Rozdział pierwszy
I
Bukiety wiejskie, jak wiadomo,
Wiązane były wzwyż i stromo.
W barwach podobne do ołtarza,
Kształt serca miały lub wachlarza
Albo palety. Z niej to, kwietnej,
Kolory brał bohomaz świetny,
Rafael Rawy i Studzianny,
Kiedy ku czci Najświętszej Panny
Malował uczuć swoich kwiaty
W tonacji bladej, choć pstrokatej.
Ja nie o wiechciach z byle chwastu,
Stawianych na werandzie na stół,
Nie o wiązankach z kwiatów polnych,
Może i wdzięcznych, lecz dowolnych,
Nie o "naręczach", specjalności
Wiochen i starszych dam rozwianych,
Niosących je dla wykazania
Polskości swej lub niewinności;
Ja o bukietach z kunsztem, ładem,
Z przewodnią myślą i układem,
O zaściankowych, niestołecznych,
Lecz ogrodniczych, lecz dorzecznych,
Z kwiatów ścinanych nożycami,
Ściąganych pasemkami łyka
Przez popękane, czarnoziemne,
Zgrubiałe ręce ogrodnika.
Spójrz, jak przejmuje i przetyka
Łodygi ich między palcami,
Jak coraz nową barwą plami,
Przeplata, więzi i zamyka,
Znów kładzie, przewiązuje. ściąga,
Palcami jak na drutach robi -
I rośnie wizja półokrągła,
On wzmacnia ją, przystraja, zdobi,
Śledzi spod gęstych brwi oczyma,
Jak pełznie w górę klombik pnący,
A taśmę łyka w zębach trzyma,
milczek surowy - bo tworzący.
Patrz: znowu wybrał - odgryzł - wstawił,
Na przejmy chwycił i przewinął,
Łyczaną ścieśnił pępowiną
I świeżym rzutem przejaskrawił,
Tu tknął, tu trzepnął, tutaj przytknął,
A bukiet zaraz się odezwał:
Rezedą szepnął, różą krzyknął,
Westchnął, pokiwał się i przestał.
Więc on palcami po bukiecie
Przejechał się jak po szpinecie,
Falistym musnął go pasażem
I wtem - do góry go nogami
Łodygi chlasnął nożycami,
że aż omdlały pod żelazem,
Aż dreszczem poszło przez ogrody,
Aż pobladł w grządkach lud pstrokaty...
Więc mistrz nabiera do ust wody
I opryskując cuci kwiaty.
Jakiż to bukiet? Zaraz służę
Opisem ścisłym. Najpierw róże.
Nie karminowe, kosmetyczne,
Róże królowe poetyczne,
Pragnące, pachnąc, uszczęśliwić
Z łodygą jak królowa kibić:
Metr wysokości, płatki rżnięte
W krwawym koralu, zawinięte;
Róże Hiszpanki feudalne,
Nieopisanie seksualne,
Przy których by sam rubin pobladł,
Z jakimi na bajeczny obiad
Przychodził bogacz pełnokrwisty,
Lawendą woniejący ogier,
Do giętkiej i wysokonogiej
Panny Anieli - smutnej, czystej,
Szarojedwabnej, no i z tymi
Wargami z lekka mięsistymi,
Którymi, po koniaku ciemnym
I mocnej kawie na wanilii,
Chwytała róży płomień silny
I warg Alfreda, utrzymanka,
Piękna Aniela, utrzymanka,
Tańczyła na stołecznej scenie.
Przychodził do niej ("po natchnienie")
Ktoś inny jeszcze prócz amanta:
Marny wierszopis, neurastenik,
Z dziurami w płucach i w kieszeni.
Jest właśnie teraz: zły, pijany
I patrzy w róże wzrokiem szklanym;
Patrzy nie widząc; pije koniak
I młotem żar mu wali w skroniach,
I wie - bez róż - że ją zabije,
Czy dziś, czy jutro., czy za tydzień,
Choć nie wie nic i róż nie widzi,
I ciągle tamten konik pije.
A róże nie zauważone
Jak rany jątrzą się czerwone,
Osypujące pierś kochanki,
Pięknej Anieli-utrzymanki.
I oto krwi morderczej kurzem
Już dymią gorejące róże...
Jak dziś, jak jutro, jak za tydzień,
Żegna się i do "Adrii" idzie.
Ja też tam siedzę z moją żoną,
Bardzo daleko zapatrzoną;
I patrzy ananas krwisty, brwisty,
Pijący przy stoliku whisky,
I puszcza z gęby kłęby dymne,
A w kłębach widać czerwonawe
Płatki odblasków, prawie krwawe,
I huczy noc pijackim hymnem...
Więc to nie takie róże. Inne.
W bukiecie wiejskim, jak wiadomo,
Róże są skromne, bo po-domu;
Nie tkwią w kryształach na wystawie
Za lśniącą taflą szkła w Warszawie
Nie sterczą swą łodygą długą,
Jakby połknęły jedna drugą;
Bez aspiracji do salonu,
Bez wywodzenia się z Saronu,
Bez dąsów, pąsów i purpury,
Nie zadzierają głów do góry;
Jak porzucone narzeczone,
Trzymają główki opuszczone,
A oczy wznoszą - i tak trwają,
I spoglądając - przepraszają.
Owe z cieplarni emigrantki,
Sztamowych biedne familiantki,
Nie są wyniosłe ni zawistne,
Lecz dobroduszne, drobnolistne,
Gęste i niskie, krasne, kraśne,
Zawsze przy bluzkach u podlotków
Lub w szklance. Takie róże właśnie
A woń kwiatowej mają wody,
Świeżej jak w mojej Łodzi młodej
Kwietniowy dyngus na Piotrkowskiej
I uśmiech Zosi Opęchowskiej.
Gdzie jesteś dziś, dziewczyno śliczna
O dwu warkoczach wyzłoconych,
Na pierś, wzdłuż ramion, przerzuconych,
Smukła i smagła, i pszeniczna,
Miodna, dysząca plonem pszczelnym
I wiatrem w zbożu pochylonem,
I wczesnym na wsi dniem niedzielnym,
Gdy kolorowe, krochmalone,
Krajkami szumiąc wzorzystemi,
Ścieżką przydrożną idą z sioła
Kwietne dziewczęta do kościoła:
Z oczyma niebu odjętemi
I chabrom inowłodzkiej ziemi;
Choć wystrojone, idą boso,
Trzewiki na ramionach niosą.
Wcześnie na świecie - i po łące
Świeżości płyną parujące.
Ja, siadłszy na zwalonym drzewie,
Patykiem w pniu żywicznym grzebię,
Wyciągam bursztynowe pasmo
W nitkę wciąż cieńszą, aż pajęczą;
Las pachnie mocno, kwiaty brzęczą;
Zamykam oczy - jak w nich jasno!
Otwieram oczy - co to? o czem?
Urwana nitka... Gdzie warkocze?
Gdzie echo napiętego rymu?
Gdzie wiersz? gdzie sen?
"Kłębami dymu
Niechaj otoczę się"... I płaczę.
Drobnomieszczańskie nasze róże,
Różyczki raczej niż różęta,
Tak ja je widzę i pamiętam,
Z barwy przyrównałbym tynkturze
Na siódmej wodzie po purpurze.
Coś miały z barszczu i coś z malin
Rosnących dziko śród rozwalin,
Gdzie żużle, cegły, osypiska
I złom kredowy w słońcu błyska,
I rozpalony wielki kamień
(I błystki lśniącej miki na nim,
A pod nim wilgny, chłodny piasek
I panika spłoszonych mrówek:
Dla skarbów wymarzony schówek,
Więc ukrywałem je tam czasem...
O, czarodziejstwo tych kryjówek!) -
Gdzie stary trzewik szpilki szczerzy.
Gdzie zardzewiały nocnik leży,
Gdzie na cykorii kwiat niebieski,
Falując, siada paź królewski,
Progenitury pół-jaskółczej,
Skrzydełka składa i rozkłada
I w lot - i na dziewannę spada:
Bardziej mu swojsko tam, bo żółciej;
Gdzie stare gonty, klepki z cebra
I smród, i żar, i końskie zebra
Albo zbielały kundla szkielet
I potłuczone szkło butelek.
Przez które widać świat na piwno,
Gdzie rozeschnięte kół obręcze,
Gdzie chaos zielska i rozbrzęczeń,
Gdzie parzę się o dzicz pokrzywną
I siekę kijem, mały wariat,
Roślinny lumpenproletariat -
Tam zawsze w rumowisku owem
Stał malinowy krzak, przybłęda.
Sam nie wie, jak się tu przyszwendał,
Lecz rósł, lecz trwał - i malinowe
Grube łzy ronił... Jednym słowem,
Róż wiejskich czerwień rozcieńczona
Coś miała z malin, coś z buraków
Coś z pomidorów i coś z raków,
Ot, jakaś niedoczerwieniona.
Ogrodnik, czuły na harmonię
I rozkład sił między barwami,
Rezedę przypiął pod różami.
Poeta dałby tu piwonie,
Lewkonie albo pelargonie,
Żeby słuchowi była radość,
By rymem wzmocnić tę harmonię -
Lecz on, kwiecistej znawca flory,
Patrzącym oczom czyniąc zadość,
Dbał nie o rymy, lecz kolory.
Posłuszny tedy barw naturze,
Kępką rezedy podparł róże.
Bo jeśli czerwień róż naoczna
Jakaś barszczowa jest, uboczna
(Patrz wyżej, bo już nie powtórzę),
To zieleń, tutaj mu niezbędna,
Też musi w tonie być podrzędna,
Inaczej - zginą biedne róże...
Można, jak wiemy, nieskończenie
(Patrz "Zieleń", bo już nie powtórzę),
Lecz gdy się pióro raz rozjedzie
(Rok nie pisałem, nawet dłużej),
To trudno! muszę o rezedzie.
Jak barszcz (pamiętaj i o uszkach!)
Przedstawił róże-prowincjałki,
Tak o rezedzie - ulęgałki
Niech barwą świadczą; owoc miałki,
Bękarty po karlicach gruszkach.
Zgniławe były i rudawe,
A gdy rozgryzłeś miąższ ich cierpki,
Fermentujący, ziarnkowaty.
Widziałeś brąz - brąz taki prawie
Jak cukier umoczony w kawie.
A przysypane są te kwiaty
Rdzą bardzo świeżą lub przetartą
Pomarańczową skórką. Rosną - -
Nie wiem, jak rosną: lecz że mszyste,
Gąbczaste, wilgotne i porzyste,
Jakby szczeliny w nich otwarto,
By chłód chłonęły i ciemń nocną -
I że są rdzawe, więc w pobliżu
Musi być woda zielonkawa,
Staw zarzęsiony, zgniła trawa
I jar bedoński na Zakrzyżu
- I stąd ten przyrodzony wyrzut,
I leśność kwiatu stąd wynika
(Za pozwoleniem botanika,
Który mi tutaj racji nie da,
Bo - ogrodowa jest rezeda).
A pachnie - - Właśnie? Jak opiszę
Woń, którą kwiat swobodnie dysze?
Ile słów trzeba i łamańców?
Jaki zawiły sprzęgnąć muszę
Metafor i porównań łańcuch!
Jak mózg utrudzę i wysuszę,
Zanim wykrętnie i wymyślnie
Pióro tę woń w wyrazy wciśnie,
W słowa bezradne i bezsilne,
W fałszywe słowa i omylne,
Co już, tuż-tuż, są niby blisko,
Już wlazły w kwietny pył jak osa -
- I nic. A przytknąć kwiat do nosa,
Powąchać raz - i wie się wszystko.
Weź jaśmin. Choćbyś zamknął oczy,
On całą jaśmień mleczną leje
I żółtą farbką złociścieje,
I blaski listków swoich toczy,
I pąki jak jajeczka ptasie,
I giętkich krzaków gąszcz i trzepot,
- Wszystko na dłoni masz, głuptasie,
Gdy raz nim westchniesz - choć na ślepo,
A róża, pachnąc samej sobie,
Sobie i głupiej twej osobie
(I niezawodnie innym różom,
Które na wyścig tamtej wtórzą),
Róża, wkrwawiona w dzień rozgrzany,
Składa ci paszport swój różany.
Ona w ogrodzie, ty w pokoju,
Ale ci całą siebie powie.
Jeśli na chwilę dzień u znoju
Wybłaga upragniony powiew;
Ten aromatów wierny aliant
Przywionie przez otwarte okno
Nią jedną tchnący, oczywisty,
Cudowny dowód osobisty,
Zawierający personalia.
Jak pachną niezapominajki
W glinianej misce pod kamieniem?
Jak narcyz, biały książę z bajki,
W kryzie, z zieloną długą szpadą?
Jakim wyrazić mam imieniem
Woń miękkiej mięty nad strumieniem?
Za aptekarską stanąć ladą
I poczęstować czytelnika
Pastą do zębów albo proszkiem?
A może pani dobrodzika
Pozwoli eliksiru troszkę?
A może podam na ochłodę
Angielkę pepermintu z lodem?
Bardzo orzeźwia zgrzanych gości,
A także, co do zieloności...
Rzecz by to była niepojęta,
Gdyby po tylu porównaniach
Ktoś nie wyrobił sobie zdania,
Jak (najdokładniej) pachnie mięta.
Z tym zastrzeżeniem i pointą
(Niechaj czytelnik się nie żachnie),
Że to nie mięta nimi pachnie.
Lecz wprost przeciwnie: one miętą,
Stwierdziwszy tedy niewątpliwie,
Że z "opisami" wielka bieda,
Należy uznać, że właściwie
Rezeda pachnie - jak rezeda.
A polski bez jak pachniał w maju
W Alejach i w Ogrodzie Saskim,
W koszach na rogu i w tramwaju,
Gdy z Bielan wracał lud warszawski!
Szofer nim maił swą taksówkę
Frajerów wioząc na majówkę,
Na trawkie, pifko i muzykie;
Gnał na sto jeden, na rezykie;
A wiózł śmietankie towarzyskie:
Kuchtę Walercię, tę ze Śliskiej,
Burakoszczaka z Czerniakowskiej
I Józia Gwizdalskiego z Wolskiej.
Byli spocone i zziajane
I wszystka trzech w drebiezgi pjane,
I jak jechali bez Pułaskie,
Fordziak w latarnię wyrżnął z trzaskiem,
I przebiegł (tyż pod gazem krzynkie)
Flimon szarpany za podpinkie.
Szofer czarował go natralnie,
Że on zapychał leguralnie,
I "Niech ja skonam, niech ja skonam
(Zawsze dwa razy! Rzecz stwierdzona),
Skoro jeżeli znakiem tego
Nie jest to wina bzu danego,
Któren cholernie się uwietrzniał
I mocny zapach uskuteczniał;
Ciut, ciut mnie z niego zamroczyło
I właśnie bez to się zdarzyło".
Policjant mówił: "Ja nie frajer
I pan nie weźmiesz mnie na bajer,
Pan się zatrudniasz anhoholem" -
I nagle krzyk : "To ja chramolę!"
I "Nie bądź pan tu za szemrany!"
A kuchta w pisk: "Zabiją! Rany!"
A Józio w pysk, z Józia w mordę,
I już w powietrzu pachnie mordem,
I wszyscy do komisariatu,
A z winy - majowego kwiatu.
Potem to ślicznie Wiech uwieczniał,
Z daleka więc do pana Wiecha
Pełen wdzięczności się uśmiecham...
I cóż pan też uskutecznia?
... Więc jak pachniałeś, bzie warszawski,
Kiedy, rażąca i nieznośna,
Przyszła, ruiny strojąc w blaski,
Nowej niewoli pierwsza wiosna?
Gdy szafirami cię uświetnił
Bezwstydnie piękny strop niebieski,
Ty, znad ogrodzeń wzdłuż Królewskiej,
Z zarośli przy Teatrze Letnim,
I ty, od Żabiej, od Niecałej
I z tego wzgórza ponad stawem,
Na którym, w owym wrześniu krwawym,
Ptaki, od huku oszalałe,
Przed śmiercią - jeszcze pożegnały
Łabędzią pieśnią swą Warszawę!
Jakżeś się wstydem nie zapłonił,
Kiściami pachnąc obfitymi?
Nic nie mów. Nie chcę znać tej woni.
Lecz już chrapami rozdętymi
Węszę twój mokry, chłodny zapach,
Gdy znów nurtować będę w krzakach
Świeżego bzu na wolnej ziemi.
