abym cię nie potrzebował!”, a po wypróżnieniu drugiego kubka dobywa jej na dobywacza
    korków bez najmniejszej w świecie potrzeby.

BENWOLIO
    Masz mię za takiego burdę?

MERKUCJO
    Mam cię za tak wielkiego zawadiakę, jakiemu chyba równy jest we Włoszech; bardziej
    zaiste skłonnego do breweryj niż do brewiarza.

BENWOLIO
    Cóż dalej?

MERKUCJO
    Gdybyśmy mieli dwóch takich, to byśmy wkrótce nie mieli żadnego, bo jeden by drugiego
    zagryzł. Tyś gotów człowieka napastować za to, że ma w brodzie jeden włos mniej lub
    więcej od ciebie. Tyś gotów napastować człowieka za to, że piwo pije, bo w tym upatrzysz
    przytyk do swoich piwnych oczu; chociaż żadne inne oko, jak piwne, nie upatrzyłoby w
    tym. przytyku. W twojej głowie tak się lęgną swary jak bekasy w ługu, toś też nieraz za to
    beknął i głowę ci zmyto bez ługu. Pobiłeś raz człowieka za to, że kaszlnął na ulicy i
    przebudził przez to twego psa, który się wysypiał przed domem. Nie napastowałżeś raz
    krawca za to, że wdział na siebie nowy kaftan w dzień powszedni? Kogoś innego za to,
    że miał stare wstążki u nowych trzewików? I ty mię chcesz moralizować za kłótliwość?

BENWOLIO
    Gdybym był tak skory do kłótni, jak ty jesteś, nikt by mi życia na pięć kwadransów nie
    zaręczył.

MERKUCJO
    Życie twoje przeszłoby zatem bez zaręczyn.

Wchodzi TYBALT z poplecznikami swymi

BENWOLIO
    Patrz, oto idą Kapuleci.

MERKUCJO
    Zamknij oczy! Co mi do tego!

TYBALT do swoich
    Pójdźcie tu, bo chcę się z nimi rozmówić.

do tamtych
    Mości panowie, słowo.

MERKUCJO
    Słowo tylko?
    I samo słowo? Połącz je z czymś drugim;
    Z pchnięciem na przykład.

TYBALT
    Znajdziesz mię ku temu
    Gotowym, panie, jeśli dasz okazję.

MERKUCJO
    Sam ją wziąć możesz bez mego dawania.

TYBALT
    Pan jesteś w dobrej harmonii z Romeem?

MERKUCJO
    W harmonii? Maszli nas za muzykusów!
    Jeśli tak, to się nie spodziewaj słyszeć
    Czego innego, jedno dysonanse.
    Oto mój smyczek; zaraz ci on gotów
    Zagrać do tańca. Patrzaj go! w harmonii!

BENWOLIO
    Jesteśmy w miejscu publicznym panowie;
    Albo usuńcie się gdzie na ustronie,
    Albo też zimną krwią połóżcie tamę
    Tej kłótni. Wszystkich oczy w nas wlepione.

MERKUCJO
    Oczy są na to, ażeby patrzały;
    Niech robią swoje, a my róbmy swoje.

Wchodzi ROMEO

TYBALT
    Z panem nic nie mam do mówienia. Oto
    Nadchodzi właśnie ten, którego szukam.

MERKUCJO
    Jeżeli szukasz guza, mogę ręczyć,
    Że się z nim spotkasz.

TYBALT
    Romeo, nienawiść
    Moja do ciebie nie może się zdobyć
    Na lepszy wyraz jak ten: jesteś podły.

ROMEO
    Tybalcie, powód do kochania ciebie,
    Jaki mam, tłumi gniew słusznie wzbudzony
    Taką przemową. Nie jestem ja podły;
    Bądź więc zdrów, widzę, że mię nie znasz.

TYBALT
    Smyku, Nie zatrzesz takim tłumaczeniem obelg
    Mi uczynionych: stań więc i wyjm szpadę.

ROMEO
    Klnę się, żem nigdy obelg ci nie czynił;
    Sprzyjam ci, owszem, bardziej, niżeś zdolny
    Pomyśleć o tym, nie znając powodu.
    Uspokój się więc, zacny Kapulecie,
    Którego imię milsze mi niż moje.

MERKUCJO
    Spokojna, nędzna, niegodna submisjo!
    Alla stoccata wnet jej kres położy.

dobywa szpady

    Pójdź tu, Tybalcie, pójdź tu, dusiszczurze!

TYBALT
    Czego ten człowiek chce ode mnie?

MERKUCJO
    Niczego, mój ty kocikrólu, chcę ci wziąć tylko jedno życie spomiędzy dziewięciu, jakie
    masz, abym się nim trochę popieścił; a za nowym spotkaniem uskubnąć ci i tamte ośm
    jedno po drugim. Dalej! wyciągnij za uszy szpadę z powijaka, inaczej moja gwiźnie ci koło
    uszu, nim wyciągniesz swoją.

TYBALT
    Służę waćpanu.
    Dobywa szpady.

ROMEO
    Merkucjo, schowaj szpadę, jak mię kochasz.

MERKUCJO
    Pokaż no swoje passado.

Biją się

ROMEO
    Benwolio,
    Rozdziel ich! Wstydźcie się, mości panowiel
    Wybaczcie sobie. Tybalcie! Merkucjo!
    Książę wyraźnie zabronił podobnych
    Starć na ulicach. Merkucjo! Tybalcie!

TYBALT odchodzi ze swoimi

MERKUCJO
    Zranił mię. Kaduk zabierz wasze domy!
    Nie wybrnę z tego. Czy odszedł ten hultaj
    I nie oberwał nic?

BENWOLIO
    Jestżeś raniony?

MERKUCJO
    Tak, tak, draśniętym trochę, ale rdzennie.
    Gdzie mój paź? Chłopcze, biegnij po chirurga,

Wychodzi PAŹ

ROMEO
    Zbierz męstwo, rana nie musi być wielka.

MERKUCJO
    Zapewne, nie tak głęboka jak studnia
    Ani szeroka tak jak drzwi kościelne,
    Ale wystarcza w sam raz, ręczę za to.
    Znajdziesz mię jutro spokojnym jak trusia.
    Już się dla tego świata na nic nie zdam.
    Bierz licho wasze domy! Żeby taki
    Pies, szczur, kot na śmierć zadrapał człowieka!
    Taki cap, taki warchoł, taki ciura,
    Co się bić umie jak z arytmetyki!
    Po kiego czorta ci się było mieszać
    Między nas! Zranił mię pod bokiem twoim.

ROMEO
    Chciałem, Bóg widzi, jak najlepiej.

MERKUCJO
    Benwolio, pomóż mi wejść gdzie do domu.
    Słabnę. Bierz licho oba wasze domy!
    One mię dały na strawę robakom;
    Będę nią, i to wnet. Kaduk was zabierz!

Wychodzą MERKUCJO i BENWOLIO

ROMEO
    Ten dzielny człowiek, bliski krewny księcia
    I mój najlepszy przyjaciel, śmiertelny
    Poniósł cios za mnie; moją dobrą sławę
    Tybalt znieważył; Tybalt, który nie ma
    Godziny jeszcze, jak został mym krewnym.
    O Julio! wdzięki twe mię zniewieściły
    I z hartu zwykłej wyzuły mię siły.

BENWOLIO powraca

BENWOLIO
    Romeo, Romeo, Merkucjo skonał!
    Mężny duch jego uleciał wysoko
    Gardząc przedwcześnie swą ziemską powłoką.

ROMEO
    Dzień ten fatalny więcej takich wróży;
    Gdy się raz zacznie złe, zwykle trwa dłużej.

TYBALT powraca

BENWOLIO
    Oto szalony Tybalt wraca znowu.

ROMEO
    On żyw! Zwycięzca! A Merkucjo trupem!
    Precz, pobłażliwa teraz łagodności!
    Płomiennooka furio, ty mną kieruj!
    Tybalcie, odbierz nazad swoje „podły”;
    Zwracam ci, co mi dałeś! Duch Merkucja
    Wznosi się ponad naszymi głowami
    Dopominając się za swoją twojej.
    Ty lub ja albo oba musim legnąć.

TYBALT
    Nikczemny chłystku, tyś mu tu był druhem,
    Bądźże i owdzie.

ROMEO
    To się tym rozstrzygnie.

Walczą. TYBALT pada

BENWOLIO
    Romeo, uchodź, oddal się, uciekaj!
    Rozruch się wszczyna i Tybalt nie żyje.
    Nie stój jak wryty; jeśli cię schwytają,
    Książę cię na śmierć skaże; chroń się zatem!

ROMEO
    Jestem igraszką losu!

BENWOLIO
    Prędzej! prędzej!

ROMEO wychodzi. Wchodzą obywatele, itd.

PIERWSZY OBYWATEL
    Gdzie on? Gdzie uszedł zabójca Merkucja?
    Zabójca Tybalt w którą uszedł stronę?

BENWOLIO
    Tybalt tu leży.

PIERWSZY OBYWATEL
    Za mną, mości panie;
    W imieniu księcia każęć być posłusznym.

Wchodzą KSIĄŻĘ z orszakiem, MONTEKIO i KAPULET z małżonkami swymi i inne osoby

KSIĄŻĘ
    Gdzie są nikczemni sprawcy tej rozterki?

BENWOLIO
    Dostojny książę, ja mogę objaśnić
    Cały bieg tego nieszczęsnego starcia.
    Oto tu leży, przez Romea zgładzon,
    Zabójca twego krewnego Merkucja.

PANI KAPULET
    Tybalt! Mój krewny! Syn mojego brata!
    Boże! Tak marnie zgładzony ze świata!
    O mości książę, błagam twej opieki,
    Niech za krew naszą odda krew Monteki.

KSIĄŻĘ
    Benwolio, powiedz, kto ten spór zapalił?

BENWOLIO
    Tybalt, którego Romeo powalił.
    Romeo darmo przekładał, jak próżną
    Była ta kłótnia, przypominał zakaz
    Waszej książęcej mości, ale wszystkie
    Te przedstawienia, uczynione grzecznie,
    Spokojnym głosem, nawet w korny sposób,
    Nie mogły wpłynąć na zawzięty umysł
    Tybalta. Zamiast skłonić się do zgody
    Zwraca morderczą stal w Merkucja piersi,
    Który, podobnież uniesiony, ostrze
    Odpiera ostrzem i uszedłszy śmierci,
    Śle ją nawzajem Tybaltowi: ale
    Bez skutku, dzięki zręczności tamtego.
    Romeo woła: „Hola! przyjaciele!
    Stójcie! odstąpcie!”, i ramieniem szybszym
    Od słów rozdziela skrzyżowane klingi,
    Wpadając między nich; lecz w tejże chwili
    Cios wymierzony z boku przez Tybalta
    Przeciął Merkucja życie. Tybalt zniknął;
    Wkrótce atoli ukazał się znowu,
    Kiedy Romeo już był zemstą zawrzał.
    Starli się w okamgnieniu i nim szpadę
    Wyjąć zdołałem, by wstrzymać tę zwadę,
    Już mężny Tybalt wskroś poległ przeszyty
    Z ręki Romea, a Romeo uszedł.
    Tak się rzecz miała: jeżelim się minął
    Z prawdą bodajem ciężką śmiercią zginął.

PANI KAPULET
    On jest Montekich krewnym, przywiązanie
    Czyni go kłamcą, nie wierz mu, o panie!
    Ich tu przynajmniej ze dwudziestu było;
    Dwudziestu przeciw jednemu walczyło.
    Sprawiedliwości, panie! Kto śmierć zadał,
    Słuszna, by śmiercią za to odpowiadał.

KSIĄŻĘ
    Tybalt ją zadał wprzód Merkucjuszowi,
    Romeo jemu; któż słusznie odpowie?

MONTEKIO
    Nie mój syn, panie; o, nie wyrzecz tego!
    On był Merkucja najlepszym kolegą
    I przyjacielem; w tym jedynie zgrzeszył,
    Że Tybaltowi nieprawnie przyspieszył
    Rygoru prawa.

KSIĄŻĘ
    I za ten to błąd
    Banitujemy go na zawsze stąd.
    Z bliska mię wasze dotknęły niesnaski,
    Skoro mój własny dom cierpi z ich łaski;
    Ale ja takie znajdę środki na nie,
    Że wam spór każdy obmierzłym się stanie,
    Wszelkie wykręty na nic się nie zdadzą:
    Ni łzy, ni prośby winnym nie poradzą,
    Uprzedzam! Niechaj Romeo ucieka,
    Bo gdy schwytany będzie, śmierć go czeka.
    Każcie stąd zabrać te zwłoki. Łaskawość
    Zbrodnią jest, kiedy oszczędza nieprawość.