A, jakie salwy aromatu
Zagrzmią z gałęzi twych kwitnących,
Z pąków na wiwat pękających,
Na zazdrość i na dziw armatom,
Armatom tobą umajonym,
Grzmocącym hordy rozgromione
Tych zbirów, łotrów, szuj, psubratów,
Szubrawców, rozbójników, katów -
A to nie tylko o gestapo,
O "hitlerowcach" czy "rasistach"
Ta komplementów krótka lista.
[. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .]
I wy, warszawskie psy, w dniu kary
Psi obowiązek swój spełnijcie.
Zwyjcie się wszystkie i zbiegnijcie
Straszliwie pomścić swe ofiary,
Za psy bombami rozszarpane,
Za zmarłe pod strzaskanym domem,
Za te, co wyły nad swym panem,
Drapiąc mu ręce nieruchome;
Za te, co z wdziękiem beznadziejnym
Łasiły się do nieboszczyków,
Za śmierć szczeniaków, co w piwnicy
Jeszcze bawiły się w koszyku;
Za biegające rozpaczliwie,
Pozostawione po mieszkaniach,
W dymie duszące się, półżywe,
Pamiętające o swych paniach;
Za nastroszone, za wierzące,
Że człowiek wróci - bo pies czeka;
I tak, w pozycji czekającej,
Siadł ufny pies na grób człowieka;
Za wzrok błagalny, przerażony
Tumultem, trzaskiem, pożarami,
Za psy, co same pazurami
W ogrodach ryły sobie schrony -
Za wszystkie męki i niedole,
Własne i tych, co was kochali
Śród wspólnych ścian i śród rozwalin,
Zwyjcie się, bracia, na Psie Pole!
Niechaj w was wściekłe piany wzbiorą
I hurmem w trop zdyszaną sforą.
W trop, kiedy z Polski będą dymać
I tylko pludry w garści trzymać!
O cegły gruzów kły wyostrzcie
I o zbielałe ludzkie koście,
A gdy ich dopadniecie - skoczcie
Do grdyk, brytany, do gardzieli!
Ostrymi kłami wgryźć się, szarpnąć,
By nie zdążyli, hycle, charknąć!
Do grdyk, wilczyce! A pazury
W ślepia! by nawet nie mrugnęli.
A powalonych niech opadną
Wojska pomniejszych psów-mścicieli,
Niech ich poszarpią na kawały,
Żeby i matki nie wiedziały,
Gdzie szukać rozwłóczonych cząstek!...
Bo nasze - też nie znajdywały
Główek swych dzieci, nóżek, piąstek...
II
Ero kamienia łupanego,
A jeśli bliżej - to, Asyrio!
Prawieku, w który myśli biegą,
Wspomnień maligno i delirium!
Przedpotopowe czy kopalne,
Znieruchomiałe czasy ludów!
Panopticum prowincjonalne,
Jarmarczna kosmoramo cudów!
(O, czarodziejskie widowisko:
Mekka, Wezuwiusz, chińskie mury,
Hamburg, Wenecja z gołębiami
I papież w lektyce - a wszystko
Z wychodzącymi za kontury
Bardzo rzewnymi kolorkami...)
O, kalkomanio sprzed lat tylu!
O, "Muchy", "Kolce" i "Bociany"!
Stary, poczciwy wodewilu,
Przez amatorów odegrany:
Z kupletem o automobilu,
Z mężusiem, co kobitki lubi,
Teściową, która majtki gubi,
I jak ją podszedł chytry filut.
Słowem - letnisko tuż pod miastem
W dawnej "Gubernji Pietrakowskoj",
I stuknął już, z pomocą boską,
Rok tysiąc dziewięćset dwunasty,
Był to na lato punkt inwazji
Drobnej żydowskiej burżuazji,
Nie było tam potężnych szczepów,
Wsławionych w przemysłowym dziele,
Lecz tacy sobie właściciele
Mniejszych fabryczek, większych sklepów,
Bo księstwo o manierach dworskich,
Rody Rotwandów i Przeworskich,
Poznańscy czy Natansony
Nie zaglądały w tamte strony/
Oni po Ritzach, Biarritzach,
Ostendach, badach, zagranicach,
A moi łódzcy Goldbergowie
I co lepszego w Tomaszowie -
Zjeżdżali tu. I tu, nieśmiała,
Panieńsko smutna i nerwowa,
Z Girą i Julkiem przyjeżdżała
Pani Adela Tuwimowa.
Ojciec jest w mieście. Głowę wspiera
Na lewej dłoni, prawą pisze...
... Była uliczka od Piotrkowskiej,
Od tego rogu, gdzie Roszkowski,
Co zwała się "Pasaż Majera".
[. . . . . . . . . . . . . . .]
Na tej uliczce, tam gdzie krzaczki,
A naprzeciwko państwo Klaczkin,
Ojciec mój, ojciec nieumarły,
W Azowsko-Dońskim Banku siedzi,
Pisze francuskie długie listy
I liczb sumuje ciąg spadzisty,
I siwiejącą głowę biedzi.
Setki tysięcy wstawia w kratki
Buchalteryjnych swoich rubryk,
A brak mu sześćdziesięciu rubli
Dla nas, tam na wieś, na wydatki.
A weksel... a krawcowi rata...
Znów się zadłuży i załata...
Pisze i pisze w głównej księdze
Fortuny panów fabrykantów,
Zadowolonych posiadaczy
Pałaców, karet i brylantów.
Wybija pierwsza. Zamknął księgę.
Wyjął lusterko kieszonkowe,
Małą szczoteczką i grzebykiem
Przyczesał krótki wąs i głowę -
I w marynarce czesunczowej,
W słomkowym kapeluszu lotnym,
Z laseczką w prawej, lewa z tyłu,
Wychodzi z banku.
Ja, markotny
Myślami o nim, biedą, plamą,
Złymi stopniami, sprzeczką z mamą,
Nową miłością, dość zawiłą,
Idę na hamak - z nienawistną
Książką, bodaj ją dunder świsnął,
Mistyczną, apokaliptyczną,
Z abrakadabrą liter greckich
Szatańskich szyfrów, cięć zdradzieckich:
Z kabałą trygonometryczną.
Ojciec wstępuje do cukierni
Na swą partyjkę karambolu.
Kładę się, Skwar niemiłosierny.
Za łąką ogród. A na polu
Żniwiarze koszą. Ojciec stawia
Trzy ciężkie kule na zielonym
Suknie bilardu. Dwie są białe,
Jedna czerwona. Wonią zawiał
Gorący oddech. Skier miliony
Migocą w oczach ociężałych.
Cóż z tą miłością będzie, z biedą,
Z tą plamą, co mi życie truje?
Ach, zamalować by ją kredą!...
Cotangens. Ojciec kij smaruje.
Dwa sinus alfa do kwadratu.
Białość i czerwień na zieleni.
Patrzę na łąkę szmaragdową
W kulkach śniegułek, w plamach maków,
O, nieszczęśliwa moja głowo,
Zasypiająca na hamaku!
Książka, na której cień gałązki
Buja migotem listków wąskich,
Wypada z rąk - i jedna zwisa,
Gdy druga odwróconą dłonią
Zasłania oczy. Chwile dzwonią
Już hamak w senność się kołysał
I, skrzypiąc, sznur o korę trze się,
Słyszę cosecans cienki osy
I szorstki dźwięk ostrzonej kosy,
I recital kukułczy w lesie,
Metronomicznie odmierzany,
I, w senną sieć zasznurowany.
Wzdłuż ciała czuję złoty tangens
I wraz z Pilicą wpływam w Ganges,
Który, indyjskim będąc wężem,
Kukaniem nakrapianym lśniąco,
Ruchami sprężeń i rozprężeń
Pełznie przez trawę, sen, gorąco
I, jak kipiącym śniegiem, błyska
Upajająca piana z pyska.
Oj, jak mi ciężko w tej podróży!...
Ojciec się schylił. złamał, zastygł
W wyraźny wykres, w kąt kanciasty
Dwa sinus beta. Oko zmrużył,
Drugim odmierza. Już odmierzył -
I łokciem w tył! i jak uderzył,
Obudził mnie stuknąwszy białą
W czerwoną, ta znów w białą stuknie,
I w pojedynku bił po suknie
szpadami barw zamigotało.
Otwieram oczy. Po zieleni
Barwa się z barwą w słońcu mieni
Na połyskliwej trawie gładkiej:
I wiatrem zwiało, przemieszało
Białe i krwawe kwiatów płatki.
Ogrodnik, palacz i astmatyk,
Więc pokasływacz i chrząkała,
Z gęstą szczeciną, szpakowaty
(Rzekłbyś: sól z pieprzem przemieszana),
Siąknął nad wąsem tabaczanym
I znad cynowych okularów
Piwnymi patrzy się oczami
Na duet woni i kolorów,
Na róż z rezedą dwugłos miękki
(Rzekłbyś: jak lody malinowe
Z pistacjowymi). Z lekkiej, cienkiej
Paprociej siatki koronkowej
Tło za kwiatami. Mistrz zapala
Szczątek zgasłego papierosa,
Przymruża oczy i z ukosa
Ogląda kwiaty - i pochwala.
Kaszlnął, pochrząkał, postanowił:
Ważkości doda bukietowi.
Więc znowu parę muśnięć, prztyków
I wziął ze stołu garść goździków.
Najpierw śnieżyście białe, ciemne,
Głębokokrwawe albo ściślej:
Bordo, jak małe czarne wiśnie,
Które w pękatej bani szklanej,
Obficie cukrem przysypane,
Stawiano w słońcu, robiąc wiśniak;
I on, i wiśnie - przedni przysmak.
Zapach ich także ciężki, ciemny,
Tyleż kwiatowy, co korzenny,
Razem aromat i przyprawa.
A woń i barwa, gdy ich cechy
Zespolić, łącząc dwa oddechy,
Dadzą nam wyraz sangwaraba,
Które to pnącze rośnie w mroku,
Pnącz rubinowy je oplata,
I jest moc tajna w jego soku,
Gdy Rhodomelos nad nim lata,
A kwitnie w piątej porze roku
I tylko w szóstej części świata...
Gdy on goździki w bukiet wwija,
Na ławce, obok, siada wnuczka:
Wysmukła, czysta, jak lilija,
Z wargami z lekka mięsistymi,
Dziewczynka smutna, choć malutka;
Ma sześć lat może. Milcząc patrzy,
Znać że ją przebieg stuki zajął,
Ten bukiet bowiem - to teatrzyk,
Gdzie kwiaty za kukiełki grają.
Ogrodnik w bukiet białość wtrąca,
Która porankiem jest pachnąca,
Przedwakacyjnym w mieście czerwcem,
Kiedy zamierające serce
W kolana lękiem zapadało,
Płynęło potem do przełyku,
Słabło po drodze, w dołku mdlało
I ćmiło markotnością słodką
Przelewów, ciągot i dreszczyków;
Gdy do gimnazjum na egzamin
Piśmienny szło się - i dlatego
Z rulonem kancelaryjnego
Papieru - razem z narcyzami...
Z obłoków musującej pianki
Z narcyzów i lirycznej termy
I z jakiejś struchlałości niemej
Brały swą białość te poranki.
Powiedz, że czerwiec - czas zieleni,
Błękitu, złota, a mnie - biało...
Nie wiem. Białością we wspomnieniu,
Białością ślubną pozostało,
Białością nieodżałowaną...
Na scenie dramat. Do ogrodu,
Gdzie pośród róż i rezed mieszka
Błękitnooka białośnieżka,
Królewna z lilijnego rodu,
Wdarł się gorący Murzyn krwawy,
Straszny, błyszczący król z Afryki,
Gdzie smok zamorski pełznie z sykiem
I kwitną dzikie sangwaraby.
Nabrzmiały krwią, jak czarne wiśnie,
Rzuca się na nią, w usta wpija,
Przygniata, pierś do piersi ciśnie!
Dygocą kwiaty, kłonią, gną się,
I nagle - słodko, błogo, słabi...
W rozkoszy przejmującym wstrząsie
Anielka tonie w ciemnym pąsie,
Durzącym mroczną sangwarabą.
Za dziesięć lat - okrutniej, słodziej
W tym samym stanie się ogrodzie;
I w chwili gdy nią rozkosz targnie,
Gdy mu do krwi rozgryzę wargę,
Drgnie jasnym, ostrym przypomnieniem:
Murzyn i śnieżne. Jedno mgnienie.
Wstaję z hamaka. Jeszcze w sennej
Zmorze widziadeł białodziennej,
Chmurzę się, gniewny, burzą wzbieram,
Kroplisty z czoła pot wycieram.
Cisza. Ta wielka - straszna prawie.
Skwarna martwota. Bezruch. Ale
Złowróżbny słyszę szum w upale,
Syczy jak żmija w suchej trawie...
Niby to prosty pejzaż polski,
Ten znany i widziany co dzień,
Ale za łąką, już w ogrodzie,
Olśniewający gad zamorski,
Wężysko jakiejś opowieści,
Barwami czarów nakrapiane,
Pijaną z pyska tocząc pianę,
Sunie przez życie i szeleści.
Ruchami sprężeń i rozprężeń
To ukazuje się, to znika,
I błyska, i owija wężem
Samotny domek ogrodnika.
III
Przed żółtą willą, dzikim stworem,
Z opasującą ja galerią,
Ze zwariowaną boazerią,
Zgniłym budulcem i kolorem,
O oknach, co szarzyzna zioną,
O ścianach w sękach, szparach, piętnach,
Z drabiną schodów przystawioną
Na zewnątrz do górnego piętra,
O dachu w asfaltowe łaty,
Skwierczące w słońcu smolnym smrodem,
Willą - mieszańcem kurnej chaty,
Bóżnicy, szopy i pagody -
- Przy stole, przedobiednią porą,
Mężusiów brzuszkowatych czworo,
W rannych pantoflach, cyklistówkach
Na mniej lub więcej łysych główkach,
Bez marynarek, ale w szelkach,
Gra w "telefona" lub "mauszelka",
Inaugurując leni salon...
(Gdzieś, Kostrzewski?) Grają, palą,
Kto "Carski Dzióbek", kto "Renomę",
A kto cygarko, które ścina
W takim breloczku-gilotynce.
W tymże salonie, tuż przed domem,
Kurczęta hurtem się zarzyna
I lody kręci się w maszynce.
(Tradycja! Któż by nie pamiętał?
Niedziela: lody i kurczęta.)
Są to tak zwani "kominiarze",
Opuszczający miejskie mury
Dla łona żony i natury,
I innych poetycznych wrażeń
Od piątku do niedzieli wieczór;
Więc grają, nucąc, głupek z głupkiem
To "Oczi czornyje", to "Puppchen"...
[. . . . . . . . . . . . . . . . . . .]
Opodal - a leżakach - panie,
Kolorystyczne niesłychanie:
W szlafrokach kalejdoskopowych,
Pomidorowo-fioletowych,
W pstre kwiaty, ptaki, psy, komety,
I azjatyckie alfabety.
Wygląda to, gdy spojrzysz na nie
I parę razy szybko mrugniesz,
Jak sen papugi zwariowanej
O pawiu, zwariowanym również.
Przy nich na trawie dwaj młodzieńcy.
Jeden wymokły i cielęcy,
Warszawiak - rzadki gość w tych stronach -
W zaprasowanych pantalonach,
Z przedziałkiem, woniejący Pulsem,
W żółtych sztybletach i koszulce
"A la Słowacki". Jest to pyskacz,
Dowcipniś, Chlestakow letniska,
Don Juan "zza Żelaznej Bramy",
Masowo uwodzący damy.
Kiedy zaśpiewa - dolce, lento -
"O sole mio" - czy "Sorrento",
Lub z frywolnością godną Reda,
Kuplecik z "Krysi Leśniczanki",
Omdlewa każda z nich jak Leda -
I któraż się całować nie da
W mroku alejki lub altanki?
Pan Wacio właśnie opowiada,
Jak dobrze z bracią jest aktorską.
Łodzianka marzy, wzdycha z cicha
I sama czuje się Bogorską...
Drugi, pan Szura, jak maszkara:
W zgniecionych krągłych szarawarach,
W "kosoworotce" malinowej,
W trepkach, binoklach, a na głowie
Białą chusteczka z supełkami
Na czterech rogach. Słucha, śwista
I gryzie źdźbło zerwanej trawy,
Żeby gryzącą swą ironię
Wyrazić tu dla ich Warszawy.
[. . . . . . . . . . . . . . . . . . .]
Takie letnisko. Jedno słowo:
Wypisz-wymaluj - Soplicowo.
Przechodząc krokiem Guliwera,
Zagarniam dłonią i zabieram
Papuzie damy, dwóch młodzianów
I willę i grających panów.
Robię to błyskawicznym ruchem
(Jak się na stole łapie muchę)
I dalej idę. Oni, w garści,
Bzykają, nudzą, więc ich gniotę
I, gniewny, rzucam gdzieś, pod płotem,
Jak sforę biesów do przepaści.