Wychodzą

Scena druga

Pokój w domu Kapuletów. JULIA sama

JULIA
    Pędźcie, ognistokopyte rumaki,
    Ku państwom Feba; oby nowy jaki
    Faeton dodał wam bodźca i rączej
    Pognał was owdzie, gdzie się szlak dnia kończy?
    Wierna kochankom nocy, spuść zasłonę,
    By się wznieść mogły oczy w dzień spuszczone
    I w te objęcia niedostrzeżonego
    Sprowadź, ach! sprowadź mi Romea mego!
    Miłości świeci pod twą czarną krepą
    Jej własna piękność, a jeśli jest ślepą,
    Tym stosowniejszy mrok dla niej. O nocy!
    Cicha matrono, w ciemnej twej karocy
    Przybądź i naucz mię niemym wyrazem,
    Jak się to traci i wygrywa razem
    Wśród gry niewinnej dwojga serc dziewiczych;
    Skryj w płaszcza twego zwojach tajemniczych
    Krew, co roi do lic bije z głębi łona;
    Aż nieświadoma miłość ośmielona
    Za skromność weźmie czyn swej świadomości.
    Przyjdź, ciemna nocy! Przyjdź, mój dniu w ciemności!
    To twój blask, o mój luby, jaśnieć będzie
    Na skrzydłach nocy, jak pióro łabędzie
    Na grzbiecie kruka. Wstąp, o, wstąp w te progi!
    Daj mi Romea, a po jego zgonie
    Rozsyp go w gwiazdki! A niebo zapłonie
    Tak, że się cały świat w tobie zakocha
    I czci odmówi słońcu. Ach, jam sobie
    Kupiła piękny przybytek miłości,
    A w posiadanie jego wejść nie mogę;
    Nabytą jestem także, a nabywca
    Jeszcze mię nie ma! Dzień ten ml nieznośny
    Jak noc, co święto jakowe poprzedza,
    Niecierpliwemu dziecku, które nowe
    Dostało szaty, a nie może zaraz
    W nie się przystroić. A! niania kochana.

Wchodzi MARTA z drabinką sznurową w ręku

    Niesie mi wieści o nim, a kto tylko
    Wymawia imię Romea, ten boski
    Ma dar wymowy. Cóż tam, moja nianiu?
    Co to masz? Czy to ta drabinka, którą
    Romeo przynieść kazał?

MARTA
    Tak, drabinka!

Rzuca ją

JULIA
    Dlaboga! czego załamujesz ręce?

MARTA
    Ach! on nie żyje, nie żyje! nie żyje!
    Biada nam! biada nam! wszystko stracone!
    On zginął! on nie żyje! on zabity!

JULIA
    Możeż być niebo tak okrutne?

MARTA
    Niebo
    Nie jest okrutne, lecz Romeo; on to,
    On jest okrutny. O Romeo! któż by
    Się był spodziewał! Romeo! Romeo!

JULIA
    Cóżeś za szatan, że tak mię udręczasz?
    Taki głos w piekle by tylko brzmieć winien.
    Czyliż Romeo odjął sobie życie?
    Powiedz: tak! a te trzy litery gorszy
    Jad będą miały niż wzrok bazyliszka.
    Jeżeli takie „tak” istnieje, Julia
    Istnieć nie będzie; zawrą się na zawsze
    Te usta, które to „tak” wywołały.
    Zginąłli, powiedz: tak, jeżeli nie — nie;
    W krótkich wyrazach zbaw albo mnie zabij.

MARTA
    Widziałam ranę na me własne oczy.
    Boże, zmiłuj się nad nim, tu, tu oto,
    Tu w samym środku mężnej jego piersi.
    Straszny trup! straszny trup! blady jak popiół;
    Cały zbroczony, cały krwią zbryzgany,
    Zgęstłą krwią: ażem wzdrygnęła się patrząc.

JULIA
    O pęknij, serce! pęknij w tym przeskoku
    Z bogactw do nędzy! Do więzienia, wzroku!
    Już ty nie zaznasz swobody uroku.
    Jak nas na ziemi złączył jeden ślub,
    Tak niech nas w ziemi złączy jeden grób.

MARTA
    Tybalcie! mój najlepszy przyjacielu!
    Luby Tybalcie! dziarski, walny chłopcze!
    Czemuż mi, czemuż przyszło przeżyć ciebie?

JULIA
    Cóż to za wicher dmie z dwóch stron przeciwnych?
    Romeo zginął? i Tybalt zabity?
    Ogłoś więc, straszna trąbo, koniec świata!
    Bo gdzież są żywi, gdy ci dwaj nie żyją?

MARTA
    Tybalt nie żyje, Romeo wygnany,
    Romeo zabił go, jest więc wygnany.

JULIA
    Boże! Romeo przelał krew Tybalta?

MARTA
    On to, niestety, on, on to uczynił.

JULIA
    O serce żmii pod kwiecistą maską!
    Kryłże się kiedy smok w tak pięknym lochu?
    Luby tyranie, anielski szatanie!
    Kruku w gołębich pierzach! Wilku w runie!
    Nikczemny wątku w niebiańskiej postaci!
    We wszystkim sprzeczny z tym, czym się wydajesz:
    Szlachetny zbrodniu! Potępieńcze święty!
    O, cóżeś miała do czynienia w piekle,
    Naturo, kiedyś taki duch szatański
    W raj tak pięknego ciała wprowadziła?
    Byłaż gdzie książka tak ohydnej treści
    W oprawie tak ozdobnej? Trzebaż, aby
    Fałsz zamieszkiwał tak przepyszny pałac?!

MARTA
    Nie ma czci, nie ma wiary, nie ma prawdy,
    Nie ma sumienia w ludziach; sama zmienność,
    Sama przewrotność, chytrość i obłuda.
    Pietrze! daj no mi trochę akwawity.
    Te smutki, te zgryzoty, te cierpienia
    Robią mię starą. Przeklęty Romeo!
    Hańba mu!

JULIA
    Bodaj ci język oniemiał
    Za to przekleństwo! Romeo nie zrodzon
    Do hańby; hańba by wstydem spłonęła
    Na jego czole! bo ono jest tronem,
    Na którym honor śmiało by mógł zostać
    Koronowany na monarchę świata.
    O, jakże mogłam mu złorzeczyć!

MARTA
    Chceszże Zbójcę krewnego twego uniewinniać?

JULIA
    Mamże potępiać mojego małżonka?
    O biedny! któż by popieścił twe imię,
    Gdybym ja, od trzech godzin twoja żona,
    Miała je szarpać? Ależ, niegodziwy,
    Za co ty mego zabiłeś krewnego!
    Za to, że krewny niegodziwy zabić
    Chciał mego męża. Precz, precz, łzy niewczesne!
    Spłyńcie do źródła, które was wydało;
    Dań waszych kropel przypada żalowi,
    A nie radości, której ją płacicie.
    Mój mąż, co Tybalt go chciał zabić, żyje,
    A Tybalt, co chciał zabić mego męża,
    Śmierć poniósł; w tym pociecha. Czegóż płaczę?
    Ha! doszło do mych uszu coś gorszego
    Niż śmierć Tybalta, co mię wskroś przeszyło.
    Chętnie bym o tym zapomniała, ale
    To coś wcisnęło się tak w moją pamięć
    Jak karygodny czyn w umysł grzesznika.
    Tybalt nie żyje — Romeo wygnany!
    To jedno słowo: wygnany, zabiło
    Tysiąc Tybaltów. Śmierć Tybalta była
    Sama już przez się dostatecznym ciosem;
    Jeśli zaś ciosy lubią towarzystwo
    I gwałtem muszą mieć za sobą świtę,
    Dlaczegóż w ślad tych słów: Tybalt nie żyje!
    Nie nastąpiło: twój ojciec nie żyje
    Lub matka, albo i ojciec, i matka?
    Żal byłby wtenczas całkiem pospolity,
    Lecz gdy Tybalta śmierć ma za następstwo
    To przeraźliwe: Romeo wygnany!
    O, jednocześnie z tym wykrzykiem Tybalt,
    Matka i ojciec, Romeo i Julia,
    Wszyscy nie żyją. Romeo wygnany!
    Z zbójczego tego wyrazu płynąca
    Śmierć nie ma granic ni miary, ni końca
    I żaden język nie odda boleści,
    Jaką to straszne słowo w sobie mieści.
    Gdzie moja matka i ojciec?

MARTA
    Przy zwłokach
    Tybalta jęczą i łzy wylewają.
    Chcesz tam panienka iść, to zaprowadzę.

JULIA
    Nie mnie oblewać łzami jego rany:
    Moich przedmiotem Romeo wygnany.
    Weź tę drabinkę. Biedna ty plecionko!
    Ty zawód dzielisz z Romea małżonką;
    Obie nas chybił los oczekiwany,
    Bo on wygnany, Romeo wygnany!
    Ty pozostajesz spuścizną jałową,
    A ja w panieńskim stanie jestem wdową.
    Pójdź, nianiu, prowadź mię w małżeńskie łoże,
    Nie mąż, już tylko śmierć w nie wstąpić może.

MARTA
    Czekaj no, pójdę sprowadzić Romea,
    By cię pocieszył. Wiem, gdzie on jest teraz.
    Nie płacz; użyjem jeszcze tych plecionek
    I twój Romeo wnet przed tobą stanie.

JULIA
    O, znajdź go! daj mu w zakład ten pierścionek
    I na ostatnie proś go pożegnanie.

Wychodzą

Scena trzecia

Cela OJCA LAURENTEGO. Wchodzi OJCIEC LAURENTY i ROMEO

OJCIEC LAURENTY wchodząc
    Romeo! Pójdź tu, pognębiony człeku!
    Smutek zakochał się w umyśle twoim
    I poślubiony jesteś niefortunnie.

ROMEO
    Cóż tam, cny ojcze? Jakiż wyrok księcia?
    I jakaż dola nieznana ma zostać
    Mą towarzyszką?

OJCIEC LAURENTY
    Zbyt już oswojony
    Jest mój syn drogi z takim towarzystwem.
    Przynoszęć wieści o wyroku księcia.

ROMEO
    Jakiż by mógł być łaskawszy prócz śmierci?

OJCIEC LAURENTY
    Z ust jego padło łagodniejsze słowo:
    Wygnanie ciała, nie śmierć ciała, wyrzekł.

ROMEO
    Wygnanie?
    Zmiłuj się, jeszcze śmierć dodaj!
    Wygnanie bowiem wygląda okropniej
    Niż śmierć. Zaklinam cię, nie mów: wygnanie.

OJCIEC LAURENTY
    Wygnany jesteś z obrębu Werony.
    Zbierz męstwo, świat jest długi i szeroki.

ROMEO
    Zewnątrz Werony nie ma, nie ma świata,
    Tylko tortury, czyściec, piekło samo!
    Stąd być wygnanym, jest to być wygnanym
    Ze świata; być zaś wygnanym ze świata,
    Jest to śmierć ponieść; wygnanie jest zatem
    Śmiercią barwioną. Mieniąc śmierć wygnaniem,
    Złotym toporem ucinasz mi głowę,
    Z uśmiechem patrząc na ten cios śmiertelny.

OJCIEC LAURENTY
    O ciężki grzechu! O niewdzięczne serce!
    Błąd twój pociąga z prawa śmierć za sobą:
    Książę, ujmując się jednak za tobą,
    Prawo życzliwie usuwa na stronę,
    I groźny wyraz: śmierć — w wygnanie zmienia.
    Łaska to, i ty tego nie uznajesz?

ROMEO
    Katusza to, nie łaska. Tu jest niebo,
    Gdzie Julia żyje; lada pies, kot, lada
    Mysz marna, lada nikczemne stworzenie
    Żyje tu w niebie, może na nią patrzeć,
    Tylko Romeo nie może. Mdła mucha
    Więcej ma mocy, więcej czci i szczęścia
    Niźli Romeo; jej wolno dotykać
    Białego cudu, drogiej ręki Julii,
    I nieśmiertelne z ust jej kraść zbawienie;
    Z tych ust, co pełne westalczej skromności
    Bez przerwy płoną i pocałowanie
    Grzechem być sądzą; mucha ma tę wolność,
    Ale Romeo nie ma: on wygnany.
    I mówisz, że wygnanie nie jest śmiercią?
    Nie maszli żadnej trucizny, żadnego
    Ostrza, żadnego środka nagłej śmierci,
    Aby mię zabić, tylko ten fatalny
    Wyraz — wygnanie? O księże, złe duchy
    Wyją, gdy w piekle usłyszą ten wyraz:
    I ty masz serce, ty, święty spowiednik,
    Rozgrześca grzechów i szczery przyjaciel,
    Pasy drzeć ze mnie tym słowem: wygnanie?

OJCIEC LAURENTY
    Sentymentalny szaleńcze, posłuchaj!

ROMEO
    Znowu mi będziesz prawił o wygnaniu.

OJCIEC LAURENTY
    Dam ci broń przeciw temu wyrazowi;
    Balsamem w przeciwnościach — filozofia;
    W tej więc otuchę czerp będąc wygnanym.

ROMEO
    Wygnanym jednak! O, precz z filozofią!
    Czyż filozofia zdoła stworzyć Julię?
    Przestawić miasto? Zmienić wyrok księcia?
    Nic z niej; bezsilna ona, nie mów o niej.

OJCIEC LAURENTY
    Szaleni są więc głuchymi, jak widzę.

ROMEO
    Jak mają nie być, gdy mądrzy nie widzą.

OJCIEC LAURENTY
    Dajże mi mówić; przyjm słowa rozsądku.

ROMEO
    Nie możesz mówić tam, gdzie nic nie czujesz.
    Bądź jak ja młodym, posiądź miłość Julii,
    Zaślub ją tylko co, zabij Tybalta,
    Bądź zakochanym jak ja i wygnanym
    A wtedy będziesz mógł mówić; o, wtedy
    Będziesz mógł sobie z rozpaczy rwać włosy
    I rzucać się na ziemię, jak ja teraz,
    Na grób zawczasu biorąc sobie miarę.

Rzuca się na ziemię. Słychać kołatanie

OJCIEC LAURENTY
    Cicho, ktoś puka; ukryj się, Romeo.

ROMEO
    Nie; chyba para powstała z mych jęków,
    Jak mgła, ukryje mię przed ludzkim wzrokiem.