Znowu się chmurzę burzą wzbieram
I naprzód - krokiem Guliwera -
Do mej altany.
Altana była naturalna,
Uformowana z bzu, leszczyny
I jakiejś bujnej plątaniny,
Przez którą przeświecając, słońce
Przesypywało blaszki drżące,
Przeróżne złocistości, plamki
I cienkie liści wycinanki.
W altanie stół, jak młyński kamień,
Stojący na kamiennej osi,
Upstrzony gęsto nazwiskami,
Inicjałami w dat chaosie,
Gdzie "Kuba bardzo kocha Zosię".
Gdzie "R.K." z "M.P." w jednym sercu,
Przebici strzałą, razem sterczą,
Gdzie "Staś jest świnia" ("a ty większa"),
Gdzie "Frenkiel" podpis swój upiększa
Profilem wyrzezanym z boku
W tysiąc dziewięćset trzecim roku...
Runiczny kamień! Gdybyż mogli
Uczeni w piśmie serc klinowem,
Tych letnisk Champoliony nowe,
Odczytać nam ów głaz-hieroglif!
Zwyczajnych ludzi zwykłe dzieje,
Codzienne sprawy ich i troski,
Nie mniej ciekawe niż koleje
Person tragedii Szekspirowskiej.
Tak kwiaty na zwyczajnej łące
Codzienne są, zwyczajne, znane,
A rosną z głębi wstrząsającej,
Z walki żywiołów opętanej
A potem - trzeba by Szekspirów,
By w wiekopomne zakuć słowa
Łódzkich Otellów, Królów Learów
I was, Ofelie z Tomaszowa!
Przy takim stole, otoczonym
Zmurszałej ławki ośmiokątem,
Siedzę, wzorzyście zaliściony
Słonecznym piątem-przez-dziesiątem,
I scyzorykiem na kamieniu
Drapiąc, uwieczniam nowe serce,
Ryję literkę po literce
I stawiam imię przy imieniu
Przeszywam serce nową strzałą,
Strzepuję pył - i już gotowa
Wrzeźbiona w granitowe ciało
I miłość, i tragedia nowa.
Przede mną książka. Lecz już inna.
Wiersze, od których nie potrafię
Oderwać się od dwóch lat prawie,
Książka - rozpaczy mojej winna,
Rozkoszy, smutku i zachwytu,
Śmieję się nad nią, wzdycham, płaczę,
Książka - nowina pełna mitów
I starych słów, i nowych znaczeń,
Tytuł (litery są czerwone)
"Wybór poezji". Fotografia
Autora w profil nam przedstaffia:
Wysokoczoły i brodaty,
Z opuszczonymi w dół oczyma,
Książkę - czy rękę na niej - trzyma,
Za nim, w wazonie, mgliste kwiaty,
Czytam, po stokroć już czytane,
Strofy liściami przeplatane.
Migot poezji i gałązek
Drżąc rozkołysał mą altanę,
Czytałem je pod ławką w szkole.
Czytałem w helenowskim parku
Warkoczykowym pensjonarkom.
I jej czytałem na przynętę,
Lecz ich słuchała obojętnie.
Czytałem w łóżku i przy stole,
Gdzie każdy łyk rosołu złoty
Popijam haustem złotej strofy,
Nie mówiąc, nie słuchając rozmów...
Czytam, miotany. Dłoń na czole,
A druga na kamiennym stole
Gra werblem niecierpliwym, to znów
Grzebieniem palców po czuprynie
Od czoła aż po kark przepłynie;
To oczy w strofie, to na niebie,
To nogi w węzeł, to pod siebie,
To się przebiegnę po altanie
I głośno powiem jakieś zdanie,
To znów na ławce klęknę - z książki
Ścierając błyskotliwe prążki,
Czytam: "Poezja starych studni" -- --
Tak, to poezja: gdy głos dudni
W chłodnym, spleśniałym mroku studni;
I to poezja: martwy zegar -- --
Milczenie, śmierć, a czas ubiega,
Strych, nieme skrzypce, już bez grajka -- --
I one martwe, jak ten zegar:
Są, ale pieśń się nie rozlega.
Rupiecie strychów - marność, marność,
Znieruchomienie i umarłość...
"Księga, gdzie niezapominajka
Drżenie" znów martwość, zaprzestanie,
Jak zegar, skrzypce: bezruch, trwanie. -- --
Dzieciństwo, pełne snów, oniemień...
Znam to. Przychodzi chwila czasem,
Gdy znużę się hałasem gwarów
I nagle czuję, jak na ziemię
Śmierć spada. Osłupiały, drzemię -- --
..."Były dzieciństwu memu lasem
Czarów... Zbierałem zardzewiałe
Klucze" -- -- I znów rupiecie, graty,
Jak zegar, skrzypce, księga, kwiaty
I strych, i studnia - wszystko stare,
Skazane śmierci na ofiarę;
Tak od zarania do starości
Trwa niszczycielskiej mocy pościg
(I to poezja? Jak latarki
Magicznej cuda na tapecie?),
Wszystko jak ja: motyle, marki,
Odjazdy w wszystkie świata częście,
Sen niedorzeczny... sen jak szczęście...
Jak on wie wszystko, ten czarodziej....
We Lwowie? Nie. To było w Łodzi.
To było wszędzie i tak samo!
Tak, to poezja, bo - to samo...
Raptem z altany mnie wygoni.
Idę jak ksiądz z modlitewnikiem,
Modlę się szeptem o jabłoni,
O srebrnych brzozach nad strumykiem,
O deszczu sennej monotonii,
O rozhukaniu dzwonów dzikiem
- "gdy mi wspomnień dzwon dziś dzwoni,
Stary żal moim jest dzwonnikiem".
Modlę się w słodkich i gorących
Ustach, gdy pachniał bez w ogrodzie -
Ach, i to także było w Łodzi,
Pod nocną burzą drzew szumiących!
Od wolnych ptaków i od włóczęg
Radosnej się mądrości uczę,
Bez celu idę w świat, jak oni,
Przyszłość wesołym witam krzykiem
(I gdy mi wspomnień dzwon dziś dzwoni,
Stary żal moim jest dzwonnikiem...)
... I tak w skrzydlaty prawie sposób,
Na wierszach płynę przez letnisko...
Wtem szepty słyszę innych głosów,
Tak blisko!
I taka jasna dal za rzeką,
Taki na prawo bór ciemnieje,
Na lewo tak się łąka śmieje
Pod białozłotą słońca spieką,
Taka tęsknota za daleką,
Za zbłękitnioną, legendarną
Miłośnie wznosi się pod gardło
I przejmująco bzami dysze,
W rytmy uwodzi i kołysze
W takie tkliwości i bezkresy,
Że, bazgrząc książki marginesy,
W sąsiedztwie Staffa wierszyk piszę!
Autor wyraża tam swój podziw
Dla dnia letniego i przyrody,
Oświadcza, że po polu chodzi,
Ubóstwia łąki i ogrody.
Prócz tego zaś - dla pewnej panny
Odczuwa afekt nieustanny,
A widząc nieba wspaniałości
I kwiaty na rodzimej glebie,
Jak afekt ten wyrazić - nie wie,
Więc zapytuje w naiwności:
"Jakże ci powiem o miłości,
Jeżeli więcej kocham - ciebie!..."
.. Kpisz sobie z niego, kpisz, poeto.
Nieładnie, mistrzu. Spójrz: biedaczek
Nieomal ze wzruszenia płacze.
Nie wolno, mistrzu. Kładę veto.
Nie umie tak jak ty, magiku
Spod ciemnej gwiazdy, strof budować,
Młody jest, trzeba mu darować,
Kocha się, zmartwień ma bez liku...
Niech sobie będą "szczęścia włości",
Przepuść mu także "śnię jak w niebie",
Jeszcze nie umie dobrnąć prościej
Do tego swego "... o miłości,
Jeżeli więcej kocham - ciebie!..."
... Chłopcze! przepraszam najgoręcej,
Doprawdy, już nie będę więcej...
Błogosławiącą rękę kłoni
Kpiarz stary nad tym biednym smykiem
I - gdy mi wspomnień dzwon dziś dzwoni,
Stary żal moim jest dzwonkiem.
IV
Spłakany, lekki i pokorny,
Zamykam książkę i odchodzę.
Wracam do willi. A po drodze
Był sad. BYŁ SAD. Zauważ plagiat,
Dwusłowy wprawdzie, lecz bezsporny,
Lecz jakaż poetycka magia
Ten fakt wczaruje w nowe formy,
Oryginalne, własne? Rad bym,
Ale nie będę usiłował
Dwu słów ubierać w nowe słowa.
Piszę: "był sad", bo właśnie sad był:
Mizerny, rzadki i zwarzony,
Z ubogim sadownikiem-Żydem,
Co klepał w nim nie tylko bidę,
Lecz i obuwie rozłażone
Letników. Gdy owoce nie szły,
Podciągał budżet przez podeszwy
I jako tako w ciągu lata
Łatami nędzę swoją łatał.
Zgarbiony, z głową pochyloną,
Pod gruszą wapnem pobieloną,
Na niskim stołku, przed stolikiem,
W brudnej koszuli, zarośnięty,
Obdarty, siedzi nad trzewikiem
Między kolana zaciśniętym,
Młotkiem zelówkę przybijając,
Drewienka szpilek w ustach mając.
Umorusani, zasmarkani,
W czapkach i brudnych tałesikach,
Łażą synkowie sadownika,
Zbierają z trawy udeptanej
Twarde jak kamień, cierpkie gruszki,
Że na myśl samą biorą dreszcze;
Dziewczynka zaś, niemowlę jeszcze,
Z trudem czołgając się po ziemi,
Chce rączynami ruchliwymi
Złapać tekturkę po pudełku
Od gilz - i ująć jej nie może,
Więc coś gaworzy i gaworzy...
Skrzywione rozkraczyła nóżki
I widać wszystko. A na płocie
Czerwone wietrzą się poduszki,
Płowiejąc z wolna na spiekocie,
Gdy sadownica, znów brzuchata,
Wyżółkła, gniewna, w barwnych szmatach,
Do żelaznego wgląda garnka,
Parującego na trójnogu,
Jak razem Pitia i Cyganka,
Kradnąca tajemnice bogom.
Mijam sad, to śmietnisko ludzkie,
I dalej idę, chmurny młodzik,
Dumając o fabrycznej Łodzi,
O rozpalonej nędzy łódzkiej.
Muskając dłonią falę pszenną.
Szumiącą sennie piosnkę wiejską,
Skąd chabry śmieją się niebiesko,
Idę przez Wschodnią, przez Kamienną,
Północną, Średnią, Nowomiejską...
Tragarze, zgięci najokropniej,
Apoplektycznie purpurowi,
Dźwigają, tępi i surowi,
Garby skrzyń ciężkich. Gdy przystaną,
Odsapną, wesprą się pod ścianą,
Z twarzy ich trądem żrących kropli
Pot na pierś spływa rozchełstaną...
I ja, zziajany, w strugach potu,
Dnia 10 grudnia rano,
W Brazylii, w dusznym piekle roku
Tysiąc dziewięćset czterdziestego,
Uginam się pod kamieniami
Przerażonego serca swego,
Gdy w Londyn, tonny nad tonnami,
Kiedy to piszę, biją bomby
i syren jerychońskie trąby
O pomstę nieba groźnie wyją -
I wszystkie pękające bomby
W maleńką Ircię moją biją,
Co teraz ścieżką inowłodzką
Idzie śród zboża i rwie chabry...
Biegam zdyszany po Otwocku,
Szukam krzyczącej Matki mojej,
Żeby ją, biedną, uspokoić,
Że Ira żyje, zrywa chabry -- --
I wtem, pod bomb stalową młocką
Wali się Dorset-House w Londynie,
Jęczą syreny łódzkich fabryk,
Że moja Ircia, Ircia ginie!
O, jak zawodzą! o, jak wyją!
O, jaki żar od rana w Rio!
I jaki zaduch w czarnym tłoku
Dnia 15 lipca, roku
Tysiąc dziewięćset dwunastego,
Gdy kurzem sypnie bies płomienny
W gardziele Wschodniej i Kamiennej!
Bałuckie limfatyczne dzieci
Z wyostrzonymi twarzyczkami
(Jakbyś z bibułki sinoszarej
Wyciął ich rysy nożyczkami),
Upiorki znad cuchnącej Łódki,
Z zapadłą piersią, starym wzrokiem,
Siadają w kucki nad rynsztokiem,
Puszczają papierowe łódki
Na ścieki, tęczujące tłusto
Mętami farbek z apretury -
I płyną w ślad nędzarskich jachtów
Marzenia, a za nimi - szczury.
Wiatr zawiał. A z szumnego wiewu
Napływa śpiew rozkołysany
Szaleńca: J'ai heurté savez-vous?
D'incroyables Florides? -- --Pijany
Rozbujał statek oceany
Śród tłoku cudów, barw zalewu,
Tańcząc na pieśni fal - i nagle:
"Jeżeli jakiej wody pragnę
Tam w Europie, to kałuży.
Gdzie dziecko schyla się nad bagnem
I puszcza o zmrokowej chwili
Statki wątlejsze od motyli"...
Ale wjechała na podwórze
Kloaczna beczka z pompą ssącą;
Półkolem stają więc przy dziurze,
Wpatrzeni w gęstą ciecz chlupiącą,
Gdy wtem, przez obszarpaną zgraję
Dzieci z sąsiedztwa otoczony,
Zjawia się skoczek upragniony,
Niedościgniony wzór artysty;
Zdejmuje palto i zostaje
W trykocie, brudnym, bo cielistym,
Z pstrymi skrawkami szczęścia na nim,
Rozkłada płowy swój dywanik
Wyjmuje z worka trzy butelki
I - patrz! w powietrzu pisze niemi
Nieustający bieg ósemki.
Dzieci są w niebie. A na ziemi -- --
Na ziemi, gdy tak w polu stoję
(A dawno stoję, osłupiały),
Kłosy się wiatrem rozechwiały,
A z nimi - proste myśli moje:
Że też tym ludziom braknie chleba!
Że też się im tak męczyć trzeba!
Ze szczodrych, tłustych, urodzajnych,
Ze złotych, srebrnych, takich cudnych,
I z blasku błękitnego nieba
Życie odrzuca tym nędzarzom
Żebraczy kęs czarnego chleba,
Zaduch bałuckich "stancji" brudnych,
Wszy, co po bladych dzieciach łażą,
Samą brzydotę i ohydę
Z kloaką i szczurami złemi!...
Tak sobie myśląc, dalej idę
Po niepojętej, pięknej ziemi,
Rozważający boże dzieło
Cudowne, nędzne i złowieszcze...
Dwadzieścia osiem lat minęło,
Wciąż idę - i wciąż nie wiem jeszcze.
Staję, "gościńców król, włóczęga",
Przed chłopską chatą. Dach jej stromy,
Spadzista strzecha ziemi sięga
Zwichrzoną brodą burej słomy.
Mech, szary liszaj spopielony,
W szczeliny powtykany, sterczy
Jak siwe kłaki starczej piersi
Dziadygi, co na progu sieni
Siadł w gaciach, ćmiąc machorkę czarną...
Przedpotopowe w sieni żarno,
Prosiak pomyje z garnka siorba,
W izbie na stole jedna miska
Z jałową paćką dla sześciorga,
Baba wnukowi w główce iska,
Dzieci i kury na podłodze,
Dym, zaduch, kwaśny chleb razowy,
Gliniasty jak podłoga w izbie...
Wypijam mleko i wychodzę
Od dobrej pani Michałowej,
I dalej idę - a po drodze
Coraz gwałtowniej, coraz gęściej
Wyrywam z ziemi garście zboża,
Szarpię i depcę ziemskie - szczęście?
Nieszczęście? Radość? Klęskę? - nie wiem!
Bunt, rozpacz, pasja, w piersi pożar,
Pędzę jak pocisk gnany gniewem!
Sad - łódzkie dzieci - chłopska nędza -
A ziemia żyzna szczodra tłusta,
A słońce czystym złotem chlusta!
Tak! pocisk, którym bunt popędza!
Uderzyć! rozbić! Zmiażdżę! zburzę!
Zbuduję nowy! Pomszczę nędzę!
Wyrwę zło! zetrę
Ojciec w biurze
Pisze i pisze w głównej księdze
Już nie jednego - wszystkich banków,
Fortuny panów fabrykantów,
Zadowolonych posiadaczy
Pałaców, karet i brylantów.
"Ojcze!" - w dalekie krzyczę pole -
"Widzisz tę butlę na twym stole?