Kołatanie

OJCIEC LAURENTY
    Słyszysz? pukają znowu. Kto tam? Powstań,
    Powstań, Romeo! Chcesz być wziętym? Powstań;

Kołatanie

    Wnijdź do pracowni mojej. Zaraz, zaraz.
    Cóż to za upór!

Kołatanie

    Idę, idę, któż to
    Tak na gwałt puka? Skąd wy? Czego chcecie?

MARTA zewnątrz
    Wpuśćcie mię, wnet się o wszystkim dowiecie,
    Julia przysyła mię.

OJCIEC LAURENTY
    Witajże, witaj.

Wchodzi MARTA

MARTA
    O! świątobliwy ojcze, powiedz proszę,
    Gdzie jest mąż mojej pani, gdzie Romeo?

OJCIEC LAURENTY
    Tu, na podłodze, łzami upojony.

MARTA
    Ach, on jest właśnie w stanie mojej pani,
    Właśnie w jej stanie. Nieszczęsna sympatio!
    Smutne zbliżenie! I ona tak leży
    Płacząc i łkając, szlochając i płacząc.
    Powstań pan, powstań, jeśli jesteś mężem!
    O, powstań, podnieś się, przez wzgląd na Julię!
    Dlaczego dać się przygnębiać tak srodze?

ROMEO
    Marto!

MARTA
    Ach panie! Wszystko na tym świecie
    Kończy się śmiercią.

ROMEO
    Mówiłaś o Julii?
    Cóż się z nią dzieje? O, pewnie mię ona
    Ma za mordercę zakamieniałego,
    Kiedym mógł naszych rozkoszy dzieciństwo
    Splamić krwią, jeszcze tak bliską jej własnej,
    Gdzie ona? Jak się miewa i co mówi
    Na zawód w świeżo błysłym nam zawodzie?

MARTA
    Nic, tylko szlocha i szlocha, i szlocha;
    To się na łóżko rzuca, to powstaje,
    To woła: „Tybalt!”, to krzyczy: „Romeo!” —
    I znowu pada.

ROMEO
    Jak gdyby to imię
    Z śmiertelnej paszczy działa wystrzelone
    Miało ją zabić, tak jak jej krewnego
    Zabiła ręka tego, co je nosi.
    O! powiedz, powiedz mi, ojcze, przez litość,
    W którym zakątku tej nędznej budowy
    Mieszka me imię; powiedz, abym zburzył
    To nienawistne siedlisko.

Dobywa miecza

OJCIEC LAURENTY
    Stój! Wstrzymaj
    Dłoń rozpaczliwą! Czy jesteś ty mężem?
    Postać wskazuje twoja, że nim jesteś;
    Łzy twe niewieście; dzikie twoje czyny
    Cechują wściekłość bezrozumną zwierza.
    W pozornym mężu ukryta niewiasto!
    Zwierzu, przybrany w pozór tego dwojga!
    Ty mnie w zdumienie wprawiasz. Jakem kapłan!
    Myślałem, że masz więcej hartu w sobie.
    Tybaltaś zabił, chcesz zabić sam siebie
    I przez haniebny ten na siebie zamach
    Zabić chcesz także tę, co żyje tobą?
    Przecz tak uwłaczasz swemu urodzeniu,
    Niebu i ziemi, skoro urodzenie,
    Niebo i ziemia ci się śmieją? Wstydź się!
    Krzywdzisz swą postać, swą miłość, swój rozum,
    Boś ty jak lichwiarz bogaty w to wszystko,
    Ale niczego tego nie używasz
    W sposób mogący te dary ozdobić.
    Kształtna twa postać jest figurą z wosku,
    Skoro nie z męską cnotą idzie w parze;
    Miłość twa w gruncie czczym krzywoprzysięstwem,
    Skoro chcesz zabić tę, którejś ją ślubił.
    Twój rozum, chluba kształtów i miłości,
    Niezręczny w korzystaniu z tego dwojga,
    Jest jak proch w flaszce płochego żołnierza,
    Co się zapala z własnej jego winy
    I razi tego, którego miał bronić.
    Otrząś się, człeku! Julia twoja żyje;
    Julia, dla której umrzeć byłeś gotów;
    W tymeś szczęśliwy. Tybalt chciał cię zabić,
    Tyś jego zabił; w tym szczęśliwyś także.
    Prawo, grożące ci śmiercią, zamienia
    Śmierć na wygnanie, i w tymeś szczęśliwy.
    Stosy na głowie błogosławieństw dźwigasz,
    Szczęście najwabniej wdzięczy się do ciebie,
    A ty, jak dziewka zepsuta, kapryśna,
    Fochasz się na tę szczodrotę fortuny.
    Strzeż się, bo tacy marnie umierają.
    Terazże idź do żony, jak to było
    Wprzód umówione, i pociesz niebogę.
    Pomnij wyjść jednak przed wart rozstawieniem,
    Bo później przejść byś nie mógł do Mantui,
    Gdzie masz przebywać tak długo, aż znajdziem
    Czas do odkrycia waszego małżeństwa,
    Do pojednania waszych nieprzyjaciół,
    Do przebłagania księcia, na ostatek
    Do sprowadzenia cię nazad, z radością
    Dziesięćkroć sto tysięcy razy większą
    Niż teraźniejszy twój smutek. Waćpani
    Idź naprzód; pozdrów ode mnie swą panią
    I każ jej naglić wszystkich do spoczynku,
    Ku czemu żal ich ułatwi namowę,
    Romeo przyjdzie niebawem.

MARTA
    O panie!
    Mogłabym całą noc stać tu i słuchać,
    Co też to może nauczoność! Biegnę
    Uprzedzić moją panią, że pan przyjdziesz.

ROMEO
    Idź, proś ją, niech się gotuje mię zgromić.

MARTA
    Oto pierścionek, który mi kazała
    Doręczyć panu. Spiesz się pan, już późno.

Wychodzi MARTA

ROMEO
    O, jakże mi ten dar dodał otuchy!

OJCIEC LAURENTY
    Idź już, dobranoc! a pamiętaj
    Wyjść jeszcze dzisiaj, nim zaciągną warty,
    Albo w przebraniu wyjść jutro o świcie.
    Osiądź w Mantui. Jeden z naszych braci
    Nosić ci będzie od czasu do czasu
    Zawiadomienie o każdym wypadku,
    Jaki na twoją korzyść tu się zdarzy.
    Daj rękę; późno już, bądź zdrów, dobranoc.

ROMEO
    Gdyby nie radość, co mię czeka, wczesny
    Ten rozdział z tobą byłby zbyt bolesny.
    Żegnam cię, ojcze.

Wychodzą

Scena czwarta

Pokój w domu Kapuletów. Wchodzą KAPULET, PANI KAPULET i PARYS

KAPULET
    Tak smutny dotknął nas, panie, wypadek,
    Żeśmy nie mieli czasu mówić z Julią.
    Krewny nasz, Tybalt, był jej nader drogim,
    Nam także, ale rodzim się, by umrzeć.
    Dziś ona już nie zejdzie, bo już późno.
    Gdyby nie twoje, hrabio, odwiedziny,
    Ja sam bym w łóżku był już od godziny.

PARYS
    Pora żałoby nie sprzyja zalotom;
    Dobranoc; pani, poleć mnie swej córce.

PANI KAPULET
    Najchętniej, zaraz jutro ją wybadam;
    Na dziś zamknęła się, by żal swój spłakać.

KAPULET
    Hrabio, za miłość naszego dziecięcia
    Mogę ci ręczyć; mniemam, że się skłoni
    Do mych przełożeń, co więcej, nie wątpię.
    Pójdź do niej, żono, nim się spać położysz;
    Oznajm jej cnego Parysa zamiary
    I powiedzże jej, uważasz, iż w środę. . .
    Zaczekaj, cóż to dzisiaj?

PARYS
    Poniedziałek.

KAPULET
    A! poniedziałek! Za wcześnie we środę;
    Odłóżmy to na czwartek; w ten więc czwartek
    Zostanie żoną szlachetnego hrabi.
    Będzieszli gotów? Czy ci to dogadza?
    Cicho się sprawim; jeden, dwóch przyjaciół. . .
    Gdybyśmy bowiem po tak świeżej stracie
    Bardzo hulali, ludzie, widzisz, hrabio,
    Mogliby myśleć, że za lekko bierzem
    Zgon tak bliskiego krewnego; dlatego
    Wezwiem przyjaciół z jakie pół tuzina,
    I na tym koniec. Cóż mówisz na czwartek?

PARYS
    Rad bym, o panie, żeby już był jutro.

KAPULET
    To dobrze. Bądź nam zdrów. A więc we czwartek.
    Wstąpże do Julii, żono, nim spać pójdziesz,
    Przygotuj ją do ślubu. Bądź zdrów, hrabio.
    Światła! hej! światła do mego pokoju!
    Tak już jest późno, żebyśmy nieledwie
    Mogli powiedzieć: tak rano. Dobranoc,

Wychodzą

Scena piąta

Pokój JULII. Wchodzą ROMEO i JULIA

JULIA
    Chcesz już iść? Jeszcze ranek nie tak bliski,
    Słowik to, a nie skowronek się zrywa
    I śpiewem przeszył trwożne ucho twoje.
    Co noc on śpiewa owdzie na gałązce
    Granatu, wierzaj mi, że to był słowik.

ROMEO
    Skowronek to, ów czujny herold ranku,
    Nie słowik; widzisz te zazdrosne smugi,
    Co tam na wschodzie złocą chmur krawędzie?
    Pochodnie nocy już się wypaliły
    I dzień się wspina raźnie na gór szczyty.
    Chcąc żyć, iść muszę lub zostając — umrzeć.

JULIA
    Owo światełko nie jest świtem; jest to
    Jakiś meteor od słońca wysłany,
    Aby ci służył w noc za przewodnika
    I do Mantui rozjaśniał ci drogę,
    Zostań więc, nie masz potrzeby się spieszyć.

ROMEO
    Niech mię schwytają, na śmierć zaprowadzą,
    Rad temu będę, bo Julia chce tego.
    Nie, ten brzask nie jest zapowiedzią ranku,
    To tylko blady odblask lica luny;
    To nie skowronek, co owdzie piosenką
    Bijąc w niebiosa wznosi się nad nami.
    Więcej mię względów skłania tu pozostać
    Niż nagle odejść. O śmierci, przybywaj!
    Chętnie cię przyjmę, bo Julia chce tego.
    Cóż, luba? prawda, że jeszcze nie dnieje?

JULIA
    O, dnieje, dnieje! Idź, spiesz się, uciekaj?
    Głos to skowronka brzmi tak przeraźliwie
    I niestrojnymi, ostrymi dźwiękami
    Razi me ucho. Mówią, że skowronek
    Miło wywodzi; z tym się ma przeciwnie,
    Bo on wywodzi nas z objęć wzajemnych.
    Skowronek, mówią, z obrzydłą ropuchą
    Zamienił oczy, o, rada bym teraz,
    Żeby był także i głos z nią zamienił,
    Bo ten głos, w smutnej rozstania potrzebie,
    Dzień przywołując, odwołuje ciebie.
    Idź już, idź: ciemność coraz to się zmniejsza.

ROMEO
    A dola nasza coraz to ciemniejsza!

Wchodzi MARTA

MARTA
    Pst! pst!

JULIA
    Co?

MARTA
    Starsza pani tu nadchodzi,
    Dzień świta: baczność, bo się narazicie.

Wychodzi

JULIA
    O okno, wpuśćże dzień, a wypuść życie!

ROMEO wychodząc przez okno
    Bądź zdrowa! Jeszcze jeden uścisk krótki.

JULIA
    Już idziesz; o mój drogi! mój milutki!
    Muszę mieć co dzień wiadomość o tobie;
    A każda chwila równą będzie dobie,
    Zgrzybieję licząc podług tej rachuby,
    Nim cię zobaczę znowu, o mój luby.

ROMEO
    Ilekroć będę mógł, tylekroć twoję
    Drogą troskliwość pewnie zaspokoję.

Znika za oknem

JULIA
    Jak myślisz, czy się znów ujrzymy kiedy?

ROMEO
    Nie wątpię o tym, najmilsza, a wtedy
    Wszystkie cierpienia nasze kwiatem tkaną
    Kanwą do słodkich rozmów nam się staną.

JULIA
    Boże! przeczuwam jakąś ciężką dolę;
    Wydajesz mi się teraz tam na dole
    Jak trup, z którego znikły życia ślady.
    Czy mię wzrok myli! Jakiżeś ty blady!

ROMEO
    I twoja także twarz jak pogrobowa.
    Smutek nas trawi. Bądź zdrowa! bądź zdrowa!

JULIA odstępując od okna
    O losie! ludzie mienią cię niestałym;
    Toż więc przez zawiść tylko prześladujesz
    Tych, co kochają stale? Bądź niestały,
    Bo wtedy będę mogła mieć nadzieję,
    Ze go niedługo będziesz zatrzymywał
    I wrócisz nazad.

PANI KAPULET za sceną
    Julio! czyś już wstała?

JULIA
    Któż to mię woła! Głosże to mej matki?
    Nie spałaż ona, czy wstała tak rano?
    Jakiż niezwykły powód ją sprowadza?

Wchodzi PANI KAPULET

PANI KAPULET
    Jak się masz, Julciu?

JULIA
    Niedobrze mi, matko!

PANI KAPULET
    Wciąż jeszcze płaczesz nad stratą Tybalta?
    Chceszże go łzami dobyć z grobu? Choćbyś
    Dopięła tego, wskrzesić go nie zdołasz.
    Przestań więc; pewien żal może dowodzić
    Wielkiej miłości, ale wielkość żalu
    Dowodzi pewnej płytkości pojęcia.