Chwyć ją! Syn każe! Podnieś! Przechyl!
Zalej majątki ich rozdęte!
Czerwonym chluśnij atramentem
W tę główną księgę, gdzie przeklęte
Wpisujesz zbrodnie ich i grzechy!"
... Nad kolosalną mordą miasta,
Bruzdami ulic pooraną,
Z zapiekłą rewolucji raną,
Mordą o mętnych podwórz wzroku,
W którym gniew czasem błyskiem stali
Lub łuną ognia się zapali,
Ustach gotowych do krwotoku,
O zębach czarnych kół zębatych,
Mordą oknami dziur dziobatą.
W wypiekach fabryk, wągrach tłoku,
Zżartą kwasami chemikalii,
Drgającą w epilepsji wrzecion,
Gdy pasów, nici, kół zamiecią
Maszyna trzaskająca chlasta,
Nad kolosalną mordą miasta,
Którą niedawno pręgą przeciął
Kałmuk z kolczykiem, ciąwszy szablą -
- Pychą kominów w chmury wrasta
Stumilionowa Wieża Scheibler.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
W okrągłych la dwadzieścia potem,
Już nie "włóczęga, król gościńców",
Lecz ważniak z własnym samochodem,
Wpadłem tam: wspomnieć lata młode,
Odwiedzić leśnych pobratymców,
Podumać nad kamiennym stołem,
Jak nad młodości świeżym grobem,
Pożegnać starą wieś nad rzeką,
Powitać życie wolne, nowe -
I napić się zimnego mleka
U dobrej pani Michałowej...
Już jej nie było. Była inna.
I inny dziad w zapadłej chacie
Te same zgrzebne nosił gacie,
Machorkę ćmiąc. Na starczej piersi
Kępami siwe włosie sterczy,
Jak mchu zeschłego liszaj szary
W zapchanych szparach chaty starej,
Co brodą strzechy sięga ziemi...
Przedpotopowe żarno w sieni,
Prosiak pomyj z garnka siorba,
Babka wnukowi w główce iska,
W izbie na stole jedna miska
Z jałową paćką dla... ośmiorga.
Dzieci z kurami na podłodze,
Dym, zaduch, kwaśny chleb razowy..
Wypijam mleko i wychodzę
Od spadkobierców Michałowej...
V
Kurz - konie - powóz - i z powozu
Wysiada Mgła - Ułuda - Pozór -
Bzem wieje - srebrnym bzem z tumanu
Mglistego snu. "Dzień dobry panu".
VI
Zabawa dzisiaj w Inowłodziu...
Weź duży szklany słój pamięci
I nasyp chciwych wpatrzeń swoich
W żywy za szybą sen dziecięcy,
Gdy przed Matiatki sklepem stoisz
(Obok Batystów, na Andrzeja,
Tam gdzie przecina ją Aleja):
Gdzie kordelasy, strzelby, flasze,
Jelenie rogi, patronasze
I głowa dzika, która kłami
Ściska kopertę z celofanu...
W niej - tysiąc Sjamów, Ong, Tasmanij,
Boliwij, Sumatr i Sudanów.
Zamyśl się sypką mieszaniną
Marzeń o markach i wyprawach
Myśliwskich - pstrych jak dźwięki imion
Owych Gwatemali i Nikaragw.
Wrzuć ją do słoja. Potem dodaj
Zmrużonych spojrzeń przez krysztalik
Żyrandolowy, gdzie się pali
Bengalska i spektralna woda.
Ściągnij oczyma blask z motyli
I z "beija-florów" tej Brazylii
(Tak zwą kolibry: "całuj-kwiatki",
Bo dziobkiem włażą między płatki).
Wstrząśnij - i napuść w szkło pamięci
Iluminację Barwistanu,
Gdy dzień przymierza swego święcił
Z władcą Vangoghii i Cézannu.
Przysup to szeptem ust subiekta
(Ach, gdybyś wiedział, jak on szeptał!),
Co jest w klientce zakochany,
Gdy jej zachwala kreton tani
Na wyprzedaży wielokwietnych
Resztek, prześwietnych i tandetnych:
Ceny zniżone, głos ściszony
W temperaturze podwyższonej;
Płyną metrami odwijane
Kwieciste łaszki nieprzebranie
I płyną nieprzerwane, miłe
szepty kwieciste i zawiłe.
Wrzuć i to niebo nad Czorsztynem
Po burzy apokaliptycznej
(Burzy, co miała dwie przyczyny:
Bożą i moją: narodziny
Zdrady i rany, i zawycia);
I wywróć Słownik Stujęzyczny
Imperatrycy Katarzyny
(Płonne marzenie mego życia!
Zeszedłbym po tę księgę w Hades!
I nie zastąpił mi jej nigdy
Adelungowy "Mithridates").
Wpuść też tęczowy wspomnień balet
O widmach kwiatów zza witraży
I z najfantastyczniejszych palet
Wygnioty z tubek i rozmazy,
Przemieszaj wszystko kilka razy
I w słońcu postaw słój pamięci,
I patrz przez brylantową pryzmę -
- Jeśli chcesz ujrzeć pstrokaciznę
Nowych w bukiecie naszym gości
W całej ich przekolorowości.
Patrz - właśnie na promieniach słońca
Wjeżdża, confetti barw sypiąca
W centrum bukietu, banda piana
"Lwich pyszczków".
Przyjrzyj się tym pyszczkom.
Rozdziawiły się wszystkie i piszczą
Rozgardiaszem weneckiej zabawy
W lesie
Gdzie skaczące letniaczki się mizdrzą,
Gdzie się
Sypią pstre confettiowe kurzawy
Galopada mieszczańska śród sosen,
Miotająca farbiarskim bigosem
Strojów,
W bachanalii się wije i niesie
W znoju
Pod dyndaniem lampionów po lesie - -
Lampionów, festonów, kretonów, pomponów,
Krawatów rozwianych, kolorowych balonów,
W girlandowym unosi się roju.
Już z lwich pyszczków - lwie pyski w orkiestrze:
To puzony mosiężne dmą w przestrzeń,
Wydymają balony, syfony,
Mnożą pstre kotyliony w miliony!
Dmą - i z trąb wyfruwają tancerze
(Z trąb, co lśnią jak kuchenne moździerze):
Płuc wydechem ich trębacz wyrzuca,
Potem wdechem znów wchłania ich w płuca,
Więc latają jak ptaki na wichrze
Straszne pyszczki letników, wciąż dziksze...
... Już z lwich pyszczków - sto pysków (parzystych
Twarzy),
W wirującym kolisku mętnieją
Pary
Ze studentów, dentystek i apte-
karzy,
Z pań rozgrzanych, podlotków i komi-
niarzy"
Kołujący się zrobił karuzel
Szary.
Ja - wódkę za wódkę w bufecie...
Oczami po sali drewnianej -
I serce mi wali.
Pijany.
(Czy pamiętasz?)
orkiestra
powoli
opada
przycicha
powiada,
że zaraz
(Czy pamiętasz ja z tobą...?)
już znalazł wzrok twoje oczy,
już idę -
po drodze
zamroczy -
już zaraz
za chwilę...
(Czy pamiętasz jak z tobą tańczyłem?...)
pochodzę
na palcach
i zaraz
nad głową
grzmotnęło do walca
i porywam - na życie i śmierć - do tańca
Grande Valce Brillante
Czy pamiętasz, jak z tobą tańczyłem walca,
Panno, madonno, legendo tych lat?
Czy pamiętasz, jak ruszył świat do tańca,
Świat, co w ramiona mi wpadł?
Wylękniony bluźnierca,
Dotulałem do serca
W utajeniu kwitnące, te dwie,
Unoszone gorąco,
Unisono dyszące,
Jak ty cała w domysłach i mgle...
I tych dwoje nad dwiema,
Co też są, lecz ich nie ma,
Bo rzęsami zakryte i w dół,
Jakby tam właśnie były,
I błękitem pieściły,
Jedno tę, drugie tę, pół na pół.
(Rośnie grom i strun, i trąb,
Rośnie krąg i zachwyt rąk,
Coraz więcej kibici
Chciwe ramię ochwyci,
Świętokradczo napełza
Drżąca ręka na pąk
drżący,
Huczą słońca grzmiących trąb,
Kołujący rośnie krąg,
Pędzi zawrót
kolisty
Po elipsie
falistej,
Jednomętnym rozpływem wiruje jak bąk.)
(. . . . . . . . . . . . . . . . . . .)
Gdy przez sufit przetaczam -
Nosem gwiazdy zahaczam,
Gdy po ziemi młynkuję,
To udaję siłacza.
Wątłe mięśnie naprężam,
Pierś cherlawą wytężam,
Będziesz miała atletę
I huzara za męża.
(Wniebowziętym bełkotem
O zabawie coś plotę,
Będziesz miała za męża
Skończonego idiotę,
Słuchasz, chłodna i obca,
Cudo-chłopca, co hopsa,
Żebyś miała za męża
Wytwornego światowca.)
A tu noga ugrzęzła,
Drzazga w dziurze uwięzła,
Bo ma dziurę w podszwie
Twój pretendent na męża.
Ale szarpnę się, wyrwę -
I już wolny, odeszło,
I walcuję, szurając
Odwiniętą podeszwą.
Z jakąś gracją diabelską,
Czardaszowo-węgierską,
Czarcie zataczam kręgi
Tą przeklętą podeszwą,
Trzęsę tyłkiem łatanym
I na pysku mam łatę,
Sześć kopiejek w kieszeni
I nic więcej poza tem.
Palce lewej mej dłoni,
Dziarsko w bok odrzuconej,
Między palce twe wchodzą
I znajdją pierścionek,
Zaciskają się kleszcze --
Choć krzyknęłaś, to jeszcze!
Niech cię boli, ty podłą,
To kółeczko złowieszcze.
Ja ci inny dam pierścień:
Ja ci moim nieszczęściem
Śliczną szyjkę owinę
Jeszcze przed tym zamęściam,
Mściwą pętlę zacisnę
Tę łąbędzią, tę wonną,
Będziesz tańczyć na stryczku,
Wiarołomna madonno.
Krąży koło podrożne i podnosi się, zwęża,
Po wariacku wywija twój pretendent na męża,
A w to koło się wtańcza fabrykańcza szarańcza,
Pan właściciel, posiadacz, kareciarz, brylanciarz!
Jak z piekielnej czeluści wyskakują ci tłuści,
Odbijają cię, kradną, ci złodzieje, oszuści,
W pulcnne łapska cię chwycą - żywo , w supeł, pętlico!
I ty w węzeł, berlińska tajemnicza ulico!
Sercem teraz (zmiłuj się, zmiłuj),
Echem teraz (miłuj mnie, miłuj),
Zlituj się, daruj, pożałuj,
Weź w ciemny las i zacałuj,
Szeptem teraz, cichą namową,
Szeptem tajnym, żalem-żałobą,
Płynną melodią - zwolnioną -
W las cię wytańczam, madonno...
Tajnym szeptem
żałobą
Czy pamiętasz,
jak z tobą
W ciemny las mego życia wkroczyłem -
Czy pamiętasz, jak z tobą tańczyłem
walca -
Moja najbliższa -
i najdalsza -
i najdalsza -
Tańczyłąś z obcym - z twoiim mężem...
Z twoim mężem... z tamtym chłopcem
I powolutku
w ten las
na palcach
walca...
- I jak za nimi, sunąc wężem,
Ruchami sprężeń i rozprężeń,
Syczący, wieczny, niewidzialny,
Wśliznął się w leśne uroczyska,
Pijaną pianę tocząc z pyska
On - nienawistnik, Gad Fatalny.
VII
A tam już rojno. Gości tyle
Wtargnęło rozigraną zgrają.
Że już i pszczoły zaglądają,
Że przysiadają już otyle,
Aby pożywić się na nowym
Nieznanym klombie ogrodowym.
Jak wypalane w aksamicie
Serduszka w barwach pawiookie,
Bratki, z ciem nocnych konwertyci,
Kucnęły pęczkiem pod róż bokiem:
Gdy się im przyjrzysz, zauważysz
Upiorkowaty wyraz twarzy,
Usłyszysz kazirodcze szepty,
Jak bratek uwiódł kwietną siostrę...
Już i mieczyki sterzą ostre
I są strzeliste jak afekty...
Już pachnie groszek najwonniejszy,
Matki mej kwiat najulubieńszy,
I inne godne podziwienia,
Ale nie znane mi z imienia
Dzwoneczki, uszka, mordki, pyszczki,
Miseczki, czarki i kieliszki,
A wszystko wita się, całuje,
Pozdrawia, gwarzy i plotkuje,
Zazdrośnie naładniejsze łypie,
Błyszczy, ygoce, oczka sypie,
Podzwania, mruga, zerka, wzdycha,
Na pierwsze miejsce się wypycha,
Trąca się, gada, opowiada
Okropne rzeczy o sąsiadach,
Po nogach depce się, uwija,
Przewagi cudzych barw wypija,
Woń własną wzmaga, inne tłumi,
Podkeśla wyższość swą w tym tłumie -
"Vanity Fair" lub imieniny
Prowincjonalnej starościny!
Mistrz mruczy, chrząka, zrzędzi, warczy,
Uśmiechem karci dobrodusznym
Niesfornych kwiatów zgieł jarmarczny,
Rozkazom jego nieposłuszny,
Tutaj da klapsa, tu znów ręką
Zgęszczenia barw rozluźnia miękko,
Kłąb dymu kwiatom puści w oczy,
Gdy się zanadto bractwo tłoczy -
nic nie pomaga. Jak dzieciarnia,
Gdy rozkrzyczaną mitygujesz,
Na złość zaczyana głośniej, gwarniej
I jeszcze język pokazuje,
Tak się kwiecista pepiniera
Rozzuchwaliła na wesoło...
Mistrz surowieje, marszczy czoło
I rozbiegane myąli zbiera.
Pociągnął cuga. POstanowił:
Swobody ujmie bukietowi
Więc by go stłumić, ściszyć, przycmić
(ym podpowiada: "umistycznić",
Ale to byłąby przesada),
Ogrodnik mu obłoczność nada:
Otuli bukiet senną chmurką,
Która nazywa się "przybiórką"
Ona najliczniej i najprościej
Poskromi owe jaskrawości.
Jest to koronka, jest obsłona,
Mgiełka przez sito przepusczona,
Perlisty dymek nikłych kwiecin,
Rośnie, tiulowe oczka sieci
Gazowy welon, szron roślinny
Drobniutka manna z kwiatów innych,
Maczek konwalii bardzo m,łodej,
Kaszka z kropeczek srebrnej wody,
Fantanny wonnej rozpylenie,
Semn przyprószony jasnym cieniem,
Kurzem świetlistym... prochem czasu...
Bukiet się mglistą złudą zasnuł...
Szepcząc ucicha... milknie... zasnął.
Zmierzch na ogrodzie - i mgłą siwa
Nisko po łąkach się rozpływa,
I siwa nad bukietem głowa
Chyli się... twarz śród kwiatów chowa
I już zostaje w nim straceńczo:
I grób ma z kwiatów, co ją wieńczą.
Część I
Rozdział drugi
O, siwa mgło! O, srebrna mgło!
O, szara mgło! O, mgło bez końca!
Jakbym przez zadymione szkło
Przyglądał się zaćmieniu słońca:
Gdy się spacerem lekko szło -
O, gęsta mgło! wciąż gęstsza mgło! -
Sto razy tam i sto z powrotem
Pomiędzy Krótką i Nawrotem.
Przez welon łez, przez szaary szron,
Przez mglista gazę półwidomą
Znów widzę każdy sklep i dom,
I każde okno w każdym domu
Przez welon łez, przez szary szron
Najbliżej do rodzinnych stron,
Bio gd tak mgliście jest, to właśnie
Tęsknocie lżej, wspomnieniom jaśniej
Dziś w Rio dżdżysty polski dzień
I polskie chmury niebo kryją.
Jak okręt widmo, okręt-cień,
Dziś Łódź wylądowała w Rio.
Jak zawsze, deszcz wyciąga mnie
Na spacer... Awenidą? Nie.
Od Krótkiej do Nawrotu. Potem
Sto razy tam i sto z powrotem.
I
Rozdział z dziecinnej "Farbenlehre":
Śródmieście ma ziemistą cerę,
W bramie robotnik usiadł stary,
Suche kartofle z miski je,
A kolor jego żółtoszary,
Bo głodno, chłodno, brudno, źle.
Na cmentarz żółta trójka wiedzie,
Do domu szóstka granatowa,
Zieloną czwórką się dojedzie
Do zielonego Helenowa.