JULIA
    Trudno na taką stratę nie być czułą.

PANI KAPULET
    Tak, ale płacząc czujesz tylko stratę,
    Nie tego, po kim płaczesz, moje dziecko.

JULIA
    Tak czując stratę, mogę tylko płakać.

PANI KAPULET
    Przyznaj się jednak, że nie tyle płaczesz
    Nad jego śmiercią, jako raczej nad tym,
    Że jeszcze żyje ten łotr, co go zabił.

JULIA
    Jaki łotr, pani?

PANI KAPULET
    Ten ci łotr Romeo.

JULIA na stronie
    On i łotr żyją daleko od siebie.

głośno

    Przebacz mu Boże, tak jak ja przebaczam.
    A przecież nie ma na świecie człowieka,
    Który by bardziej ciężył mi na sercu.

PANI KAPULET
    Że mimo swoich niecnot jeszcze żyje.

JULIA
    Że go nie mogę dosiąc tym ramieniem,
    Rada bym sama móc się na nim zemścić.

PANI KAPULET
    Dozna on zemsty; nie troszcz się i nie płacz,
    Zlecę ja pewnej osobie w Mantui,
    Gdzie ten wygnany renegat się schronił,
    Dać mu traktament tak zniewalający,
    Że wnet pospieszy za Tybaltem. Wtedy
    Będziesz, spodziewam się, zaspokojona.

JULIA
    Nie zaspokoi mię Romeo nigdy,
    Dopóki tylko żyć będzie; tak silnie
    Boleść po krewnym rozjątrza mi serce.
    O pani, jeśli tylko znajdziesz kogo,
    Co się podejmie podać mu truciznę,
    Ja ją przyrządzę, by po jej wypiciu
    Romeo zasnąć mógł jak najspokojniej.
    Jakże mię korci słyszeć jego imię
    I nie móc zaraz dostać się do niego,
    By przywiązaniu memu do Tybalta
    Dać odwet na tym, co go zamordował.

PANI KAPULET
    Znajdź ty sposoby, ja znajdę człowieka,
    Terazże mam ci udzielić, dziewczyno,
    Wesołych nowin.

JULIA
    Wesołe nowiny
    Pożądanymi są w tak smutnych czasach.
    Jakaż tych nowin treść, kochana matko?

PANI KAPULET
    Masz troskliwego ojca, moje dziecię;
    On to, ażeby smutek twój rozproszyć,
    Umyślił i wyznaczył dzień na radość
    Tak dla cię, jak i dla mnie niespodzianą.

JULIA
    Cóż to za radość, matko? mogęż wiedzieć?

PANI KAPULET
    Ta, a nie inna, że w ten czwartek z rana
    Piękny, szlachetny, młody hrabia Parys
    Ma cię uczynić szczęśliwą małżonką
    W Świętego Piotra kościele.

JULIA
    Na kościół
    Świętego Piotra i Piotra samego!
    Nigdy on, nigdy tego nie uczyni!
    Zdumiewa mię ten pośpiech. Mam iść za mąż,
    Nim ten, co moim ma być mężem, zaczął
    Starać się o mnie, nim mi się dał poznać?
    Proszę cię, matko, powiedz memu ojcu
    Że jeszcze nie chcę iść za mąż, a gdybym
    Koniecznie miała iść, to bym wolała
    Pójść za Romea, który, jak wiesz dobrze,
    Jest mi z całego serca nienawistny,
    Niż za Parysa. Ha! to mi nowina!

Wchodzi KAPULET i MARTA

PANI KAPULET
    Oto twój ojciec, powiedz mu to sama;
    Zobaczym, jak on przyjmie twą odpowiedź.

KAPULET
    Kiedy dzień kona, niebo spuszcza rosę;
    Ale po skonie naszego krewnego
    Pada ulewny deszcz. Cóż to, dziewczyno?
    Czy jesteś cebrem? Ciągle jeszcze we łzach?
    Ciągłe wezbranie? W małej swej istotce
    Przedstawiasz obraz łodzi, morza, wiatru:
    Bo twoje oczy, jakby morze, ciągle
    Falują łzami; biedne twoje ciało
    Jak łódź żegluje po tych słonych falach.
    Wiatrem na koniec są westchnienia twoje,
    Które ze łzami walcząc, a łzy z nimi,
    Jeżeli nagła nie nastąpi cisza,
    Strzaskają twoją łódkę. I cóż, żono?
    Czyś jej zamiary nasze objawiła?

PANI KAPULET
    Tak; ale nie chce i dziękuje za nie,
    Bodajby była z grobem zaślubiona!

KAPULET
    Co? Jak to? Nie chce? Nie chce? Nie chce, mówisz?
    Nie jest nam wdzięczną? Nie pyszni się z tego?
    Nie poczytuje sobie za szczyt szczęścia,
    Niegodna, żeśmy jej najgodniejszego
    Z werońskich chłopców wybrali za męża?

JULIA
    Niepysznam z tego, alem wdzięczna za to.
    Pyszną zaiste, nie mogę być z tego,
    Co nienawidzę; lecz wdzięczna być winnam
    I za nienawiść w postaci miłości.

KAPULET
    Cóż to znów? cóż to? Logika w spódnicy!
    Pysznam i wdzięcznam, i zasię niewdzięcznam,
    Jednak niepysznam! Słuchaj, świdrzygłówko!
    Nie dziękuj wdzięcznie ni się pyszń z niepyszna,
    Lecz zbierz swe sprytne klepki na ten czwartek,
    By pójść z Parysem do Świętego Piotra,
    Albo cię każę zawlec tam na smyczy.
    Rozumiesz? Ty białaczko! ty szuswale!
    Lalko łojowa!

PANI KAPULET
    Wstydź się! czyś oszalał?

JULIA
    Błagam cię, ojcze, na klęczkach cię błagam,
    Pozwól powiedzieć sobie tylko słowo.

KAPULET
    Precz, wszetecznico! dziewko nieposłuszna!
    Ja ci powiadam: gotuj się w ten czwartek
    Iść do kościoła lub nigdy, przenigdy
    Na oczy mi się więcej nie pokazuj.
    Nic nie mów ani piśnij, ani trunij:
    Palce mię świerzbią. Myśleliśmy, żono,
    Że nas za skąpo Bóg pobłogosławił
    Dając nam jedno dziecko; teraz widzę,
    Że i to jedno jest jednym za wiele
    I że w niej mamy bicz boży. Precz, plucho!
    Cyganko jakaś!

MARTA
    Błogosław jej Boże!
    Jegomość grzeszy, tak fukając na nią.

KAPULET
    Doprawdy! Czy tak sądzi wasza mądrość?
    Idź waść pytlować gębą z kumoszkami.

MARTA
    Nie mówięć bluźnierstw.

KAPULET
    Terefere kuku!

MARTA
    Czyż mówić zbrodnia?

KAPULET
    Milcz, stara trajkotko!
    Schowaj swój rozum na babskie sejmiki.
    Tu niepotrzebny.

PANI KAPULET
    Za gorący jesteś.

KAPULET
    Na miłość boską, to trzeba oszaleć!
    W dzień, w noc, wieczorem, rano, w domu, w mieście,
    Sam, w towarzystwie, we śnie i na jawie
    Ciągle i ciągle rozmyślałem tylko
    O jej zamęściu; i teraz, gdym znalazł
    Dlań oblubieńca książęcego rodu,
    Pana rozległych majątków, młodego,
    Ukształconego, uposażonego
    Dokolusieńka, jak mówią, w przymioty,
    Jakich się można od mężczyzny żądać;
    Trzeba, ażeby mi jedna smarkata,
    Mazgajowata gęś odpowiadała:
    Nie chcę iść za mąż, nie mogę pokochać,
    Jestem za młoda, wybaczcie mi, proszę.
    Nie chcesz iść za mąż? a to nie idź, zgoda,
    Ale mi nie właź w oczy; żeruj sobie,
    Gdzie tylko zechcesz, byle nie w mym domu.
    Zważ to, pamiętaj, nie zwykłem żartować.
    Czwartek za pasem; przyłóż dłoń do serca;
    Namyśl się dobrze; będzieszli powolna,
    Znajdziesz dobrego we mnie przyjaciela;
    A nie, to marniej, żebrz, jęcz, mrzej pod płotem;
    Bo jak Bóg w niebie, nigdy cię nie uznam
    Za moje dziecko i z mojego mienia
    Nawet źdźbło nigdy ci się nie oberwie.
    Możesz się na to spuścić, jestem słowny.

Wychodzi

JULIA
    Nie masz litości w niebie, które widzi
    Całą głębokość mojego cierpienia?
    Ty mię przynajmniej nie odpychaj, matko!
    Zwlecz to małżeństwo na miesiąc, na tydzień
    Albo mi pościel oblubieńcze łoże
    W tymże grobowcu, w którym Tybalt leży.

PANI KAPULET
    Nie mów nic do mnie, nic ci nie odpowiem;
    Rób, co chcesz, wszystko mi to obojętne.

Wychodzi

JULIA
    O Boże! O ty, moja karmicielko!
    Poradź mi, powiedz, jak temu zaradzić?
    Mój mąż na ziemi, moja wiara w niebie;
    Jakżeż ta wiara ma na ziemię wrócić,
    Nim mój mąż sam mi ją powróci z nieba
    Po opuszczeniu ziemi? Daj mi radę.
    Niestety! Że też nieba mogą nękać
    Tak mdłą istotę jak ja! Nic nie mówisz?
    Nie maszże żadnej pociechy, żadnego
    Na to lekarstwa?

MARTA
    Mam ci, a to takie:
    Romeo na wygnaniu i o wszystko
    Można iść w zakład, że cię już nie przyjdzie
    Nagabać więcej, chybaby ukradkiem.
    Ponieważ tedy rzecz tak stoi, sądzę,
    Ze nic lepszego nie masz do zrobienia
    Jak pójść za hrabię. Dalipan, to wcale,
    Co się nazywa, przystojny mężczyzna.
    Romeo kołek przy nim; orzeł, pani,
    Nie ma tak pięknych, żywych, bystrych oczu
    Jak Parys. Nazwij mię hetką— pętelką,
    Jeśli nie będziesz z kretesem szczęśliwa
    W tym nowym stadle, bo ono jest stokroć
    Lepsze niż pierwsze; a choćby nie było,
    To i tak tamten pierwszy już nie żyje;
    Tak jakby nie żył; przynajmniej dla ciebie,
    Skoro, choć żyje, nie masz zeń pożytku.

JULIA
    Czy z serca mówisz?

MARTA
    Ba, i z duszy całej!
    Jeśli nie z serca i nie z duszy, to je
    Przeklnij oboje.

JULIA
    Amen!

MARTA
    Na co amen?

JULIA
    Bardzoś mi przez to dodała otuchy,
    Idźźe i powiedz teraz mojej matce,
    Ze naraziwszy się na gniew rodzica,
    Poszłam do celi ojca Laurentego
    Odprawić spowiedź i wziąć rozgrzeszenie.

MARTA
    O, idę! to mi pięknie i roztropnie.

Wychodzi

JULIA
    Stara niecnoto! Zdradziecki szatanie!
    Cóż jest niegodniej, cóż jest większym grzechem:
    Czy tak mię kusić do krzywoprzysięstwa?
    Czy lżyć małżonka mego tymiż usty,
    Którymi tyle razy go pod niebo
    Wznosiłaś chwaląc? Precz, uwodzicielko!
    Serce me odtąd zamknięte dla ciebie.
    Pójdę poprosić ojca Laurentego,
    By mi dał radę, a jeśli żadnego
    Na tę przeciwność nie będzie sposobu,
    Znajdę moc w sobie wstąpienia do grobu.

Wychodzi

Akt czwarty

Scena pierwsza

Cela OJCA LAURENTEGO. OJCIEC LAURENTY i PARYS

OJCIEC LAURENTY
    W ten czwartek zatem? to bardzo pośpiesznie.

PARYS
    Mój teść, Kapulet, życzy sobie tego:
    A ja powodu nie mam rzecz odwlekać.

OJCIEC LAURENTY
    Nie znasz pan, mówisz, uczuć swojej przyszłej;
    Krzywa to droga, ja takich nie lubię.

PARYS
    Bez miary płacze nad śmiercią Tybalta,
    Małom jej przeto mówił o miłości,
    Bo Wenus w domu łez się nie uśmiecha,
    Ojciec jej, mając to za niebezpieczne,
    Że się tak bardzo poddaje żalowi,
    W mądrości swojej przyśpiesza nasz związek,
    By zatamować źródło tych łez, które
    W odosobnieniu cieką za obficie,
    A w towarzystwie prędzej mogą ustać.
    Znasz teraz, ojcze, powód tej nagłości.

OJCIEC LAURENTY na stronie
    Obym mógł nie znać powodów do zwłoki!

głośno

    Patrz, hrabio, oto twa przyszła nadchodzi.

Wchodzi JULIA

PARYS
    Szczęsny traf dla mnie, piękna przyszła żono!

JULIA
    Być może, przyszłość jest nieodgadnioną.

PARYS
    To „może” ma być już w ten czwartek z rana.

JULIA
    Co ma być, będzie.

OJCIEC LAURENTY
    Prawda to zbyt znana.

PARYS
    Przyszłaś się, pani, spowiadać przed ojcem?

JULIA
    Mówiąc to, panu bym się spowiadała.

PARYS
    Nie zaprzecz przed nim, pani, że mię kochasz.

JULIA
    Że jego kocham, to wyznam i panu.

PARYS
    Wyznasz mi także, tuszę, że mnie kochasz.