Popatrz na usta tej dziewczyny,
Podręcznej z magazynu mód:
A kolor ich niebieskosiny,
Bo smutno, trudno, chłód i głód.
Piątka spod lasu też zielona,
Lecz białym pasem przedzielona;
W tryby maszyny rozpętanej
Robotnik rzuca resztki sił.
A kolor jego ołowiany,
Bo na min metalowy pył.
Dziesiątka jest niebiesko-biała,
Dwójka czerwienią fabryk pała,
W drukarni znad zecerskiej kaszty
Rumieńcem płonie chuda twarz,
A kolor jego jest ceglasty -
- I całą "Farbenlehre" masz.
Już nie pamiętam, jak ósemka...
Żółta z niebieskim? Czy w pasemka?
Nic nie wiem... Przewrócona na bok
Na szynach leży barykadą
W poprzek przez jezdnię (gdzie był Zielke,
A naprzeciwko Petersilge).
Za barykadą - tłum stłoczony,
A nad nią, w górę podniesiony,
Sztandar-wyzwanie, sztandar-gniew:
A kolor jego jest czerwony,
Bo na min robotników krew.
Tak (pod jarzębinowym drzewkiem)
Dróżnik, stojący przed szlabanem,
Czerwoną wznosi chorągiewkę,
Gdy pędzi pociąg zasapany,
Łoskocąc w rozpalone szyny;
I maszynista osmalony,
Z lokomotywy wychylony,
Zwalnia powoli bieg maszyny
I pociąg w pustym polu staje...
Piotrkowska, w stronę Grand Hotelu,
Jak wymieciona. Przed tramwajem
Beczki i skrzynie, a za nimi,
Z browningiem w ręku przyczajeni
Klęczą bojownicy patrząc w szarą,
Bezludną przestrzeń trotuaru
I pustą jezdnię. Nic. Martwota.
Cisza i tam - bo z morza tłumu
Nic nie usłyszysz prócz poszumu
Przybywających gromad ludzkich,
Co napływają od Widzewa,
Żeby na rynek iść bałucki:
Z Głównej, Nawrotu i Przejazdu
Strugami się w Piotrkowską wlewa
Burzliwy za przewałem przewał,
Zmierzając ku Staremu Miastu;
Ale się mało kto przepycha
Pod Meisterhaus i pod Urlicha,
Bo stamtąd, aż po barykadę,
W jedną się szczelna zbił gromadę
Milczący tłum, przy głowie głowa,
Jakby głowami wybrukował...
(Ten czarny tłok i nagła pustka
Są jak w dominie "mydło-szóstka").
Ja skamieniały na balkonie,
W to jedno oczy mam utkwione:
W owo czerwone na wagonie.
Wtem z krańca pustki w naszą stronę,
Od Benedykta, od Zielonej,
Sypnęło drobne rozproszone...
Przy każdym ostry punkcik stali.
Truchcikiem sypią mętni, mali,
Lecz rosną - już się ludźmi stali,
Sztykami prują pas martwoty,
Już rotą stali się piechoty
W krasnych lampasach furażerek.
Stanęli. A na czele roty
Maleńki, skoczny oficerek.
Wysokie buty, błyszcząc glancem,
Drepcą bez przerwy drobnym tańcem,
Maleńka rączka w ciągłym ruchu:
Jakby swędziało coś, to w uchu,
Jakby dzwoniło coś, to znowu
Przy rękojeści srebrnej "szaszki"
Maca wiszące fatałaszki.
Jak wryty stoi tłum. Nie dyszy.
A cisza taka, że w tej ciszy
Słyszysz, jak szybkim biegiem tyka
Szybka wskazówka sekundnika,
Za którą teraz śledzą oczy
Już spokojnego porucznika,
Już tylko one, zimne, szare,
Skaczą, drażnione tym sztandarem:
To spojrzą w tłum, to na zegarek.
I ciągle cisza... dech martwoty...
Jekaterynoburskie zuchy
(37 pułk piechoty)
Bezmyślnie patrzą w niemy, głuchy
Tłum.
Tylko czasami któryś zerknie
W bok,
Śledząc za małym oficerkiem.
I cisza, ciągle jeszcze cisza
Trwa.
Trzasnęło krótko. To koperta
Zegarka pana oficerka
Właśnie minęło przed sekundą.
Więc chowa go, obciąga mundur,
Po szablę sięga dłoń malutka
I wtedy - nikły ruch podbródka,
A rota - jednym zamków szczękiem,
Jednym podrzutem - broń pod szczękę
I gdy wyświsnął szablę z brzękiem,
Gruchnęło nagle spod tramwaju,
Od skrzyń, od beczek poszło grzmotem,
Zagrało jak piorunem w maju,
Stalowym sypie się terkotem,
Pisnęła szabla ciętym lotem
I - "rota pli!" - i plunął z roty
Deszcz ołowiany, ale złoty,
Bo salwą blasków trysło z luf -
I zawył z bólu mur ponury,
Pękł, wzbił się w górę, stoczył z góry
I runął bruk stłoczonych głów.
Odchłysnął tłum rozbiegiem rojnym,
Mrowiskiem biega niespokojnym,
Wre jak kipiący kocioł smoły
I oszalałe czarne pszczoły:
Chmarami ulatuje w bramy
Lub miota wrzątku odpryskami
I kamienice szare plami,
- I biją, trzeszczą, nie ustają
Celne browningi spod tramwaju.
Balkony i otwarte okna
Opustoszały. Nieszczęśliwa,
Jakaś krzycząca i okropna,
Matka z balkonu mnie porywa.
Ludzie biegają po pokojach,
Jak gdyby tamtych udawali,
A tam, choć głuszej ciągle wali,
Lecz jakby naprzód... Jakby dalej...
Otwórzcie balkon! Niech zobaczę!
Matka zanosi się od płaczu!
Otwórzcie! Patrzcie, co się dzieje!
Patrzcie! Spęczniałe i spienione
Chlusnęły tłumy nad wagonem,
Czarna się fala środkiem leje!
Patrzcie porwała to czerwone
I płynie, płynie podniesione,
Czerwone płonie ponad czarnem!
Machają, włażą na latarnie!
Mamo! śpiewają, idą , rosną!
Niesie kobieta z twarzą groźną,
Usta szeroko... Mamo! Ona
Krzyczy, przeklina, pięścią do nas!
Mamusiu! Za co? Patrz! Wydarła,
O brzuch oparła kij - a na nim
Niesie czerwone z literami
Dwa P i S... Litery złote
I złota kielnia na krzyż z młotem
...Ulica czarna, w oczach czarno,
Jakby się całe miasto wparło
Między dwa rzędy szarych domów,
I z okien krzyk, i tłok z balkonów
W jedną się czarną wrzawę zlewa,
I domy, oblepione mrowiem,
Idą, dach w dach i głowa w głowę,
Dumnym pochodem trzypiętrowym
I już kołysze się nasz dom,
I płynie, morzem uniesiony,
A za sztandarem ciągnie śpiew:
"Niesie on
zemsty grom
ludu gniew,
Przyszłości rzucając siew,
A kolor jego jest czerwony,
Bo na nim robotników krew,
Bo na nim robotników krew...
Potem do bram wnosili stróże
Zwłoki bojowców i sołdatów.
Zostały po nich krwi kałuże:
Lepka purpura łódzkich kwiatów.
Najpierw je wodą polewano,
Potem je piaskiem przysypano,
Nazajutrz zaś pędziły po nich,
Wprzężone w pary świetnych koni,
Powozy panów fabrykantów,
Panów prezesów i bogaczy,
Zadowolonych posiadaczy
Pałaców, banków i brylantów.
Padł tam i mały oficerek.
Śmierć mu przypięła na mundurze
Zapiekłą karminową różę
Barwy pułkowych furażerek.
Miał piękny pogrzeb.
Pop na przedzie
Konstantynowską kondukt wiedzie.
Za nim, z poduszką, szedł żołnierzyk,
Czapka i szabla na niej leży.
Potem był wieniec od kamratów,
Jekaterynoburskich chwatów,
Dwóch go trzymało oficerów,
Miał szarfę: "Za caria, za wieru
I za otieczestwo".
Następnie Rota miarowo i posępnie
Kroczyła w rytm warczących bębnów,
I sztyk za sztykiem, sztyk za sztykiem
Armiejskim połyskiwał szykiem,
Potem koledzy nieśli małą
Trumnę kwiatami osypaną,
A wreszcie, dzwoniąc ostrogami,
Brzęcząc szablami, orderami,
Wolno, żałobnie szli panowie
Oficerowie. Ale pierwsza,
Przez pułkownika prowadzona,
Idzie wysmukła oficersza:
Żona.
Idzie - a idąc nienawidzi:
Wszystkich, wszystkiego, ich i siebie,
Najwięcej siebie nienawidzi,
Pompy się wstydzi, kwiatów wstydzi
I tych Moskali na pogrzebie,
Tego welonu żałobnego..
I nawet trupa nienawidzi:
Jego - biednego, kochanego,
W tej bliskiej trumnie niesionego.
Jezu, niewinnie umęczony,
Najświętsza Matko Boleściwa,
Sprawcie, by tak nie pobrzękiwał
Ten tłum w ordery przystrojony!
Nie dzwońcie, szable i ostrogi,
Nie warczcie, bębny, psy żałobne!
Zmiłujcie się nade mną biedną,
Wyrwę się, pójdę, wszystko jedno,
Ucieknę! Kostia, miły, drogi!
Matko Najświętsza i jedyna!
("O, matko Polko!" - przypomina -
"O, matko Polko! gdy u syna
Twego na czole...") - i urywa,
I pod welonem, który spływa
Z czoła na łono - gładzi ono
Dzieciątkiem napęczniałe łono,
Błogosławiącą głaszcze dłonią
I z niewinnego czółka ściera
Straszliwe piętno, znak Kaina...
Brzęczą ostrogi, szable dzwonią,
Zły z trotuarów tłum spoziera, .
Pod welon się oczyma wdziera
I milcząc grozi i przeklina:
"O matko Polko! gdy u syna
Twego na czole...!!" Matko Boża,
Nieszczęścia się mojego pożal!
Brzęk-brzęk-brzęk w oficerskim tłumie.
Bębny żałobne grochem drobnym
Biją... Szesnaście pójdzie trumien
Przez miasto... Pójdzie długi szereg
Sierot i wdów... A zamordował
Kto? On, jej mały oficerek...
Przystaje oficerska wdowa,
Przystaje tłum i brzęk ustaje...
Pułkownik twarz nachyla chmurną
Do ucha Zofii: "Szto? Wam durno,
Sofia Ignatjewna ?" - "Niet... tolko..."
I dalej idzie matka-Polka.
W drodze z cmentarza napotkała
Szesnastokrotny, wydłużony
Gęsto policją otoczony
Pogrzeb tych przedwczorajszych ofiar...
Nie drgnęła. Zimna i zuchwała,
Wprost w oczy wdowom spoglądała.
Nazajutrz rano biedna Zofia
Do ojca na wieś pojechała
Przez trzy miesiące, smutna, dzika,
Chodziła, modląc się, śród kwiatów,
Aż legła - córkę dając światu
W samotnym domku ogrodnika.
Jeszcze szepnięto jej: "Pannica!"
Jeszcze szeroko otworzyła Oczy
(zdumione? zawiedzione?
Szczęśliwe?), jeszcze się toczyła
Łza przez śmiertelnie blade lica,
Jeszcze coś chciała szepnąć tymi
Wargami, nieco mięsistymi,
Kiedy na pierś opadła głowa
l zmarła oficerska wdowa:
+
Zofia z Dziewierskich Iłganowa
zm. dnia 7 października
r. 1905
przeżywszy lat 21.
Prosi o westchnienie do Boga.
II
Na chrzcie dziewczynce imię dano
Aniela. Tak chciał dziadek.
"Bo to Anielskie jest, powiedział, miano.
A ona <FONT CLASS="s">właśnie</FONT>... pod tym względem..."
Pochrząkał, mruknął... "...Co tam będę
Tego... i jeszcze to, że <FONT CLASS="s">lubię</FONT>..."
Tu chrząknął znów, i znacznie grubiej. .
Różni na świecie są dziwacy,
Więc dla porządku dobrze wiedzieć,
Że, po sezonie, pan Ignacy,
Gdy ogrodniczej nie miał pracy
(A bez roboty nie chciał siedzieć),
Malarstwem świętym się zatrudniał..;
Najlepiej znał się na aniołach:
Złocił im skrzydła po kościołach,
Niebieścił, srebrzył je, wycudniał,
Rzeźbił im z gipsu trąbki śliczne,
Odznaki dawał hieratyczne,
Pucołowatym serafinom
Podkrążał oczki farbką siną,
Kędziory z gliny na cherubie
Powlekał lekkim tchem pozłótki,
- Więc przez to <FONT CLASS="s">właśnie</FONT> i że <FONT CLASS="s">lubię</FONT>
Anielcia będzie tej malutkiej.
Nie, czytelniku... Całkiem płonne
Są twe obawy, że rozpocznę
Na temat imion snuć przestronne
Poetyczności zaobłoczne.
Nie podejrzewaj, że Anielę
W związku z imieniem wyanielę,
Że wdam się, a la Iłła miła,
Co z tego wierszy tom zrobiła,
w sprawy magiczne i wróżebne;
Są one tutaj niepotrzebne...
Nie sądź też, chytry czytelniku,
Że zaraz zrobi się "cudownie"...
Nie myśl o naszym ogrodniku
Pochopnie zbyt i powierzchownie.
Zawczasu nie bój się, że autor,
Posłuszny ustalonym kształtom.
w "świątkowe" zabrnie mistycyzmy,
Tak dobrze znane nam z ojczyzny,
Gdy ze świątkami jak na hasło,
Świętoszkowano ile wlazło,
Gdy frasobliwość wystruganą
Za wykapaną polskość miano...
"Łot, wicie, gazdo, beło, beło
I, tak jak Syćko, pserninęło"...
O, jakże łatwo z ogrodnika
Sporządzić można by "mistyka",
Którego by kościelne lalki
Drabiną wzniosły Jakubową,
Aby o gwiazdy stuknął głową
I z Bogiem wiódł zażarte walki...
Jak łatwo mógłbym puścić w górę
Te rawskie i studziańskie kukły,
Żeby, zrobiwszy w nieble dziurę,
W zaświatach się z Ignacem tłukły.
Już w kwiatach dużo było pokus,
By rozprowadzić fantastyczny,
Psychologiczno-botaniczny,
Bardzo wygodny hokus-pokus.
Lecz pan Dziewierski, człowiek trzeźwy
Nie wierzył w malowane rzeźby,
W tajemniczościach się nie gubił,
Lubił anioły - no bo lubił.
z gustami bowiem - jak popadnie:
Kto woli popa, kto popadię,
Ja - za popadią, jeśli ładna...
Nie lubię zaś motorów, radia,
Wycieczek, sportów, generałów,
Szparagów , wodzów i upałów,
Dyskusji, energicznych twarzy,
Mycia żyletki, prasy, plaży,
Jajek, żelaznych charakterów,
Galerii sztuki, biusthalterów,
Wielkoświatowych poliglotów,
Truskawek z kremem, samolotów,
Wizyt, szpinaku, wszechtalentów,
Historiozofów, monumentów,
Młodzieży, kiedy nazbyt dziarska,
Potęgowiczów, gosudarstwa,
Dowcipów niedowcipnych osób,
Opiumowanych papierosów,
Babskich pazurów purpurowych.
Balów, a także ich królowych,
Mówców, czekania, histeryczek,
Deklamatorów, zapalniczek,
Pieczeni.. jeśli nie jest krucha,
Prawników, świąt i "Króla Ducha"
A lubię: milczeć, deszcz, słowniki,
Ilustrowanych pism roczniki
("Kłosy", "Wędrowce", "Tygodniki"),
Grochówkę z boczkiem, bzy, jarmarki,
Łacinę, las, pocztowe marki,
Fachowe gwary, psy, Cyganów,
Kolekcjonerów, szarlatanów,
Etymologię, aptekarzy,
Ungra warszawskie kalendarze,
Wiek dziewiętnasty, bibliografię,
Lawendę, stare fotografie,
Dyliżans, burzę, ozór z chrzanem,
Koniak, gorący barszcz nad ranem,
Walce i stare wodewile,
Miłostki, Litwę, wiatr, motyle,
Nie wstawać cały dzień z kanapy,
Krościenko, zegarmistrzów, mapy,
Piwo (Choć Niemiec) Haberbusza
I kocham "Pana Tadeusza".