JULIA
    Gdyby tak było, większą by to miało
    Wartość wyznane z daleka niż w oczy.

PARYS
    Biedna! łzy bardzo twarz twą oszpeciły.

JULIA
    Niewielkie przez to odniosły zwycięstwo;
    Dosyć już była uboga przed nimi.

PARYS
    Tym słowem bardziej ją krzywdzisz niż łzami.

JULIA
    Nie jest to krzywda, panie, ale prawda,
    I w oczy sobie ją mówię.

PARYS
    Twarz twoja
    Do mnie należy, a ty jej uwłaczasz.

JULIA
    Nie przeczę; moja bowiem była inna.
    Maszli czas teraz, mój ojcze duchowny,
    Czyli też mam przyjść wieczór po nieszporach?

OJCIEC LAURENTY
    Nie brak mi teraz czasu, smętne dziecię.
    Racz, panie hrabio, zostawić nas samych.

PARYS
    Niech mię Bóg broni świętym obowiązkom
    Stać na przeszkodzie! Julio, w czwartek z rana
    Przyjdę cię zbudzić. Bądź zdrowa tymczasem
    I przyjm pobożne to pocałowanie.

Wychodzi

JULIA
    O! Zamknij, ojcze, drzwi; a jak je zamkniesz,
    Przyjdź płakać ze mną. Nie ma już nadziei!
    Nie ma ratunku! Nie ma ocalenia!

OJCIEC LAURENTY
    Ach, Julio! Znam twą boleść; mnie samego
    Nabawia ona prawie odurzenia,
    Słyszałem, i nic tego nie odwlecze,
    Ze w przyszły czwartek wziąć masz ślub z tym hrabią.

JULIA
    Nie mów mi, ojcze, że o tym słyszałeś;
    Chyba że powiesz, jak tego uniknąć,
    Jeżeli w swojej mądrości nie znajdziesz
    Żadnego na to środka, to przynajmniej
    Postanowienie moje nazwij mądrym,
    A w tym sztylecie zaraz znajdę środek.
    Bóg złączył moje i Romea serce,
    Ty nasze dłonie; i nim ta dłoń, świętą
    Pieczęcią twoją z Romeem spojona,
    Inny akt stwierdzi, nim to wierne serce
    W zdradzieckim buncie odda się innemu,
    To ostrze zada śmierć sercu i dłoni.
    Daj mi więc jaką radę zaczerpniętą
    Z długoletniego doświadczenia twego
    Albo bądź świadkiem, jak ten nóż rozstrzygnie
    Sprawę pomiędzy mną a moim losem,
    Wnet zaradzając temu, czego ani
    Wiek, ani rozum nie mógł doprowadzić
    Do rozwiązania zgodnego z honorem.
    Mów prędko; pilno mi wstąpić do grobu,
    Jeśli mi powiesz, że nie ma sposobu.

OJCIEC LAURENTY
    Stój, córko! Mam ja w myśli pewien środek,
    Wymagający równie rozpaczliwej
    Determinacji, jak jest rozpaczliwe
    To, czemu chcemy zapobiec. Jeżeli,
    Dla uniknienia małżeństwa z Parysem,
    Masz siłę woli odjąć sobie życie,
    To się odważysz snadź na coś takiego,
    Co będąc tylko podobnym do śmierci
    Uwolni cię od hańby, jakiej chciałaś
    Ujść przez zadanie jej sobie naprawdę.
    Maszli odwagę, toć wskaże ten środek.

JULIA
    O! każ mi, zamiast być żoną Parysa,
    Skoczyć ze szczytu wieży; w rozbójniczych
    Gościć jaskiniach, w legowiskach wężów;
    Zamknij mię w jedną klatkę z niedźwiedziami
    Albo mię wepchnij nocą do kostnicy,
    Zewsząd pokrytej szczątkami szkieletów,
    Poczerniałymi kośćmi i czaszkami,
    Każ mi wejść żywcem w grób świeżo kopany
    I w jeden całun z trupem się obwinąć;
    Wszystko to dawniej dreszcz budziło we mnie,
    Ale bez trwogi uczynię to zaraz,
    Bylebym tylko pozostała czystą
    Małżonką mego lubego kochanka.

OJCIEC LAURENTY
    Słuchaj więc: idź do domu, bądź wesoła,
    Przystań na związek z hrabią. Jutro środa;
    Staraj się jutro na noc zostać sama,
    Niech Marta nie śpi ten raz w twym pokoju.
    Masz tu flaszeczkę: weźmiesz ją do łóżka
    I filtrowany likwor ten wypijesz;
    A wnet po wszystkich żyłach cię przebiegnie
    Usypiający dreszcz, który owładnie
    Wszelką żywotną funkcją; wszystkie pulsa
    Wstrzymają w tobie swe zwyczajne bicie;
    Ni dech, ni ciepło nie wskaże, że żyjesz.
    Róże ust twoich i policzków zbledną
    Jak popiół; oczu zasłony zapadną,
    Jak gdy dłoń śmierci zakrywa dzień życia;
    Każdy twój członek, pozbawiony władzy,
    Zdrętwieje, stęgnie, zziębnie jak u trupa.
    I w tym pozornym stanie nagłej śmierci
    Zostawać będziesz czterdzieści dwie godzin,
    Wtedy się ockniesz jak ze snu błogiego.
    Gdy więc nazajutrz z rana narzeczony
    Przyjdzie cię zbudzić, znajdzie cię umarłą;
    Po czym, jak każe zwyczaj, przystrojona
    W godowe szaty, w odsłoniętej trumnie,
    Złożoną będziesz pod owym sklepieniem,
    Gdzie leżą wszyscy ze krwi Kapuletów.
    Uwiadomiony tymczasem przeze mnie
    O naszym planie, Romeo przybędzie;
    Wraz ze mną czekać będzie w owym lochu
    Na twe ocknienie i tej samej nocy
    Uprowadzi cię skrycie do Mantui.
    To cię uchroni od hańby grożącej;
    Jeśli brak woli lub niewieścia bojaźń
    Od wykonania tego cię nie wstrzyma.

JULIA
    O, daj mi, daj mi! nie mów o bojaźni!

OJCIEC LAURENTY
    Masz, idź, bądź niewzruszona i szczęśliwa
    W tym przedsięwzięciu! Wyprawię natychmiast
    Jednego z naszych braci do Mantui
    Z listem do twego męża.

JULIA
    O nadziejo!
    Ty mi bądź bodźcem, a hasłem Romeo!
    Bądź zdrów, mój ojcze!

Odchodzi

Scena druga

Pokój w domu Kapuletów. Wchodzą KAPULET, PANI KAPULET, MARTA i słudzy

KAPULET do SŁUŻĄCEGO

    Proś te osoby co tu są spisane

SŁUŻĄCY wychodzi

    A waść dwudziestu biegłych zbierz kucharzy.

DRUGI SŁUŻĄCY
    Nie będzie zły ani jeden, jaśnie panie, bo się przekonam wprzód o każdym, czy umie sobie
    oblizywać palce.

KAPULET
    A to na co?

DRUGI SŁUŻĄCY
    Zły to kucharz, jaśnie panie, co nie oblizuje sobie palców; o którym się więc przekonam,
    że tego nie umie, tego nie sprowadzę.

KAPULET
    Ruszaj!

Wychodzi SŁUŻĄCY

    Wątpię, czy wszystko na czas wygotujem.
    Bodaj cię! Prawdaż to, że Julia poszła
    Do ojca Laurentego?

MARTA
    Poszła, panie.

KAPULET
    To dobrze; może on co na niej wskóra.
    Cięta, uparta to skóra na buty.

Wchodzi JULIA

MARTA
    Patrz pan, jak raźnie wraca od spowiedzi.

KAPULET
    No, sekutnico, gdzieżeś to bywała?

JULIA
    Gdzie mię żałować nauczono, panie,
    Za grzech uporu i nieposłuszeństwa
    Naprzeciw woli twojej. Świętobliwy
    Kapłan Laurenty kazał mi się rzucić
    Do twych nóg i o przebaczenie prosić.
    Przebacz mi, ojcze! będę już uległa.

KAPULET
    Niech tam kto pójdzie prosić pana hrabię:
    Jutro mieć muszę spleciony ten węzeł.

JULIA
    Spotkałam hrabię w celi Laurentego
    I okazałam mu miłość, jak mogłam,
    Nie przekraczając granicy skromności.

KAPULET
    To co innego; tak, to dobrze, powstań;
    Tak być powinno, tak córce przystoi.
    Prosić tu hrabię, żeby przyszedł zaraz.
    Dalipan, święty to człek z tego mnicha;
    Słusznie mu całe miasto cześć oddaje.

JULIA
    Marto, pójdź ze mną do mego pokoju.
    Wszak mi pomożesz przymierzać przyborów,
    Jakie na jutro uznasz za stosowne?

PANI KAPULET
    Po co dziś? jutro będzie dosyć czasu.

KAPULET
    Idź z nią, waść, Jutro pójdziem do kościoła.

JULIA z MARTĄ wychodzi

PANI KAPULET
    Nie wiem, czy zdążym z przygotowaniami;
    Już wieczór.

KAPULET
    Nie troszcz się; dojrzę wszystkiego
    I wszystko będzie dobrze, za to ręczę.
    Idź do Juleczki, pomóż jej się przybrać.
    Ja się tej nocy nie położę; będę
    Na ten raz pełnił urząd gospodyni.
    Hej, służba! Cóż to? wszyscy się rozeszli?
    Mniejsza z tym, pójdę sam hrabię uprzedzić
    O zaszłej zmianie. Lekko mi na sercu,
    Ze się ten kozioł przecie opamiętał.

Wychodzą

Scena trzecia

Pokój JULII. Wchodzi JULIA i MARTA

JULIA
    Tak, ten strój wezmę. Ale, złota nianiu,
    Proszę cię, zostaw mię na tę noc samą,
    Bo dużo muszę pacierzy odmówić
    Dla uproszenia sobie względów niebios
    Nad moim stanem, jak wiesz, pełnym grzechu.

Wchodzi PANI KAPULET

PANI KAPULET
    Takaś zajęta? Mamże ci dopomóc?

JULIA
    Nie, pani; jużeśmy we dwie wybrały.
    Co mi na jutro może być potrzebne.
    Pozwól, bym teraz sama pozostała,
    I niechaj Marta spędzi tę noc z tobą.
    Pewnam, że wszyscy macie dość roboty
    Przy tym tak nagłym obchodzie.

PANI KAPULET
    Dobranoc!
    Połóż się, spocznij; potrzebujesz tego.

Wychodzą PANI KAPULET i MARTA

JULIA
    Dobranoc! Bóg wie, kiedy się zobaczym.
    Zimny dreszcz trwogi na wskroś mię przejmuje
    I jakby mrozi we mnie ciepło życia.
    Zawołam na nie, by mnie pokrzepiły;
    Nianiu! I po cóż tu ona? Straszliwy
    Ten czyn wymaga właśnie samotności.
    Ha! pójdź, flakonie!
    Gdyby jednakże ten płyn nie skutkował?
    Miałażbym gwałtem z hrabią być złączona?
    Nie, me; ucieczka w tym: leż tu w odwodzie.
    kładzie na stole sztylet
    A gdyby też to miała być trucizna,
    Którą mi ksiądz ten zręcznie śmierć chce zadać,
    By ujść zarzutu, że dał ślub kobiecie,
    Którą już pierwej zaślubił z kim innym?
    To by być mogło; ale nie, tak nie jest,
    Bo jego świętość jest wypróbowana,
    I nawet myśli tej nie chcę przypuszczać.
    Lecz gdybym w grobie się ocknęła pierwej,
    Nim mię Romeo przyjdzie oswobodzić?
    To byłoby okropnie!
    Nie udusiłażbym się wśród tych sklepień,
    Gdzie nigdy zdrowe nie wnika powietrze,
    I nie umarłażbym wprzód, nim Romeo
    Przyjdzie na pomoc? A choćbym i żyła.
    Czyliżby straszny wpływ nocy i śmierci,
    Którą dokoła będę otoczona,
    Obok wrażenia, jakie sprawiać musi
    Samaż miejscowość tego sklepionego
    Starożytnego lochu, w którym kości
    Zmarłych mych przodków od lat niepamiętnych
    Nagromadzone leżą, kędy świeżo
    Złożony Tybalt gnije pod całunem;
    I kędy nocą o pewnych godzinach
    Duchy, jak mówią, odbywają schadzki;
    Niestety! czyliżby prawdopodobnie
    To wszystko, gdybym wcześniej się ocknęła,
    A potem zapach trupi, krzyk podobny
    Do tego, jaki wydaje ów korzeń
    Ziela pokrzyku, gdy się go wyrywa,
    Krzyk wprawiający ludzi w obłąkanie,
    Czyliżby wszystko to, w razie ocknienia —
    Nie pomieszało mi zmysłów? Czyliżbym
    Po szalonemu nie igrała wtedy
    Z kośćmi mych przodków? nie poszła się pieścić
    Z trupem Tybalta? i w tym rozstrojeniu
    Nie rozbtłażbym sobie rozpaczliwie
    Głowy piszczelą którego z pradziadów
    Jak pałką? Patrzcie! patrzcie! zdaje mi się,
    Że duch Tybalta widzę ścigający
    Romea za to, że go wygnał z ciała.
    Stój! stój, Tybalcie!
    przytyka flakon do ust
    Do ciebie, mój luby,
    Spełniam ten toast zbawienia lub zguby.
    Wypija napój i rzuca się na łóżko.