Jak mocno swędzi wietrzne piórko,
By w związku z nieszczęśliwą córką
Na konia wsadzić ogrodnika,
Nie, nie na konia! - na konika,
Co, kłusem lekkich jambów gnany,
Wystukałby nam podkówkami
Starą piosenkę o małżeństwie
Polki z "Moskalem" - i męczeństwie
Ojca, prawego Polonusa...
Przepraszam - nie ruszymy kłusa!
Nie będzie pan Dziewierski kiczem
Z obliczem wielce cierpiętniczem.
On zięcia lubił, on z czułością
Cieszył się młodą ich milością,
Uśmiechał się, gdy zięć wesoły
Przynosił z miasta kwiaty Zońce
I wołał śmiesznie: "Zońka-słońce,
Masz od Moskala polskie kwiaty,
Za to mu ruskiej daj herbaty!"
Syczeli ludzie: "Hańba! Zdrada!"
I była racja w tym syczeniu.
Milczała Zosia zakochana
I była racja w tym milczeniu,
Dwie racje były. Dwa oblicza
Prawdy, jak dwie są w prawdzie zgłoski,
Aż jedną - kula robotnicza
Trafiła w serce na Piotrkowskiej.
A druga prawda - czarna fala,
Te tłumy, trupa tratujące,
I czarny blask. co nagle zalał
Jasne twe oczy, Zońka-słońce!
III
Jan Mergiel zwał się tkacz ze Zgierza,
Który w ów dzień pamiętny zabił
Ojca Anielki. Pozostawił
Synka w pieluszkach, Kazimierza,
Sam bowiem padł pod barykadą,
"Kazinku!" - krzyknął, kiedy padał...
IV
Ogrodnikowi - nie utaję
Niewola była obojętna,
Nie miał wspólnego z Polską tętna;
Kraj cierpiał - on nie cierpiał z krajem,
Kraj żył nadzieją - on jej nie miał,
Kraj broczył krwią, a on kamieniał
I w myślach mruczał swym zwyczajem:
"Powstanie robią... cóż, powstanie...
Śmierć przyjdzie, nic nie pozostanie.
Mój ojciec w lasy chodził bić się,
Ja nic nie mówię... chcecie, idźcie....
Tak czy inaczej, tu czy indziej,
A ona po każdego przyjdzie.
Ojca złapała na Sybirze,
A tu by miała jeszcze bliżej,
Wy powiadacie: dla wolności...
Nima jej, proszę jegomości.
Dla dzieci, wnuków, dla pokoleń....
A jaką wy im dacie wolę,
Kiedy niewola i tak skosi,
Tak dobrze u nas jak i w Rosji.
Szczyrka dopadła w Port Arturze,
Galotkę, jak na Saksy chodził,
Bielskiego, kiedy śpiewał w chórze,
A moją Andzię w mieście Łodzi".
(Na myśl o żonie, choć umarła,
Posępna złość mu dech zaparła;
Westchnął, łzę połknął, jakby kawał
Nieszczęścia, w gardle uwięzłego.
Lecz o tym później. Jest to sprawa
Zupełnie inna.) "No więc,.. tego...
Chcesz - bij się z carem, nie chcesz - nie bij...
Czy Polak jesteś, czy Japoniec,
Zwali Japońca, cara, ciebie,
Ot tobie wollość: klaps i koniec".
Pustynia była w nim. Pustynia
Nieustającej śmierci w duszy.
Ciągnęła się tam dal olbrzymia,
Na którą bezustannie prószył
Śmiertelny popiół znikomości,
Skazania, beznadziejnej czczości:
Jak wiatr w kominie zawodziło,
Bezkresnym zatroskaniem ćmiło
Natrętne, słotne, bezforemne
I mżące rozrzedzeniem ciemnem
Swej uprzykrzonej obecności...
Pamięta: spadło to wszechmocne
Popołudniową pustą porą,
Jak szary i bezgłośny piorun.
Szedł w drugie święto wielkanocne
Ewangelicką. Obok żona
Wlokła się, jak się wszystko wlokło:
On - czas - ulica wyludniona -
Dorożkę koń ciągnący stępa --
Myśli tej żółtej, co przez okno
Patrzyła na ulicę tępo --
I tacy sami jak i oni,
Wlokący się po drugiej stronie
Z chłopcem w ubranku granatowem
Wszystko, powolne i matowe,
Wlokło się przykro i markotnie...
I coraz było niepowrotniej,
Głuszej i martwiej, i samotniej;
Co myśl się zjawi, to obwiśnie...
Szedł coraz wolniej i bezmyślniej...
Pustoszał czas. Dręczyło zmorą.
Upodobniło się upiorom.
To były widma: żony -- konia --
Tej żółtej - tamtych z chłopcem -- -- widma...
I nagle cichy, pusty piorun
I świat śmiertelnie znieruchomiał
W pustynię, co go w nieskończoność
Poniosła - i popiołem smętnym
Zamżyła. W ten to dzień pamiętny
Śmierć powziął, rozpacz i znikomość.
Gdy legła przed nim pustka sroga
Żarłocznym mrokiem, siłą ciemną,
Chciał wyrwać się z zasadzki wroga...
Dokąd z pustyni prosta droga?
O, nie wymawiaj nadaremno
Imienia-echal Nie do Boga
Pognała go rosnąca trwoga,
Nie w starodawne Niewiadome.
Pochłaniające swym ogromem.
Bo znienawidził "wielkie", "wieczne"
Bo właśnie puścił się w ucieczkę
Przed tą potęgą przeraźliwą..
Więc dokąd?
W bliską, ziemską żywość,
W drobne i barwne ulubienia, -
W radości sztuki - w Domu Zbawienia
Dla osaczonych starą zgrozą...
Sztuki, powiadam... no, bo sztuka:
Łaskawy bowiem Srebrnołuki
(Tutaj: Smintejski, co, jak wiecie,
Szarą mysz śmierci stopą gniecie)
Sprzyja nie tylko arcydziełom,
Michel Angelom (lub <FONT CLASS="s">Anhełłom</FONT>.
Jak go Słowacki zwie), nie samym
Szopenom, w gwiazdach zapisanym,
Dantom astralnym i Horacym,
Lecz i Dziewierskim, tym Ignacym, ...
I tworom sztuki ich ubogiej:
Apollo bowiem lubi ogień
Nie tylko gorejących krzaków,
Ale i świeczek na choince,
I fajerwerków barwne młyńce;
Nie same z ponadludzkich szlaków
Eurypidesy i Szekspiry,
Ale i szopkę wiejskich żaków;
Nie tylko - psalmy złotej liry
I orle nad skałami skwiry
Czy "huczny lot olbrzymich ptaków"!
Ale i kosa, który śwista
U szewca na Podwalu w klatce,
I skromny, przepisany czysto,
Prowincjonalny wiersz w szufladce,
I fotoplastykonu cuda,
I śmieszną zwrotkę, gdy się uda,
I kicz jarmarczny nieporadny,
I bukiet wiejski, jeśli ładny.
Tak poszedł w kwiaty i anioły,
Tak zaczął lepić chimeryczne
Zwierzyńce, armie egzotyczne,
Indiany, Turki i Mongoły,
Tak się zaczęły obrazeczki
Techniką "kolorowej sieczki",
"Bój pod Cuszimą", "Smok wawelski",
"Jarmark w Łowiczu", "Krąg anielski", -
"Kolumb pomiędzy tubylcami",
"Dno morskie", "Sklepik z zabawkami'...
{W tym czasie także namalował
"Śmierć porucznika Iłganowa",
Gdzie szereg sztywnych manekinów,
Wszystkie z profilu, z dymiącymi
Rewolwerami w rękach sztucznych
- Przy czym lecące widać kule
Tyka piersiami wypiętymi
Luf nastawionych karabinów;
Za serce trzyma się porucznik
I całą we krwi ma koszulę.)
Tak na kółeczku kartonowym,
Co się w zegarku mogło zmieścić,
Kaligraficzny cud wypieścił:
Psalm Dawidowy, przepisany
Czarnym i srebrnym atramentem
"W sprężynkę", dośrodkowo, kręto,
Z mikroskopijną lutnią w centrum:
"Jak jeleń krzyczy do strumieni,
Tak dusza moja Ciebie wzywa,
Żywego Boga pragnie żywa!
O, kiedyż przed oczyma Twemi
Stanie spragniona, nieszczęśliwa?
Łzy moje są mi zamiast chleba,
Gdy mi codziennie słyszeć trzeba:
Kędyż ten Bóg twój? gdzie przebywa?
Gdy prześmiewają się szyderce,
Wylewam w siebie własne serce:
Nie chadzałżem do Twej świątynni
Z weselem, z chwałą, jako inni!
Czemu się, duszo moja, smucisz?
Nie trwóż się sobą, lecz się ucisz:
Dostąpisz Boga, który zbawia.
O, jakże będę go wysławial!...
<A NAME="wariant2" HREF="text0137.html#wariant2" CLASS="s">[....................]</A>
...Powiem ja Bogu, mojej skale:
Przeczżeś zapomnial o mej trwodze?
I gdy się uciśniony żalę,
Czemu bez laski Twojej chodzę?
Jest jako rana na mym ciele,
Gdy sobie kpią nieprzyjaciele:
<>
Ozwij się, skało, gdy cię wzywam!,.."
[. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .]
Obiecał nawet ksiądz Komoda,
Że o tym do "Kuryera" poda:
"Chwalebne bowiem w tym to dziełku
Zdolności widać; osobliwie,
W powinkszajoncym widzunc szkiełku.,
A kto ma talent, niech pamienta,
Od kogo wszystkie som talenta.
Cóż, kiedy w tobie <> siedzi..,
Jak dawno byłeś u spowiedzi?"
Tak - w sposób ludziom niepojęty...
W butelce zjawił się zaklęty
Ogródek - z błystków, koralików.
Paciorków, szkiełek i kamyków...
Tak w słojach zamieszkaly żabki,
Jaszczurki, żuki i trytony.
Tak napełnily się szufladki
Aromatami ziół suszonych;
Tak mała izba przy sklepiku
(Na zimę bowiem do miasteczka
Przenosił się i z wnuczką mieszkał,
W zacisznym, cieplym pokoiku
Przy sklepie pani Tekli Bielskiej,
Której mąż miał "zdólności" duże:
Basem w kościelnym śpiewał chórze,
Po czym powiększyl chór anielski.)
[. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .]
Przybrała wygląd tajemniczej
Wesołej groty czarodzieja:
Pułap gwiazdami powyklejal
Z kołem zodiaku i księżycem;
Pod lampą, prawie Aladyna,
Bajeczne żagle swe rozpinał
Korsarski statek holenderski
Sam go zbudował pan Dziewierski
Według ryciny z kalendarza
"Czytelnia stanu włościańskiego"
Kalendarz był od aptekarza .
Kamila Rozpędzikowskiego,
Który miał prawe oko szklane
(Na noc podobno wyjmowane),
Szpicbródkę oraz wąsik rudy;
Schylony był, wysoki, chudy,
Olejkiem goździkowym pachniał.
I koralowa kulka krwawa
Zdobiła biały jego krawat,
Prócz aptekarstwa drugi fach miał.
Manipulował tak palcami,
Że cienie ich niezwykłe wiernie
Imitowały menażerię;
Gdy palce puszczał w ruch pan Kamil,
Królik uszkami strzygł pociesznie,
Garbaty wielbłąd klękał śmiesznie,
Kozioł rogaty brodą kiwał,
A pan aptekarz pobekiwał
Wpadając w tony czysto koźle;
Ten jeszcze robi żart, że oto
Zakryte dłonią zdrowe oko
I samym szklanym patrzy groźnie
Na wątłą żonę Antoninę,
Jęczącą walce przy pianinie.
Mieszkali w domku "pod lipami",
Więc byli Bielskiej sąsiadami.
Nie wspomnę już a innych w grocie
Zabawkach, fraszkach i igraszkach,
Wiatraczkach, samodziobach-ptaszkach -
I różnych cackach, większych, mniejszych,
Którymi półki ponastawiał...
Sto niespodzianek i sto pociech...
Słowem - nie zawiódł się Smintejczyk
("O, jakże będę go wysławiał!").
V
Lecz nad czym się najbardziej czulił,
Najbardziej srożył jednocześnie,
Co najmjłośniej w sercu tulił
I nad czym cierpiał najboleśniej;
Co majster-klepka nasz magiczny
Najwięcej kochał w czas zimowy
To teatr, teatr swój tragiczny
Przybytek duchów tekturowy.
Było to wnętrze starej sali
Selina w Łodzi. Tam przed laty
On z Andzią na galerii stali,
Zaczarowani, skamieniali,
Kiedy ów czarny i zębaty
Przewracał błyskające oczy
I z warg mięsistych pianę, toczył,
Gdy chytry judził go i kusił,
Aż wódz uwierzył - j zadusił.
Sklecił z deseczek i tekturki
Widownię, scenę i figurki
Przedstawiające, tak jak widział,
Wściekłego Negra, generała
Weneckich wojsk, i jego żonę,
Pod stropem zaś, na paradyzie,
Andzię i siebie. Świeczka stała
Przed teatrzykiem - i drżącymi
Blaskami dramat oświetlała.
Trzy razy, wieczór po wieczorze.
Musiał z nią chodzić - tak ciągnęła...
I tak do serca sobie wzięła
Tę smutną bajkę o potworze
Z Afryki i o białej pani,
Że była jakby urzeczona
Prześliczna jego narzeczona...
A już na zapowiedzi dali.
Pisze w kronikach starodawnych,
Że gościł w mym rodzinnym mieście
Pewien murzyński aktor sławny.
Bóg raczy wiedzieć - czy w przejeździe
Skądś dokądś - czy go przeznaczenie,
Posłuszne czarnej jego gwieździe,
Ku łódzkiej skierowało scenie,
Dość, że nad Łódkę zawędrował,
Tam na teatrze występował,
Tam zmarł na jakieś zapalenie
Z dala, od Afryki-macierzy
I na cmentarzu łódzkim leży.
A mieszkał u "Klukasa" - tam gdzie
Pan Ignaś poznał Swoją Andzię
Bo gdy był jeszcze.W czasy tamte,
U pana Salwy praktykantem,
Odnosił kwlaty do hotelu,
Gdzie Andzia byla pokojówką.
I jak to bvwa, uśmiech, słówko,
Mała przejażdżka w karuzelu
Na Promenadzie lub "na Mani."
- I byli w sobie zakochani:
On więcej. ona mniej; tak bywa
I często miłość jest szczęśliwa,
Jeśli nie wtrąci się nieszczęście.
Lecz ono wtrąca się najczęściej.
Tutaj - dziwacznym, smutnym cieniem
Weszło za nimi do kościoła.
Cień echem po imieniu wołał
Za księdzem; cień przyklękał, stawał,
Ślubne obrączki im podawał,
Ciemniał w bukiecie białych lilii,
Sprawnie drużbował im żałobą,
A gdy z kościoła wychodzili,
Cień welon niósł za panną młodą
A kiedy przyszła na świat Zosia,
Użyło im - i cień się rozsiał,
Jak gdyby po raz drugi umarł
Lecz wkrótce wrócił czarny tuman:
Z kumą spiknęła się kumosia,
Z kumosią się zmrugnęła kuma
I pochylone nad kołyską
Patrzyły w dziecko bacznie, blisko,
Badając biel małego ciałka,
Świdrując jasnych oczu białka
Aż przeniknęły tajemnicę
Genialne antropolożyce:
<
Usta, jak żywe, z Afrykanii>>.
I trzeba przyznać - miały rację...
Była w nich lekka hipertrofia.
Zosieńka - Zosia - potem Zofia,
Miała te wargi nie po matce
I nie po ojcu. Po kim? Nie wiem.
Nie wierzę, zeby tam coś <>...
Nie wierzę, lecz nie jestem pewien...
Ale niestety uwierzyło
Najdziksze w duszy ludzkiej zwierzę,
Stugłowa hydra - podejrzenie...
I tu - o, jaka chęć mnie bierze,
By w związku z fantastyczną fauną
Znowu zabawić się uczenie:
Opisać hydrę fabularną!
Po uszy zabrnąć w rygor srogi
Erudycyjnej mikrologii,
w wykazy źródeł, bibliografie,
Tak jak to lubię i potrafię...
O, jaki wilczy mam apetyt
Zapuścić się w przypisów petit,
W owe p., ib., por., cf., l.c.
Itp. drobiazg ważny wielce.
Odezwał się wrodzony nałóg
Zgłębiania kuriozalnych nauk,
Szperania po foliałach grubych,
By dwuwierszową złowić wzmiankę,
Gubienia się w drobnostkach lubych,
Z których nie będzie mieć korzyści
Ani współczesność, ani przyszłość,
Lecz tacy są już specjaliści:
Im mniejsza rzecz, tym większa ścisłość;
Czytania mądrych traktacików.