Scena czwarta

Sala w domu Kapuletów. Wchodzi PANI KAPULET i MARTA

PANI KAPULET
    Weź te półmiski i wydaj korzenie.

MARTA
    Piekarz o pigwy woła i daktyle.

Wchodzi KAPULET

KAPULET
    Śpieszcie się, śpieszcie! Już drugi kur zapiał;
    Poranny dzwonek ozwał się: to trzecia;
    Dojrzyj ciast, moja Marto; nie szczędź przypraw.

MARTA
    Co to za wścibstwo! Idźże się pan przespać.
    Dalipan, jutro się nam rozchorujesz
    Z tego niewczasu.

KAPULET
    Ani krzty! Do licha!
    Nie wysypiałem się dla spraw mniej ważnych,
    A przecież nigdy nie zachorowałem.

PANI KAPULET
    Wiem ci ja dobrze, wiem; umiał jegomość
    Swojego czasu myszkować; lecz teraz
    Ja czuwam nad tym, abyś pan nie czuwał.

Wychodzą PANI KAPULET i MARTA

KAPULET
    Zazdrosna sztuka!

Wchodzą słudzy z różnymi koszami i drzewem.

    Hej! co tam niesiecie?

PIERWSZY SŁUGA
    Rzeczy do kuchni, ale nie wiem jakie.

KAPULET
    Śpiesz się.

Wychodzi SŁUŻĄCY

    Idź, wasze, suchszych szczap narąbać;
    Piotr ci kloc wskaże po temu.

DRUGI SŁUGA
    Jeżeli
    O kloca idzie, to dość mnie samego;
    Nie potrzebuję się zwracać do Piotra.

Wychodzi

KAPULET
    Masz słuszność; żywo! Wesołe ladaco!
    Sam będziesz klocem. Dalipan, już dnieje
    I hrabia będzie tu zaraz z muzyką.
    Tak przyrzekł.

Słychać muzykę

    Otóż idzie; już go słychać.
    Hej! Żono! Marto! Chodźcie tu! Hej! Marto!

Wchodzi MARTA

    Idź, obudź Julkę, ubierz ją co żywo,
    Ja pogawędzę tymczasem z Parysem.
    Spiesz się, nie marudź; pan młody już przyszedł.
    Co tchu się zwijaj.

Wychodzi

Scena piąta

Pokój JULII. JULIA w łóżku. Wchodzi MARTA

MARTA
    Panienko! Julciu! Jak się to zaspało!
    Wstawaj, gołąbku! Wstawaj! Wstydź się, śpiochu!
    Panienko! duszko! rybko! Ani mrumru!
    Chcesz, widzę, wyspać się za cały tydzień,
    Jakbyś wiedziała, że ci hrabia Parys
    Następnej nocy nie da oka zmrużyć.
    Odpuść mi Panie, amen! Jak śpi smacznie!
    Muszę ją jednak zbudzić. Julciu! Julciu!
    Niech no cię hrabia Parys tak zastanie,
    To się dopiero zerwiesz. Cóż to? w sukni?
    Jużeś ubrana i znów się pokładłaś?
    Dosyć już tego! Julciu! Panno Julio! —
    Ha! przez Bóg żywy! Na pomoc! na pomoc!
    Ona nie żyje! O, ja nieszczęśliwa!
    Po co mi było się rodzić? Na pomoc!
    Choć trochę akwawitu! Panie! Panie!

Wchodzi PANI KAPULET

PANI KAPULET
    Co to za hałas?

MARTA
    O dniu niefortunny!

PANI KAPULET
    Mów, co się stało?

MARTA
    Patrz, pani.

PANI KAPULET
    O nieba!
    O moje dziecię! o moja pociecho!
    Wstań! odżyj albo umrę razem z tobą!
    Na pomoc! wołaj pomocy!

Wchodzi KAPULET

KAPULET
    Co za guzdralstwo! Pan młody już czeka.

MARTA
    Ona nie żyje; rozstała się z życiem!
    O dniu żałosny!

PANI KAPULET
    O dniu opłakany!
    Ona nie żyje, nie żyje, nie żyje!

KAPULET
    Puśćcie minie, niech zobaczę... Jak lód zimna;
    Krew w niej zastygła; członki jej zdrętwiały. . .
    Dawno już życie z tych ust uleciało.
    Śmierć ją zwarzyła, jak mróz najpiękniejszy
    Pierwiosnek w maju. Nieszczęsny ja starzec!

MARTA
    O niefortunny dniu!

PANI KAPULET
    O dniu boleści!

KAPULET
    Śmierć ta, niszcząca wszystkie me nadzieje,
    Głos mi tamuje i zamyka usta.

Wchodzi OJCIEC LAURENTY i PARYS z muzykantami

OJCIEC LAURENTY
    Czy panna młoda już jest w pogotowiu
    Iść do kościoła?

KAPULET
    Iść, ale nie wrócić:
    O synu, w wilię dnia twojego ślubu
    Śmierć zaślubiła twą oblubienicę.
    Patrz, oto leży ten kwiat w jej uścisku.
    Śmierć jest mym zięciem, śmierć jest mym dziedzicem.
    Umrę i wszystko jej oddam, bo wszystko
    Oddaje śmierci, kto oddaje ducha.

PARYS
    Tak dawnom wzdychał do tego poranku
    I takiż widok czekał mię u mety!

PANI KAPULET
    Dniu nienawistny, przeklęty! ohydny,
    Stokroć obmierzły, jakiemu równego
    W obiegu swoim czas jeszcze nie widział!
    Jedno mieć tylko, jedno biedne dziecko,
    Jedną uciechę i jedną pociechę,
    I tę zabiera śmierć nielitościwa!

MARTA
    O smutny, smutny dniu! o dniu żałosny!
    Najopłakańszy, najniefortunniejszy,
    Jaki widziałam w życiu kiedykolwiek!
    O dniu! o smutny dniu! O dniu żałosny!
    Nie było nigdy jeszcze dnia takiego.
    O! stokroć smutny dniu, stokroć żałosny!

PARYS
    Okrutna, sroga świętokradzka śmierci!
    Tyś mię podeszła, obdarła, zgnębiła,
    Przez ciebiem niebo stracił, okrutnico!
    O Julio! luba! życie! już nie życie,
    Niemniej jednakże luba i po śmierci!

KAPULET
    Zawistny, twardy, niecny, zbójczy losie!
    Po cóż ci, po co było tak tyrańsko
    Wniwecz obracać naszą uroczystość!
    O moje dziecko! raczej duszo moja,
    Nie moje dziecko; bo dziecko jest trupem;
    I wraz z nim cała pociech mych ostoja,
    Cały wdzięk życia stał się śmierci łupem!

OJCIEC LAURENTY
    Przestańcie! rozpacz nie leczy rozpaczy.
    Nadobne dziecię to było własnością
    Zarówno nieba, jak i waszą; niebo
    Zabrało swoją część; tym lepiej dla niej.
    Wyście nie mogli waszej części ziemskiej
    Ustrzec od śmierci, ale część jej lepszą
    Niebo zachowa w wiekuistym życiu.
    Jej wywyższenie było szczytem waszych
    Życzeń i dążeń. W nim zakładaliście
    Swój raj na ziemi i płaczecież teraz,
    I rozpaczacież widząc ją wzniesioną
    Ponad obłoki do istnego raju?
    O, zła to miłość jęczeć z żalu wtedy,
    Kiedy tym, których kochamy, jest dobrze.
    Nie ta dziewica dobrze poszła za mąż,
    Co długie lata przeżyła w zamęściu,
    Lecz ta, co młodo zamężną umiera.
    Połóżcie tamę łzom i umaiwszy
    To piękne ciało liśćmi rozmarynu,
    Każcie je; wedle zwyczaju, niebawem
    W świątecznych szatach zanieść do kościoła.
    Świętymi wprawdzie są boleści prawa,
    Przecież rozsądek z łez się naigrawa.

KAPULET
    Cośmy na gody poprzysposabiali,
    To musi teraz posłużyć na pogrzeb;
    Weselna uczta zamieni się w stypę,
    Dźwięk strun w jęk dzwonów, pieśni w smętne treny,
    Mirtowy wieniec martwą skroń otoczy,
    Słowem, wszystko się w opak przeistoczy.

OJCIEC LAURENTY
    Wyjdźcie stąd, państwo, i ty, hrabio, także,
    Niech się gotuje każdy odprowadzić
    Te piękne zwłoki na wieczny spoczynek.
    Snadź niebo na was o coś zagniewane;
    Nie jątrzcież jego gniewu jeszcze gorzej
    Oporem przeciw świętej woli bożej.

Wychodzą KAPULET, PANI KAPULET, PARYS i OJCIEC LAURENTY

PIERWSZY MUZYKANT
    Trzeba nam podobno schować dudy w miech i wynieść się za drzwi.

MARTA
    Tak, tak, schowajcie swoje instrumenta,
    Poczciwi ludzie, nie ma tu co robić.

Wychodzi

DRUGI MUZYKANT
    Możeć się jeszcze co znajdzie.

Wchodzi PIOTR

PIOTR
    Zagrajcie mi na basetli, panowie muzykanci, zagrajcie mi na basetli,
    jeżeli mi dobrze życzycie.

PIERWSZY MUZYKANT
    Dlaczego na basietli?

PIOTR
    Bo moja dusza gra teraz na drumli. Zagrajcie mi co smętnie skocznego dla rozweselenia.

PIERWSZY MUZYKANT
    Daj nam waść pokój; nie pora teraz do gędźby.

PIOTR
    Nie chcecie zatem?

PIERWSZY MUZYKANT
    Nie.

PIOTR
    Czekajcie, zapłacę wam za to.

PIERWSZY MUZYKANT
    Czym takim?

PIOTR
    Nie brzęczącą monetą, jak mi Bóg miły! ale bitą monetą; monetą godną rzępołów.

PIERWSZY MUZYKANT
    To my się waćpanu równą monetą odpłacimy; monetą godną lokajów.

PIOTR
    Wprzód ja wam lokajską klingą zagram po brzuchu.

DRUGI MUZYKANT
    Schowaj waćpan swój rożen, a wydobądź lepiej swój dowcip.

PIOTR
    Strzeżcie się ostrza mego dowcipu, bo was przeszyje na wylot. Baczność!

śpiewa

    Gdy z piersi płynie jęk,
    A serce żal rozkrwawia,
    Muzyki srebrny dźwięk...
    Dlaczego srebrny dźwięk? Dlaczego muzyki srebrny dźwięk? Cóż waść na to, mości
    prymusie gaj do?

PIERWSZY MUZYKANT
    Jużci dlatego, że srebro ma dźwięk miły.

PIOTR
    Brawo! a waść co na to, mości Klawicymbale?

DRUGI MUZYKANT
    Dlatego, sądzę, że muzykanci grają za srebro.

PIOTR
    Brawo także! A waść co o tym sądzisz, mości Kaleczyuchu?

TRZECI MUZYKANT
    Nie wiem doprawdy, co o tym sądzić.

PIOTR
    O, przepraszam, zapomniałem, że jesteś śpiewakiem. No, to ja powiem za ciebie: „Muzyki
    srebrny dźwięk” mówi się dlatego, że muzykanci rzadko kiedy złoto za muzykę dostają.

wychodzi śpiewając

    Muzyki srebrny dźwięk
    Natychmiast ulgę sprawia.

PIERWSZY MUZYKANT
    Cóż to za bezczelny łotr z tego hultaja!

DRUGI MUZYKANT
    Pal go kaci! Zejdźmy tam na dół wmieszać się między orszak żałobny i czekać, rychło co
    spadnie z półmiska.

Wychodzą

Akt piąty

Scena pierwsza

Mantua. Ulica. Wchodzi ROMEO

ROMEO
    Jeżeli można ufać sennym wróżbom,
    Wkrótce mię czeka jakaś wieść radosna.
    Król mego łona oddycha swobodnie
    I duch mój przez dzień cały niezwyczajnie
    Lekkim nad ziemię wznosi się polotem:
    Śniłem, że moja ukochana przyszła
    I że znalazła mię nieżywym (dziwny
    Sen, co pozwala myśleć umarłemu! ),
    Lecz ona swymi pocałowaniami
    Tyle tchu wlała w martwe moje usta,
    Żem nagle odżył i został cesarzem.
    Ach, jakże słodką jest miłość naprawdę,
    Kiedy jej mara taką rozkosz sprawia!

Wchodzi BALTAZAR

    Wieści z Werony! — Cóż tam, Baltazarze?
    Czy mi przynosisz list od Laurentego?
    Co robi Julia? Czy zdrów jest mój ojciec?
    Jak się ma Julia? Po raz drugi pytam.
    Bo nie ma złego, jeśli jej jest dobrze.

BALTAZAR
    Wszystko więc dobrze, bo jej już źle nie jest;
    Ciało jej leży w lochach Kapuletów,
    A duch jej gości między aniołami.
    Widziałem, jak ją złożono do sklepień,
    I wziąłem pocztę, aby o tym panu
    Donieść czym prędzej. Przebacz pan, że taką
    Złą wieść przynoszę; wszakże uwiadamiać
    Pana o wszystkim byłem w obowiązku.

ROMEO
    Maż to być prawdą? Drwię sobie z was, gwiazdy!
    Wszak wiesz, gdzie mieszkam? Przynieś mi papieru
    I atramentu, idź potem na pocztę
    Zamówić konie. Wyjeżdżam tej nocy.

BALTAZAR
    Błagam cię, panie, zachowaj cierpliwość;
    Wyglądasz blado, ponuro i wzrok twój
    Coś niedobrego zapowiada.