O mumiach u Asyryjczyków,
O chronostychach lub centonach,
O synekdochach Cycerona,
De carminibus figuratis,
De barba Moysis, De castratis,
De cantu cygni, De cornutis,
De jure ventris, ligno crucis,
De matrimoniis incantatis,
De bibliotheca Adami,
O św. Jacku z pierogami,
De et cetera bomba... Satis.
Lecz Monstra Fabulosa, postrach
Mediewalnych mrocznych katedr
(Niejeden średniowieczny frater
Biesa się uczył na tych monstrach),
Lecz zoologia legendarna,
Teratologia fantastyczna,
Z nauką o demonach styczna,
Dziwy zamorskie i bestiaria,
Wysnute z wyobraźni mnichów
I <> podróżników,
Gnanych cudowną żądzą cudów
W bajeczne kraje barwnych ludów
- A pletli ci peregrynanci
Troje niewidy z tych awantur
Te sprawy, czytelniku, znam-ci
Nie gorzej niż profesor Jan Tur.
Znam Lycosthena, Aldrovanda,
Wiem z <>
O wszelkich bestiach i potworach
Antarktyki i Septentrionu)
I wiem, co widział św. Brandan
Na wyspach oraz co w Brazylii
Iwon d'Evreux i Pigafetta
Czy św. Izydor z Sewilii,
Znam <> Théveta
I <> Brunneta,
Księgi Wielkiego Albertusa
Tudzież Olafa (też Magnusa),
Znam groźny i zaczarowany
Diabelskich tworów świat potworny,
Te hipogryfy, lewiatany,
Kynocephale, unicomy,
Śród jednorożców nie pomieszam
Eglisseriona z monocerem
Wszystko to znam jak wlasną kieszeń
I móglbym tutaj, za Gessnerem,
Hydrę opisać... Lecz "referens
Horresco..." Czuję przerażenie,
Gdy tylko wspomnę tę istotę...
Lecz wierz mi, wierz mi - wiem coś o tem
Gorszą jest bestią Podejrzenie.
Tym gorszą, że to chytre zwierzę...
Wije się, łasi, do stóp ściele
I ani człowiek się spostrzeże,
Jak już jest wroga przyjacielem
Ten z piekła rodem zwierz stugłowy,
Staje się wiernym psem domowym,
Co cię na krok nie odstępuje
I służąc panu - sam panuje...
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Tak wrócił cień i szedł przed nimi,..
I szeptał "Tak" ustami Zosi...
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Mówiły inne, mniej genialne,
Że się po prostu "zapatrzyła"...
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
VI
W głębokim śnie, w głębokim śniegu
Mieścina !leży pogrążona.
Sennego księcia i śnieżnego
Twarz świeci, srebrnie zamrożona,
Uśmiechem białym nieruchoma.
Podpiera domki śnieg pierzasty,
W wysokie nawalony zaspy;
Czasem je wiatr napadnie dmący
I z puszystego wierzchu zwiewa
Pył roziskrzony, kołujący.
Dwa bratnie przed sklepikiem drzewa
Są jak śmietaną ochlapane
Lub jakbyś mydlin gęstą pianę
Rozrobił na zwichrzonej brodzie
Świętego Mikołaja, który
Śpi stojąc; w ręku ma latarnię:
To sztba okna, cała w lodzie.
A za nią światło planetarne
Mrugliwej lampy. Mróz-kwitodziel,
Co brylantową ma kwiaciarnię,
Bystro tęczuje iskierkami,
Miotając ognik za ognikiem,
Diamencik goniąc diamencikiem
Z takim pośpiechem, że chwilami
A z oczka-kałakucka perła.
Tymczasem ziębnie psina wierna
I niecierpliwie chwile liczy,
Dygocąc na zielonej smyczy;
Więc, żeby skrócić to czekanie,
Dżoncio urządza się przy ścianie:
Robi ze siebie trójnóg wschodni
I nagle śnieg topnieje pod nim.
- Piesku najmilszy! Dżenteldogu,
Który umiałeś umrzeć w porę
I dziś nie tułasz się upiorem,
I obcych nie obijasz progów!
Nabrałbyś może złych nawyczek
Na tej żebrackiej "emigracji"...
Dżońciu mój luby! Masz pomniczek...
Wybacz, że w takiej sytuacji.
Mała w kołysce zakwiliła.
Ogrodnik wstaje i przewija.
Ułożył wnuczkę, uspokoił.
Śpi. On, schylony, dalej stoi
I patrzy, szuka wzrokiem szpiega
I zdaje mu się, że dostrzega...
Wtedy na białym tynku ściany
Cień się pojawia zapomniany
I trwa - choć pan Ignacy odszedł
I znowu siadł przy swym theatrum,
Coś szepcąc... A ze ściany odszept.
Za oknem cienka aria wiatru
Wtóruje testom dwóm szeptanym....
A prawda gdzie? Po wieki wieków,
Póki odrzucasz cień, człowieku,
Tylko w Williamie opętanym.
Co wszystkie kręgi piekła obiegł!
"Nie" mówi cień... "Tak" mruczy człowiek...
I myślą, że trafili w sedno,
A straszny William, co był na dnie,
Jak duch podnosi się z zapadni
I wyrokuje: "Wszystko jedno"...
...A noc wciąż wyższa i gwiaździstsza
I kręty wiatr wciąż wyżej śpiewa,
I gwiezdny w okno pył nawiewa,
Gdy w smutnym teatrzyku mistrza
Barwne figurki tekturowe
Wiodą zmyślonych serc rozmowę,
Prawdziwszą niżli serc prawdziwych,
Ach, i tak samo nieszczęśliwych!
Była to noc błogości. Poczuł
Napływające łzy do oczu
I ciepłą słodycz w zakochanym
Jak dawiej sercu...
Była to może noc Przemiany
I cudu - wyraźnego cudu.
Bo ręką strącił cień ze ściany,
Na ziemię rzucił i podeptał...
I raptem, w mowie mu nie znanej,
Perdition cath my soul, wyszeptał,
But I do love thee...
<DIC STYLE="margin-left: 60pt">Lecz kto ona?
Usiadła przy nim martwa żona,
Dłoń położyła mu na dłoni
I księżycowo wysrebrzona
Boleśnie trwała w ciszy wielkiej.
Potem podniosło się zjawisko
I pochylone nad kołyską
"Zosiu" - szepnęło do Anielki...
Potem zaczęło mętnieć, szarzeć,
I w bladą mroźność już się wrzynał
Amarantowy brzask zarzewiem...
"Było?" "Nie było?" - nic już nie wiem.
"Prawda"? "Nieprawda?" - wszystko jedno,
Znów się zimowy dzień zaczynał,
Magiczne dekoracje bledną,
W sercu i w izbie coraz jaśniej,
Świeczka do dna dopływa... gaśnie...
Może i "było"... Choć nie sądzę...
Na wszystkim ślubnie śnieżny welon...
I am declined, jak rzekł Otello,
Into the vale of years... I błądzę.
VII
Tak rosła. Zimą w owej grocie,
W aptece wonnej i sklepiku,
A latem w lasach i w ogrodzie
Lub "na fabryce", śród letników.
Była jej matką pani Bielska
I wątła pani Kamilowa,
A czasem doglądała dziecka
Moja poczciwa Michałowa.
I tak Anielkę Bóg uchował,
Że z sierocego wzrastał zielska
Kwiat polski - panna Iłganowa.
W sklepiku było ciepło, ciasno,
Siedziało się śród worków z mąką
(Szczęśliwy, kto w dzieciństwie zasnął,
Wtulony w taką białość miękką,
Gdy świerszcz za ścianą struga cienko,
Gdy w śniegu drzemie ciche miasto,
Gdy jeszcze słychać: "łut rozenków,
Font cukru, mendel jaj, wanilii..."
A już rosnące pachnie ciasto,
A już zapadasz w sen Wigilii,
Już prawda się ze złudą miesza
I ćmi z komina modrym dymkiem:
To Andersen senniki wiesza
Na planetarium twej choinki...
Ściągnąłem to z własnego wiersza
O "Zasypianiu").
Więc, jak mówię,
siedziało się śród worków z mąką,
Tęczowe brało się landrynki
Z wysokiej cylindrycznej puszki,
Która się trudno otwierała,
Gryzło się "pestki" i "okruszki",
Chleb świętojański zajadało.
A po szufladach - jak u dziadka:
Inny aromat co szufladka,
Suszone śliwki i migdałki,
Muszkatołowe ciemne gałki,
Angielskie ziele, pieprz, cynamon,
Tłuste pręciki waniliowe,
I czarne, suche i z łebkami
Goździki... Tymiż goździkami
Pachniał z daleka już pan Kamil
A pochodziło to z balsamu,
Który przepisal sobie sam - i
Polecal bardzo innym panom.
Sam też miksturę tę wyrabiał
Pod nazwą "Balsam Sangwarabia",
Że niby z jego stosowania
Krew ma się jak arabski ogier
(Tutaj palcami tak małpował,
Że koń na ścianie galopowal):
"Browar, proszę ja pana! ogień!
I wiesz pan co? Kobietki sklania
Tak, że pan będziesz się oganiał!"
Lecz wątła pani Kamilowa
Innego o tym była zdania.
Aptekarz się z Anielcią bawił:
To groźne oko swe postawi,
To puści chiński cień z profilu
Z murzyńską wargą. Stary filut!
Oko straszylo, twarz bawiła.
z tego sen pierwszy, zła, zawiła
Okotwarz jakaś, z kotem w środku,
Seledynowo mżącym, zmiennym
(W aptece byl zielonooki
I narkotycznie zawsze senny);
Potem tę twarz miał zegar ścienny,
Pan nieprzyjemny i wysoki,
Wciąż "tak" i "nie" powtarzający
I w sen wchodzący sztywnym krokiem.
Na górze stało nieszczęśliwe
Ogromne zwierzę połyskliwe,
Szczerzące czarnożółte zęby"
Pani siadała, biła zwierzę,
Krzyczała coś - i od uderzeń
Brzęk drżący płynął z jego gęby.
Najładniej bylo - i najsmutniej -
Gdy dziadek "figurkami ruszał"
Albo kwiatami... Kiedy plótł je
W powiastki i do życia zmuszał...
Najładniej było i najsmutniej,
Gdy powolutku w tej malutkiej
Budziła się zdumiona dusza.
VIII
Dziewięć lat miała, kiedy z dziadkiem
Na cmentarz poszła. "Tutaj klęknij.
Paciorek zmów za duszę matki,
Połóż te lilie. Krzyża sięgnij.
Tak. Teraz mów, powtarzaj za mną:
<
Polecam duszę męczennicy,
Matki mej>>. Dosyć. Jak usłyszy,
To starczy. A jak nie usłyszy,
To szkoda słów.
Teraz za ojca męczennika
To samo zmów.
Za Konstantina... Konstantego!
Przeżegnaj się. Tak. No i... tego...
Pójdziemy"... Lecz od wrót cmentarnych
Zawrócił nagle - i pod czarny
Matczyny krzyż ją znów skierował
I krzyknął, aż dziewczynka zbladła,
Zatrzęsła się, na klęczki padła,
Tak szarpnął! Pierwszy raz tak krzyczał.
A krzyczał: "Teraz się wyliczaj
Z nieswoich grzechów! Teraz, mała,
Za Polskę módl się! Nie za <>.
Lub, nie daj Boże, za najgorsze...
Rozumiesz?" Nic nie rozumiała,
Więc powt6rzyła, co umiała:
"Opiece Twej, Najświętsza Panno,
Polecam duszę męczennicy,
Matki mej"... A on: "Nie płacz. Wstań no.
Już dobrze. Nie płacz! Wstyd pannicy
Być taką beksą"... A sam szlochał
I tulił ją... jak ja tę powieść.
Nie wiedział dotąd, jak ją kochał!...
Kogo? Ach - - kogo! -- -- --
Po odpowiedź
Pojechał autor w antypody.
Wiedział i w Polsce oczywiście,
Lecz, że tak mocno go to ściśnie,
O tym nie wiedzial, wolny, młody,
Po tamtej stronie Wielkiej Wody,
Daleko - z tamtej strony Wisły,
Gdzie "kąpałásie" wrona,
A pan kapitan myślal,
Że to jego żona;
Panie kapitanie,
To nie twoja żona,
To jest taki ptaszek,
Nazywa się wrona...
Bo ta piosneczka - to też ona,
Jedyna i nieunikniona,
Dokąd poniosą wszystkie żagle,
Chociaż daleka - zawsze bliska...
Ojczyzna jest to Węch - i nagle:
Swąd dymu w polu, choć ogniska
Nie widzisz. + Biała chata niska
W sadku wiśniowym. + Na mokradle
ognik wieczorem, + Róg Traugutta
i Mazowieckiej. Jak tam zdrowie.
kochana pani kwiaciareczko? +
- Daleko, panie, do Rdułtowej?
- Pół mili będzie, niedaleczko.
+ Zapach uprzęży mokrej. + Konie
w mróz parujące. + "Moja pani!
jakie to ludzie są..." + W wagonie
nad ranem, zżółkli, niewyspani
pasażerowie. + Zamek we mgle
przymrozku. + "Skropić weżetalem?"
+ W podwórko nasze wozy z węglem
wjechały. Sypią. + W karnawale
świt przed "Oazą". + Targ na Rynku
Zielonym w Łodzi. + Koper w słoju
ogórków. + Pod Simonem stoją
taksówki. + Dróżką pogrzeb wiejski;
Spiewają. + Autem przez Aleje
Piłsudski siwy i niebieski.
+ Noc. W szronie książę Józef,
+ Dnieje nad Wisłą. + Pobekują owce
na Kalatówkach. + Wielkanocne
baranki na wystawach. + W Wilię
ci, co ostatni drzewka niosą
do domu. + żółte wodne lilie
na zzielenialej wodzie. + Boso,
z płachtą na głowie, pastuch moknie
w polu. + Trumienka srebrna w oknie,
na niej "klapsydra". + Małe kartki
ręcznie pisane, przyklejone
do muru: "Pokój przy rodzinie"...
+ Hortensja. Wedel. + Mięsa ćwiartki,
sino ołówkiem poznaczone,
na haku. + "Wielka rewia" w kinie
na Woli. + Drobne ogłoszenia
"Kuriera Warszawskiego" (każde:
nowela Prusa; wnętrza mieszkań).
+ Przez most na Ptagę, Nowym Zjazdem,
w dorożce. + Imieniny Leszka;
Przyrynek, Freta. + Pod Halami
baby sprzedają na chodniku
suszone zioła. + "Moniuszkami
nie przejadzie"... + Park wilanowski
w słoneczny ranek, w październiku;
miedziany pożar liści. + Ryby
w kramach na rogu Mokotowskiej
i Hożej. + "Szyby - szyby - szyby!"
(Szklarz, stary Żyd.) + - Kościół Wizytek
w księżycu. + Nina Morsztynowa.
Wódka w południe w Pławowicach.
+ Kwietnik w Sikorzu. + Giętkość witek
brzozowych (można w supeł). + Kowal
podkuwa konia, a chłop trzyma
za uzdę. + Migające ognie
w chatach, gdy jedzie się pociągiem
w zimowy wiecz6r. + Konik ciągnie
masztową sosnę leśną drogą;
skrzypienie kół; chłop zwiesił nogi.
+ Na Solcu "destrebucja". + "Kogo
szanowny pan uważa?" + Magle.
(Szyld: trup w surducie kręci koło.)
+ "Poprosz-sze o bilety"...
+ Nagle Z Mariackiej wieży rój gołębi
sfrunął. + "Choć goło, to wesoło",
"Grunt nie przejmować się", "Te, wariat,
Wisła się pali". + Smak jarzębin
cierpki. + Kościołki na Podhalu
ciemne, drewniane. + Komisariat
w sobotę wieczór. + "To wypada
dla dziwki tak?" + "Do Malinowskich
nie chodzę: cugi!" + "Czekolada!
brukowce, piwo, lemoniada!"
+ "Ta guzik, panie" (akcent lwowski)
+ Śliwki węgierki łamać. + Sztuczne
kwiaty i wieńce makartowskie.
+ Obrzękła z płaczu twarz Wieniawy,
Gdy na tańczącym koniu wiedzie
Pogrzeb marszałka. + Zwiedzam Wawel
Na parę dni przed wojną...
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Potem -- --
Potem to wszystko i mnie przedzieli
Atlantykiem tęsknoty. Potem
Przez ten Atlantyk i tęsknotę
Sto razy pomnóż! Tysiąc! Mało!