ROMEO Cicho
    Mylisz się; zostaw mię i zrób, com kazał.
    Czy nie masz listu od księdza?

BALTAZAR
    Nie, panie.

ROMEO
    Mniejsza mi o to. Idź zamówić konie;
    Wkrótce pospieszę za tobą.

Wychodzi BALTAZAR

    Tak, Julio!
    Tej jeszcze nocy spocznę przy twym boku:
    O środek tylko idzie. O, jak prędko
    Zły zamiar wnika w myśl zrozpaczonego!
    Gdzieś niedaleko stąd mieszka aptekarz:
    Przed paru dniami widziałem go, pomnę,
    Jak zasępiony, w podartym odzieniu,
    Przebierał zioła; zapadłe miał oczy,
    Ciało od wielkiej nędzy jak wiór wyschłe.
    W nikczemnym jego sklepiku żółw wisiał,
    Wypchany aligator obok szczątków
    Dziwnego kształtu ryb; na jego półkach
    Leżała tu i ówdzie zbieranina
    Próżnych flasz, słojów, zielonych czerepów,
    Pęcherzów, stęchłych nasion; resztki sznurków
    I zapleśniałe kawałki lukrecji.
    Na widok tego pomyślałem sobie:
    Komu by była potrzebna trucizna,
    Której w Mantui sprzedaż gardłem karzą,
    Niechajby przyszedł do tego hołysza,
    On by dostarczył mu jej. Myśl ta była,
    Niestety! wróżbą mej potrzeby własnej;
    Sam w niej dziś jestem i tenże sam człowiek
    Z potrzeby będzie musiał jej zaradzić.
    Jeżeli się nie mylę, tu on mieszka;
    Z powodu święta kram jego zamknięty —
    Hej! aptekarzu!

Wchodzi APTEKARZ

APTEKARZ
    Któż to woła takim
    Donośnym głosem?

ROMEO
    Zbliż się tu, człowieku,
    Widzę, że jesteś w niezamożnym stanie;
    Weź te czterdzieści dukatów, a daj mi
    Drachmę trucizny takiej, co by mogła
    Po wszystkich żyłach rozejść się od razu
    I nienawistne życie odjąć temu,
    Co jej zażyje; co by tak gwałtownie
    Wygnała oddech z piersi, jak gwałtownie
    Lontem dotknięty proch wypędza pocisk
    Z czeluści działa.

APTEKARZ
    Mam ja taki środek;
    Ale w Mantui prawo śmiercią karze
    Każdego, co się waży go udzielić.

ROMEO
    Tak bardzo jesteś biedny, tak cię srodze
    Los upośledza i boisz się umrzeć?
    Głód z twych lic, z oczu patrzy niedostatek;
    Łatana nędza wisi na twym grzbiecie;
    Świat ci nie sprzyja ani prawo świata,
    Bo świat nie dajeć prawa być bogatym;
    Drwij więc z praw, przyjm to i przestań być biednym.

APTEKARZ
    Ubóstwo, a nie chęć skłania mnie ulec.

ROMEO
    Ubóstwo twoje też, nie chęć opłacam.

APTEKARZ
    Weź pan to, rozczyń w jakimkolwiek płynie
    I płyn ten wypij, a choćbyś miał siłę
    Dwudziestu ludzi, wnet wyzioniesz ducha!

ROMEO
    Oto masz złoto, tę truciznę zgubną
    Dla duszy ludzkiej, która więcej zabójstw
    Na tym obmierzłym świecie dokonywa
    Niż owe marne preparata, których
    Pod karą śmierci sprzedać ci nie wolno.
    Nie ty mnie, ja ci sprzedałem truciznę.
    Bądź zdrów: kup strawy i odziej się w mięso,
    Kordiale, nie trucizno, pójdź mi służyć
    U grobu Julii, bo tam cię mam użyć.

Rozchodzą się

Scena druga

Cela OJCA LAURENTEGO. OJCIEC LAURENTY sam

BRAT JAN za sceną
    Otwórz, wielebny ojcze franciszkanie.

OJCIEC LAURENTY
    Toć nie czyj inny glos jak brata Jana.

otwiera drzwi

    Witaj z Mantui! Cóż Romeo? maszli
    Ustną odpowiedz jego czy na piśmie?

Wchodzi BRAT JAN

BRAT JAN
    Kiedy za jednym bosym zakonnikiem
    Naszej reguły, który miał iść ze mną
    I był przy chorym, poszedłem na miasto
    I jużem znalazł go, miejscy pachołcy
    Podejrzewając, żeśmy byli w domu
    Tkniętym zarazą, opieczętowali
    Drzwi i nie chcieli nas puścić na zewnątrz.
    Nie mogłem się więc udać do Mantui.

OJCIEC LAURENTY
    Któż tedy zaniósł mój list do Romea?

BRAT JAN
    Nikt go nie zaniósł — oto jest; nie mogłem
    Ani go posłać do Mantui, ani
    Wam go odesłać, tak nas pilnowano.

OJCIEC LAURENTY
    Nieszczęsny trafie! ten list był tak ważny!
    Niedoręczenie go może fatalne
    Skutki sprowadzić. Biegnij, Bracie Janie;
    Postaraj no się gdzie o drąg żelazny
    I tu go przynieś.

BRAT JAN
    Natychmiast przyniosę.

OJCIEC LAURENTY
    Muszę czym prędzej spieszyć do grobowca.
    W ciągu trzech godzin Julia się przebudzi.
    Gniewać się na mnie będzie, żem Romea
    Nie uwiadomił o tym, co się stało;
    Ale napiszę do niego raz jeszcze
    I tu ją skryję do jego przybycia.
    Biedny ty prochu: w grobie już za życia!

Wychodzi

Scena trzecia

Cmentarz, na nim grobowiec rodziny Kapuletów. Wchodzi PARYS z PAZIEM, niosącym kwiaty i pochodnie

PARYS
    Daj mi pochodnię, chłopcze, i idź z Bogiem,
    Lub zgaś ją, nie chcę, żeby mię widziano.
    Idź się położyć owdzie pod cisami
    I ucho przyłóż do ziemi, a skoro
    Usłyszysz czyje kroki na cmentarzu,
    Którego ryty grunt łatwo je zdradzi,
    Wtedy zagwizdnij na znak, że ktoś idzie.
    Daj mi te kwiaty. Idź, zrób, jakem kazał.

PAŹ
    Straszno mi będzie pozostać samemu
    Wpośród cmentarza; jednakże spróbuję.

Oddala się

PARYS
    Drogi mój kwiecie, kwieciem posypuję
    Twe oblubieńcze łoże. Baldachimem
    Twym są, niestety, głazy i proch marny,
    Które ożywczą wodą co noc zroszę
    Lub, gdy jej braknie, łzami mej rozpaczy.
    I tak co nocy na twoją mogiłę
    Kwiat będę sypał i gorzkie łzy ronił.

PAŹ gwiżdże

    Chłopiec mój daje hasło; ktoś się zbliża.
    Czyjaż to stopa śmie nocą tu zmierzać
    I ten żałobny mój przerywać obrzęd?
    Z pochodnią nawet! Odstąpmy na chwilę.

Oddala się

Wchodzi ROMEO i BALTAZAR z pochodnią, oskardem, itp.

ROMEO
    Podaj mi oskard i drąg. Weź to pismo;
    Oddasz je memu ojcu jak najraniej.
    Daj no pochodnię. Co bądź tu usłyszysz
    Albo zobaczysz, pamiętaj, jeżeli
    Miłe ci życie, pozostać z daleka
    I nie przerywać biegu mej czynności.
    W to łoże śmierci wejść chcę częścią po to,
    Aby zobaczyć tę, co w nim spoczywa,
    Lecz głównie po to, aby zdjąć z jej palca
    Szacowny pierścień, który mi do czegoś
    Ważnego nieodbicie jest potrzebny.
    Idź więc, zastosuj się do moich życzeń.
    Gdybyś zaś płochą zdjęty ciekawością,
    Wrócił podglądać dalsze moje kroki,
    Na Boga, wszystkie kości bym ci roztrząsł
    I posiał nimi ten niesyty cmentarz.
    Umysł mój dziko jest usposobiony,
    Niepowstrzymaniej i nieubłaganiej
    Niż głodny tygrys lub wzburzone morze.

BALTAZAR
    Odejdę, panie, i będęć posłuszny.

ROMEO
    Okażesz mi tym przyjaźń. Weź ten worek,
    Poczciwy chłopcze, bądź zdrów i szczęśliwy.

BALTAZAR na stronie
    Bądź jak bądź, stanę tu gdzie na uboczu,
    Bo mu zły jakiś zamiar patrzy z oczu.

Oddala się

ROMEO
    Czarna pieczaro, o! ty wnętrze śmierci,
    Tuczne najdroższym na tej ziemi szczątkiem,
    Otwórz mi swoją zardzewiałą paszczę,
    A ja ci nową żertwę rzucę za to.
    Odbija drzwi grobowca.

PARYS
    To ten wygnany, zuchwały Monteki,
    Co zamordował Tybalta, po którym
    Żal, jak mniemają, sprowadził śmierć Julii;
    I on tu przyszedł knuć jeszcze zamachy
    Przeciw umarłym; muszę go przytrzymać.
    postępuje naprzód
    Spuść świętokradzką dłoń, niecny Monteki!
    Możeż się zemsta aż za grób rozciągać?
    Skazany zbrodniu, aresztuję ciebie;
    Bądź mi posłuszny i pójdź; musisz umrzeć.

ROMEO
    Muszę, zaprawdę, i po tom tu przyszedł.
    Młodzieńcze, nie drażń człowieka w rozpaczy;
    Zostaw mię, odejdź; pomyśl o tych zmarłych
    I zadrżyj. Błagam cię na wszystkie względy,
    Nie wal nowego grzechu na mą głowę,
    Przyprowadzając mię do pasji; odejdź!
    Na Boga, życzę ci lepiej niż sobie;
    Bom ja tu przyszedł przeciw sobie zbrojny.
    O! odejdź, odejdź! żyj i powiedz potem:
    „Z łaski szaleńca cieszę się żywotem.”

PARYS
    Za nic mam wszelkie twoje przełożenia
    I aresztuję cię jako złoczyńcę.

ROMEO
    Wyzywasz moją wściekłość, broń się zatem.

Walczą

PAŹ
    O nieba! biją się, biegnę po wartę.

Wychodzi

PARYS padając
    Zabity jestem. O, jeśli masz litość,
    Otwórz grobowiec i złóż mię przy Julii.

Umiera

ROMEO
    Stanieć się zadość. Lecz któż to jest taki?
    To hrabia Parys, Merkucja plemiennik!
    Cóż to mi w drodze prawił mój służący?
    Lecz wtedy moja nieprzytomna dusza
    Uwagi na to nie zwróciła; Parys,
    Mówił, podobno miał zaślubić Julię.
    Czy on to mówił? czy mi się to śniło?
    Czyli też jestem w obłąkaniu myśląc,
    Że jego wzmianka o Julii tak brzmiała?
    Daj mi uścisnąć twą dłoń, o ty, w jedną
    Księgę niedoli ze mną zapisany!
    Złożę twe zwłoki w tryumfalnym grobie.
    W grobie? nie, młoda ofiaro, nie w grobie,
    W latarni raczej, bo tu Julia leży;
    A blask jej wdzięków zmienia to sklepienie
    W przybytek światła. Spoczywaj w pokoju,
    Trupie, rękami trupa pogrzebiony!

składa ciało PARYSA w grobowcu

    Mówią, że nieraz ludzie bliscy śmierci
    Miewali chwile wesołe; ich stróże
    Zwą to ostatnim przedśmiertnym wybłyskiem;
    Coś podobnego i u mnież się zdarza?
    Julio! kochanko moja! moja żono!
    Śmierć, co wyssała miód twojego tchnienia,
    Wdzięków twych zatrzeć nie zdołała jeszcze.
    Nie jesteś jeszcze zwyciężoną: karmin,
    Ten sztandar wdzięków, nie przestał powiewać
    Na twoich licach i bladej swej flagi
    Zniszczenie na nich jeszcze nie zatknęło.
    Tybalcie, tyż to śpisz pod tym całunem?
    Mogęż czym lepszym zadość ci uczynić,
    Jak że tą ręką, co zabiła ciebie,
    Przetnę dni tego, co był twoim wrogiem?
    Przebacz mi, przebacz, Tybalcie! Ach, Julio!
    Jakżeś ty jeszcze piękna! Mamże myśleć,
    Że bezcielesna nawet śmierć ulega
    Wpływom miłości? że chudy ten potwór
    W ciemnicy tej cię trzyma jak kochankę?
    Bojąc się tego, zostanę przy tobie
    I nigdy, nigdy już nie wyjdę z tego
    Pałacu nocy; tu, tu mieszkać będę
    Pośród twojego orszaku — robactwa.
    Tu sobie stałą założę siedzibę,
    Gdy z tego ciała znużonego światem
    Otrząsnę jarzmo gwiazd zawistnych. Oczy,
    Spojrzyjcie po raz ostatni! ramiona,
    Po raz ostatni zegnijcie się w uścisk!
    A wy, podwoje tchu, zapieczętujcie
    Pocałowaniem akt sojuszu z śmiercią
    Na wieczne czasy mający się zawrzeć!
    Pójdź, ty niesmaczny, cierpki przewodniku!
    Blady sterniku, pójdź rzucić o skały
    Falami życia skołataną łódkę!
    Do ciebie, Julio!

pije

    Walny aptekarzu!
    Płyn twój skutkuje: całując — umieram.

Umiera

Wchodzi OJCIEC LAURENTY z przeciwnej strony cmentarza, z latarnią, drągiem żelaznym i rydlem

OJCIEC LAURENTY
    Święty Franciszku, wspieraj mię! Jak często
    O takiej porze stare moje stopy
    O głazy grobów potrącały! Kto tu?

BALTAZAR
    Przyjaciel, który was dobrze zna, ojcze.

OJCIEC LAURENTY
    Bóg z tobą! Powiedz mi, mój przyjacielu,
    Co znaczy owa pochodnia świecąca
    Chyba robakom i bezocznym czaszkom?
    Nie tlejeż ona w grobach Kapuletów?

BALTAZAR
    Tam właśnie; jest tam i mój pan, któremu
    Sprzyjacie, ojcze.

OJCIEC LAURENTY
    Kto taki?

BALTAZAR
    Romeo.

OJCIEC LAURENTY
    Jak dawno on tam jest?!

BALTAZAR
    Od pół godziny.

OJCIEC LAURENTY
    Pójdź ze mną, bracie, do tych sklepień.

BALTAZAR
    Nie śmiem;
    Bo mi pan kazał odejść i straszliwie
    Zagroził śmiercią, jeśli tu zostanę
    I kroki jego ważę się podglądać.

OJCIEC LAURENTY
    Zostań więc, ja sam pójdę. Drżę z obawy,
    Czy się nie stało co nieszczęśliwego.

BALTAZAR
    Gdym drzymał, leżąc owdzie pod cisami,
    Marzyło mi się, ze mój pan z kimś walczył
    I że pokonał tamtego.

OJCIEC LAURENTY postępując naprzód
    Romeo!
    Na miłość boską, czyjaż to krew broczy
    Kamienne wnijście do tego grobowca?
    Czyjeż to miecze samopas rzucone
    Leżą u tego siedliska pokoju?

wchodzi do grobowca

    Romeo! blady! — Parys! i on także!
    I krwią zalany? Ach! cóż za fatalność
    Tak opłakany zrządziła wypadek! —

JULIA się budzi

JULIA budząc się i podnosząc
    O pocieszycielu!
    Gdzie mój kochanek? Wiem, gdzie być powinnam
    I tam też jestem; lecz gdzie mój Romeo?

Hałas za sceną

OJCIEC LAURENTY
    Cóż to za hałas? Julio, wyjdźmy z tego
    Mieszkania śmierci, zgrozy i zniszczenia.
    Potęga, której nikt z nas się nie oprze,
    Wniwecz zamiary nasze obróciła.
    Pójdź; twój mąż leży martwy obok ciebie
    I Parys także. Pójdź; pójdź, zaprowadzęć
    Do monasteru świętych sióstr zakonnych.
    Nie zwłócz, nie pytaj, bo warta nadchodzi.
    Pójdź, biedna Julio!

Znowu hałas

    Nie mogę już czekać.
    Wychodzi.

JULIA
    Idź z Bogiem, starcze; idź, ja tu zostanę.
    Cóż to jest? Czara w zaciśniętej dłoni
    Mego kochanka? Truciznę więc zażył!
    O skąpiec! Wypił wszystko; ani kropli
    Nie pozostawił dla mnie! Przytknę usta
    Do twych kochanych ust, może tam jeszcze
    Znajdzie się jaka odrobina jadu,
    Co mię zabije w upojeniu błogim.

całuje go

    Twe usta ciepłe.

DOWÓDCA WARTY za sceną
    Gdzie to? pokaż, chłopcze,

JULIA
    Idą, czas kończyć.

chwytając sztylet ROMEA

    Zbawczy puginale!
    Tu twoja pochwa.

przebija się

    Tkwij w tym futerale.

Pada na ciało ROMEA i umiera. Wchodzi warta z PAZIEM PARYSA

PAŹ
    Tu, tu, w tym miejscu, gdzie płonie pochodnia.

DOWÓDCA WARTY
    Ziemia zbroczona: obejdźcie w krąg cmentarz
    I przytrzymajcie, kogo napotkacie.

Wychodzi kilku ludzi z warty

    Smutny widoku! tu hrabia zabity,
    Tu Julia we krwi pływa, jeszcze ciepła,
    Tylko co zmarła; ona, co przed dwoma
    Dniami w tym grobie była pochowana.
    Idźcie powiedzieć o tym księciu; śpieszcie,
    Wy do Montekich, wy do Kapuletów,
    A wy odbądźcie przegląd w innej stronie.
    Wychodzi kilku innych wartowników.
    Widzimy miejsce, gdzie zaszła tu zgroza,
    Lecz w jaki ona sposób miała miejsce,
    Tego nie możem pojąć bez objaśnień.

Wchodzi kilku innych wartowników z BALTAZAREM

PIERWSZY WARTOWNIK
    Oto Romea sługa, znaleźliśmy
    Go na cmentarzu.

DOWÓDCA
    Niech będzie pod strażą,
    Dopóki książę nie nadejdzie.

Wchodzi kilku innych wartowników, prowadząc OJCA LAURENTEGO

DRUGI WARTOWNIK
    Oto mnich jakiś drżący i płaczący;
    Odebraliśmy mu ten drąg i rydel,
    Kiedy się bokiem cmentarza wykradał.

DOWÓDCA
    To jakiś ptaszek; trzymajcie go także.

Wchodzi KSIĄŻĘ ze swym orszakiem

KSIĄŻĘ
    Co za nieszczęście o tak rannej porze
    Sen nasz przerwało i aż tu nas wzywa?

Wchodzi KAPULET, PANI KAPULET i inne osoby

KAPULET
    Jakiż być może powód tego zgiełku?

PANI KAPULET
    Lud po ulicach wykrzykuje: „Julia!
    Parys! Romeo!”, i jedni przez drugich
    Tłumnie tu dążą do naszego grobu.

KSIĄŻĘ
    Cóż to za postrach rozruch ten sprowadza?!
    Odpowiadajcie!

DOWÓDCA
    Miłościwy panie!
    Oto zabity leży hrabia Parys!
    Romeo martwy i Julia, wprzód zmarła,
    A teraz ciepła z puginałem w piersi.

KSIĄŻĘ
    Szukajcie, śledźcie sprawców tego mordu.

DOWÓDCA
    Oto mnich jakiś i Romea sługa,
    Których tu moi ludzie przytrzymali
    I którzy mieli przy sobie narzędzia
    Do odbijania grobów.

KAPULET
    O nieba! żono, patrz, jak ją krew broczy!
    Puginał zbłądził z drogi; oto bowiem
    Pochwa od niego wisi przy Montekim;
    Zamiast w nią trafić, trafił w pierś mej córki.

PANI KAPULET
    Niestety! widok ten, jak odgłos dzwonu,
    Ostrzega starość mą o chwili zgonu.

Wchodzi MONTEKI i inne osoby

KSIĄŻĘ
    Monteki, wcześnie wstałeś, aby ujrzeć
    Nadziei swoich wcześniejszy upadek!

MONTEKI
    Ach! miłościwy książę, żona moja
    Zmarła tej nocy z tęsknoty za synem;
    Jakiż cios jeszcze niebo mi przeznaczać

KSIĄŻĘ
    Patrz, a zobaczysz!

MONTEKI
    O niedobry synu!
    Jak się ważyłeś w grób uprzedzić ojca?

KSIĄŻĘ
    Zamknijcie usta żalowi na chwilę,
    Póki zagadki tej nie rozwiążemy
    I nie zbadamy jej źródła i wątku;
    Wtedy sam stanę na skarg waszych czele
    I będę waszej boleści heroldem
    Do samej śmierci. Proszę was o spokój
    I niech ulegnie zły los cierpliwości.
    Stawcie, na kogo pada podejrzenie.

OJCIEC LAURENTY
    Ja to, o panie! lubo najmniej zdolny
    Do popełnienia czegoś podobnego,
    Jestem, ze względu na okoliczności,
    Poszlakowany najprawdopodobniej
    O dzieło tego okropnego mordu.
    Staję więc jako własny oskarżyciel
    I jako własny obrońca w tej sprawie,
    By się potępić i usprawiedliwić.

KSIĄŻĘ
    Mów, czegoś świadom.

OJCIEC LAURENTY
    Zwięźle rzecz opowiem,
    Bo tchnień mych pasmo krótsze jest zaiste
    Niż długa powieść. Romeo, którego
    Zwłoki tu leżą, był małżonkiem Julii,
    A Julia była prawą jego żoną;
    Jam ich zaślubił, a dniem tajemnego
    Ich połączenia był ów dzień nieszczęsnej
    Tybalta śmierci, która nowożeńca
    Wygnała z miasta; i ten to był powód
    Cierpienia Julii, nie żal po Tybalcie.

do KAPULETÓW

    Wy, chcąc oddalić od niej chmury smutku,
    Zaręczyliście ją i do małżeństwa
    Z hrabią Parysem chcieliście ją zmusić.
    W tej alternacie przyszła ona do mnie
    I nalegała usilnymi prośby
    O doradzenie jej jakiego środka,
    Co by od tego powtórnego związku
    Mógł ją uwolnić; w przeciwnym zaś razie
    Chciała w mej celi życie sobie odjąć.
    Dałem jej tedy, ufny w mojej sztuce,
    Usypiające krople, których skutek
    Bynajmniej mię nie zawiódł, bo jej nadał
    Pozór umarłej. Napisałem przy tym
    List do Romea, wzywając go, aby
    Dzisiejszej nocy, o tej porze, w której
    Działanie owych kropel miało ustać,
    Zszedł się tu ze mną dla wyswobodzenia
    Tej, co mu dała taki dowód wiary,
    Z tymczasowego jej grobu. Traf zrządził,
    Że brat Jan, który z listem był wysłany,
    Nie mógł się z miasta wydostać i wczoraj
    List ten mi zwrócił. O godzinie zatem
    Na jej ocknienie ściśle naznaczonej
    Sam pospieszyłem wyrwać ją z tych sklepień,
    Chcąc ją następnie umieścić w mej celi,
    Póki Romeo nie przybędzie; ale
    Kiedym tu przyszedł (na niewiele minut
    Przed jej zbudzeniem), już szlachetny Parys
    Leżał bez duszy i Romeo także.
    Ona się budzi, jam się jął przekładać,
    By poszła ze mną i to dopuszczenie
    Nieba przyjęła z korną uległością,
    Gdy wtem zgiełk nagły spłoszył mię od grobu,
    A ona, głucha na moje namowy,
    Rozpaczą zdjęta, pozostała w miejscu
    I, jak się zdaje, cios zadała sobie.
    Oto jest wszystko, co wiem; o małżeństwie
    Marta zaświadczy. Jeśli to nieszczęście
    Choć najmniej z mojej nastąpiło winy,
    Niech mój sędziwy wiek odpowie za to
    Na kilka godzin przed bliskim już kresem
    Wedle rygoru praw jak najsurowszych.

KSIĄŻĘ
    Jako mąż święty zawsześ nam był znany.
    Gdzie jest Romea sługa? Cóż on powie?

BALTAZAR
    Zaniosłem panu wieść o śmierci Julii;
    Wraz on wziął pocztę i z Mantui przybył
    Prosto w to miejsce, do tego grobowca.
    Ten list mi kazał rano oddać ojcu;
    I w grób wstępując zagroził mi śmiercią,
    Jeśli nie pójdę precz lub nazad wrócę.

KSIĄŻĘ
    Daj mi to pismo, przejrzę je — a teraz,
    Gdzie paź hrabiego, co wartę sprowadził?
    Co twój pan, chłopcze, porabiał w tym miejscu?

PAŹ
    Przyszedł kwiatami ubrać grób swej przyszłej;
    Kazał mi stanąć z dala, com też zrobił;
    Wtem ktoś ze światłem przyszedł grób otwierać
    I mój pan dobył szpady przeciw niemu;
    Co zobaczywszy, pobiegłem po wartę.

KSIĄŻĘ
    List ten potwierdza słowa zakonnika,
    Bieg ich miłości i Romea rozpacz.
    Biedny młodzieniec pisze oprócz tego,
    Że sobie kupił gdzieś u aptekarza
    Trucizny, którą postanowił zażyć
    W tym tu grobowcu, by umrzeć przy Julii.
    Rzecz jasna! Gdzie są ci nieprzyjaciele?
    Patrzcie, Monteki! Kapulecie! jaka
    Chłosta spotyka wasze nienawiści,
    Niebo obrało miłość za narzędzie
    Zabicia pociech waszego żywota;
    I ja za moje zbytnie pobłażanie
    Waszym niesnaskom straciłem dwóch krewnych.
    Wszyscy jesteśmy ukarani.

KAPULET
    Monteki, bracie mój, podaj mi rękę:
    Niech to oprawą będzie dla mej córki;
    Więcej nie mogę żądać.

MONTEKI
    Lecz ja mogę
    Więcej dać tobie nad to: każę bowiem
    Posąg jej ulać ze szczerego złota,
    By się nie znalazł szacowniejszy pomnik
    Po wszystkie czasy istnienia Werony
    Jak ten, pamięci Julii poświęcony.

KAPULET
    Tak i Romeo stanie przy swej żonie;
    Dzieląc za życia, złączmy ich po zgonie.

KSIĄŻĘ
    Chodźmy stąd, by pomówić O tych smutkach,
    Jednym wybaczę, a drugich ukarzę,
    Ponurą zgodę ranek ten skojarzył;
    Słońce się z żalu w chmur zasłonę tuli;
    Smutniejszej bowiem los jeszcze nie zdarzył,
    Jak ta historia Romea i Julii.

Wychodzą