Tysiąc i jeden! Będą klechdy
Szeherezady, którą niegdyś
Co dzień się żyło, oddychało,
Nie wiedząc wcale, że mitami
Na każdym kroku oddychamy!
Ze Łódź Bagdadem jest bajecznym
Albo La Manczą manczesterską,
Tomaszów - ach! Tobosem wiecznym,
Warszawa - Troją bohaterską
I Jeruzalem, której murom
śpiewają, płacząc, dwa narody
Jednej niedoli pieśń ponurą...
Któż wtedy wiedział, że daleką
Stanie się Kraków świętą Mekką,
A góra Giewont - Siódmą Górą,
A rzeka Wisła - Siódmą Rzeką?
My country is my home. Ojczyzna
Jest moim domem. Mnie w udziele
Dom polski przypadł. To - ojczyzna.
A inne kraje są hotele.
Mój dom. Mieszkanie. Pokój. Biurko.
A w nim (pamiętasz?) ta szuflada,
Do której się przez lata składa
Nie używane już portfele,
Wygasłe kwity, wizytówki,
Resztki żarówki, ćwierć-ołówki...
Leży tam spinka, fajka, śrubka,
Syndetikonu pusta tubka,
Jakaś pincetka czy pipetka,
Stara podarta portmonetka.
Kostka do gry, koreczek szklany.
Bilet na dworcu nie oddany,
Szary zamszowy futeralik,
Zeschły pędzelek, lak, medalik,
Przycisk z jaszczurką bez ogona,
Legitymacja przedawniona,
Brązowe pióro wypalane
Z białym napisem "Zakopane".
Korbka od czegoś, klucz do czegoś,
Lecz już oboje "do niczegoś"
Słowem, wiesz, jaka to szulflada...
A gdy jej wnętrze dobrze zbadasz,
Znajdziesz tam małe zasuszone
Serce twe, w gratach zagubione...
Więc nie wyrzucaj nic, nie sprzątaj...
Przyda, nie przyda się -- niech leży.
Oszczędzaj graty przy "porządkach"
W takich szufladach i zakątkach,
Boś z każdym cząstkę życia przeżył
I trwasz, nie wiedząc, z tą starzyzną...
Jak z tą szufladą, tak z ojczyzną:
Nic nie wyrzucisz. Coś ci wzbrania
Przetrząsnąć lamus przywiązania
I "niepotrzebne", "nieużyte"
Usunąć. Niech zostanie z tobą.
Zabobon, mówisz? Tak, zabobon...
Ludzie uczeni zwą to - mitem.
I z tej codziennej mitologii
Nagłych, z zaułka, zjawień, olśnień,
To z barwy, z linii, to z melodii
Chwila ojczyzną ci wyrośnie.
Zjawi się taka niewątpliwa,
Wyłączna, nie do podrobienia,
Że poznasz z echa, zwęszysz z cienia
To ona - twoja, własna, żywa.
A to silniejsze niż potęga
Batorych, Chrobrych, Jagiellonów,
Niż pompatyczna dziejów księga,
Niż namaszczona rozbajęda
Bombastów, bardów, fanfaronów!
O, te histriony historyczne!
O, ci histerycy historii,
Rymarze "glorii" i "wiktorii",
Gęsi skrzeczące na zapłotkach
O swych kapitolińskich przodkach!
O, historyczne rymochlasty,
"Patosem dziejów" rozegżone,
Skrzydła te szkapy, zaprzężone
W dziejowy rydwan drabiniasty".
Dalej będziecież Polskę włóczyć
Po "szlakach" "misjach" "przeznaczeniach"?
Znowu się będzie byle szczeniak,
Fuks gazeciarski i codzienniak
Tłustością dawnej chwały tuczyć?
A szlag niech raz te "szlaki" trafi!
Zamiast historii rozbuchanej,
Może by trochę, dla odmiany,
Botaniki lub geografii?
A kysz, bajczarzu bałamutny,
Plotący szumne historyzmy!
Nie okryć matejkowskim płótnem
Nędzy, nagości, ran ojczyzny!
Na wielkość będziesz ją skazywał,
Na przeznaczenie, orły, szczerbce,
A lud ci będzie pokazywał
Łatane portki, zdarte kierpce?
Będziesz swym piórkiem naród wodził
Na historyczne dęte szlaki,
A on o głodzie i o chłodzie
Po kurnych chatach będzie smrodził
I pasem jciskał puste flaki
Albo pogubi je, wyprute,
Na krwawych drogach ku "wielkości"...
Legną kurhany białych kości
Na polach... To jedyny skutek
Arcydziejowych wspaniałości.
Historia! "Historyczne prawa"!
Patrz - "die Geschichte" jest u celu!
Patrz - leży stara dziwka krwawa
w spalonym własnym swym burdelu,
ofiara własnych swych nakazów,
Przeznaczeń, szlaków, drogowskazów,
Które wbił w rdzeń germańskich mózgów
Jej pierwszy alfons oraz uczeń:
W prościutkiej linii miłe wnuczę
Herulów, Wolsków i Herusków!
Patrz - drugi! rzymski kipiszczyna,
Birbone, furbo, truffatore,
Il grande storico gridore,
Antycznych małpujący Rzymian!
Pokazał jeden jak i drugi
Wielkodziejowe swe zasługi
I - trzeba przyznać - zdał egzamin;
Pokazał Orbi, dowiódł Urbi,
Do czego dziwkę swą do...ił
Historycznymi przesłankami.
Nie chcemy milionowych czeków,
Płatnych na Marsie za sto wieków!
Drobne, lecz na stół! Dzień zwyczajny!
Dzisiejszy dzień strapionym dajmy!
Banknot radości - nie numizmat -
I bilon szczęścia - nie brakteat! -
A piękny historyczny teatr
W muzeum może mieć ojczyzna!
O, spekulanci! O, rzeźnicy,
Którzy na ladzie swojej jatki
Padlinę macie dla ulicy,
Kości pradziadów i odpadki,
A Dzień Dzisiejszy - tłusty, świeży -
Pod ladą wielkim połciem leży:
To - dla was. To wynagrodzenie
Za patryotyzm i natchnienie.
O telewizjonerzy świetni!
Zapowiadacze szczęśliwości,
Propagujący "wyścig", "pościg",
Wszystko dla jutra, dla Przyszłości,
A dzisiaj - bankiet dla proroka:
Za bystrość przezierczego oka,
Za śmiałość przenikliwych wejrzeń,
Za wiarę, ufność i za "hejże!...
A innym - generalny pościk.
Moi mocarni i dziejowi
Nieraz wzdychali, zazdreościli:
"Gdybyż to <FONT CLASS="s">nam</FONT> ... w dziejowej chwili...
Gdybyż <FONT CLASS="s">naszemu</FONT> narodowi
Takiego wodza i geniusza!...
Wróg? Niemiec? Owszem, proszę pana,
Ale uchylam kapelusza.
Szatan? Bodajby i szatana
Takiego mieć, proszę ja pana,
Bo to potęga - a nam trzeba
Potęgi.. jeszcze raz potęgi
I naprzód, ufni w pomoc nieba,
Naprzód - po nasze ideały!
Czytał pan przecież wieszczów księgi,
Więc wie pan: wiara wzrusza skały,
Słowo jest czynu testamentem...
A Szopen! Gdyby naród cały
Zapalił się tym ogniem świętym
Wiary w potęgę! Gdyby znalazł
Taką jednostkę - oczywiście
Polaka, Piasta, proszę pana --
I zrzucił z nas niewiary balast,
O, wtedy zobaczylibyście,
Co może naród twardy, karny,
Gotowy, zwarty i mocarny!"...
- Znam, proszę pana, te "zwycięskie
Narody". Wiem też, ku przestrodze,
Co taki naród z takim wodzem
Na "historycznej" swojej drodze
Potrafi zdziałać.
Wolę - klęskę,
Niż żeby w Polsce miał być panem
I zaprowadzić ład pogański
Antychryst zmotoryzowany
I chmurnych durniów rząd tyrański.
A cóż to, panie, za ideał:
Ten sam szubrawiec w polskim sosie?
Pięknie by wieszczów polskich wcielał!
(Szopena sądziłby po nosie.)
I gdyby nawet był Polakiem,
Z całą wyższością swego rodu
Nad owym, germańskiego chowu,
Dichterem z nożem za kubrakiem,
Denkerem z jaskiniowym przodkiem,
Jeszcze by wtedy był łajdakiem,
Jeszcze by większym był wyrodkiem.
My ludzie skromni, ludzie prości,
Żadni nadludzie ni olbrzymy,
Boga o inną moc prosimy,
O inną drogę do wielkości:
Chmury nad nami rozpal w łunę,
Uderz nam w serca złotym dzwonem,
Otwórz nam Polskę, jak piorunem
Otwierasz niebo zachmurzone.
Daj nam uprzątnąć dom ojczysty
Tak z naszych zgliszcz i ruin świętych
Jak z grzechów naszych, win przeklętych.
Niech będzie biedny, ale czysty
Nasz dom z cmentarza podźwignięty.
Ziemi, gdy z martwych się obudzi
I brzask wolności ją ozłoci,
Daj rządy mądrych, dobrych ludzi,
Mocnych w mądrości i dobroci.
A kiedy lud na nogi stanie,
Niechaj podniesie pięść żylastą:
Daj pracującym we władanie
Plon pracy ich we wsi i miastach,
Bankierstwo rozpędź - i spraw, Panie,
By pieniądz w pieniądz nie porastał.
Pysznych pokora niech uzbroi,
Pokornym gniewnej dumy przydaj,
Poucz nas, że pod słońcem Twoim
"Nie mas Greczyna ani Żyda".
Puszącym się, nadymającym
Strąć z głowy ich koronę głupią,
A warczącemu wielkorządcy
Na biurku postaw czaszkę trupią.
(. . . . . . . . . . .)
Piorunem ruń, gdy w imię sławy
Pyszałek chwyci broń do ręki,
Nie dopuść, żeby miecz nieprawy
Miał za rękojeść krzyż Twej męki.
Niech się wypełni dobra wola
Szlachetnych serc, co w klęsce wzrosły,
Przywróć nam chleb z polskiego pola,
Przywróć nam trumny z polskiej sosny.
Lecz nade wszystko - słowom naszym,
Zmienionym chytrze przez krętaczy,
Jedyność przywróć i prawdziwość:
Niech prawo zawsze prawo znaczy,
A sprawiedliwość - sprawiedliwość.
Niech więcej Twego brzmi imienia
W uczynkach ludzi niż w ich pieśni,
Głupcom odejmij dar marzenia,
A sny szlachetnych ucieleśnij.
Spraw, byśmy błogosławić mogli
Pożar, co zniszczył nas dobytek,
Jeśli oczyszczającym ogniem
Będzie dla naszych dusz nadgnitych.
Każda niech Polska będzie wielka:
Synom jej ducha czy jej ciała
Daj wielkość serc, gdy będzie wielka,
I wielkość serc, gdy będzie małą.
Wtłoczonym między dzicz niemiecką
I nowy naród stu narodów -
Na wschód granicę daj sąsiedzką,
A wieczną przepaść od zachodu.
Dłonie Twe, z których krew się toczy,
Razem z gwoździami wyrwij z krzyża
I zakryj, zakryj nimi oczy,
Gdy się czas zemsty będzie zbliżał.
Przyzwól nam złamać Zakon Pański,
Gdy brnąć będziemy do Warszawy
Przez Tatry martwych ciał germańskich,
Przez Bałtyk wrażej krwi szubrawej.
...A gdy będziemy, w Nekropolu,
Przybliżać się do Twych przedmieści,
Klękniemy kwarantanną w polu,
Nadziei pełni i boleści:
Nadzieją - że nam przyjaciele
Naprzeciw wyjdą z Miasta Krzyżów,
Niosący w oczach przebaczenie
I łzy radości a nie wyrzut.
Boleści - że nam nie pomogą
Te łzy ni łaska, ni witanie...
MILCZĄCE między nami stanie
Zjawą złowrogą.
IX
Po tym rozdziale - huczy wystrzał
Oklasków. "Prawda to najczystsza!
Mistrzu! Niech Żyje demokracja!
Mam zastrzeżenia, ale racja,
Ja zawsze uwielbialem mistrza,
Zawsze mówilem, że ten Tuwim - -"
...Cóż to za jeden, co tak mówił?
A to siupryza! Popatrz, popatrz!
Zamordębierca, totalista,
Podjudzacz, hecarz, dołków kopacz
Do "zgniłej demokracji" przystał!
Co to się stało? Proszę, proszę,
Me diga, faz favor, amigo,
Jakżeś z faszyzmu się wymigał
I w Rio aż do tego doszedł,
"Że mówisz "łajdak Mussolini"
Że bydlę mówisz o Hitlerze,
Z radości liżesz się i ślinisz,
Gdy Grek albańskie miasta bierze.
W Warszawie - Berlin był ci Mekką,
A Rzym - Betlejem niewątpliwem,
Londyn i Paryż - Tel Avivem,
A Hradczyn - Kremlem. Jakżeś lekko
W drodze wykręcić się potrafił
Z tej politycznej geografii!
-Już "w innym świetle" rzeczy widzisz,
Zmieniłeś "w pewnej mierze" zdanie,
Niewiele brak, a powiesz: żydzi
To także ludzie. (Czyżby, panie?)
Co do przyszłości - to na czele
Zwycięskich wojsk z Sikorskim wkroczysz
I "razem, starzy przyjaciele,
Ludu włościański i roboczy"
(Bo choć w zakresie jak najwęższym,
Aleś socjalizm w Polsce zwęszyl).
Słowem: pobita dzicz germańska.
Niech tam kto skoczy Rosję pobić,
A my na piwo, proszę państwa.
I gdzie tu można coś zarobić?...
- Mój demokrato. któryś z wtorku
Na środę tak się zmył do czysta,
Że, myślę, z Rio do New Yorku
Pojedziesz jako... komunista.
Mój anglofilu i zelancie
Wolności, tolerancji, prawa,
Co ze mną jesteś dziś w aliansie,
Za dobrze, mój figlarzu, znam cię,..
"Kawa na ława"!
Gdy zwiądł rozmaryn, kwiat prześliczny
Polskiej paproci romantycznej
(Pamiętasz? "0, mój rozmarynie..."
I pierwsza łza gorąca spłynie,
Że zakwitł... jest... więc ty do kwiecia:
"Rozwijaj się" - i druga, trzecia,
A ty przynaglasz, szerzej, głośniej,
I płynie: "0, mój rozmarynie,
Rozwijaj się!..." I tak miłośnie,
Tak rzewnie kwiat na oczach rośnie,
I coraz więcej łez i wiosny
Na rozmarynie, na miłosnym,
I ciągniesz: "Pójdę do dziewczyny"
I śpiewasz: "Pójdę do jedynej,
Zapytam się...") -
...Zapytaj się:
O podeptane butem kwiecie,
Choćby o jedno pięciolecie -
Kiedy się Wilk Żelazny rozpadł
Na setki piesków skocz-hitlerków,
Kiedy jak trąd, jak czarna ospa
Pokryła Polskę dzicz burszowska
Szturmowców, sturmerowskich "clerków";
Gdy generalskie Kaffeeepflanze
Złapały faszystowską francę
I matkowały bogom nowym:
Pierwszej Kohorcie czy Falandze
Ostatnich mętów i szumowin;
Kiedy ministrom wystraszonym
Na murach pisał epitafium
Wódz, młokos, gówniarz "prześwietlony"
Z mistyczną misją wprost z Monachium;
Gdy panowali na ulicy
Drobnomieszczańscy drobni dranie,
Już znakomici "katolicy",
Tylko że jeszcze nie chrześcijanie;
Gdy się szczycili krzepą pustą,
A we łbie mieli groch z kapustą,
Gdy bili Żydów z tej tężyzny,
Tak bili, rozjuszeni chwaci,
Że większy wstyd był za ojczyznę
Niż litość dla mych bitych braci,
Gdy groził "nocą długich noży"
Liryk, deliryk, satanista,
Gdy ksiądz ...ski, sługa boży,
W stolicy sławił Antychrysta,
Ksiądz Trzeciak w Norymberdze zasię
Hołd składał prteitagom wrażym,
A księdza Pudra o tym czasie
Policzkowano przed ołtarzem;
Gdy cham i nieuk, jeden z drugim,
Szpik, łapacz z "dwójki" czy z
"Zadrugi"
Znieważał "Żyda" Mickiewicza
I - nie bał się Jaroszewicza,
W pięcie miał rząd, opinię, prasę,
Bo szefa miał - na Wilhelmstrasse;
Gdy Wielki Łowczy w Polsce gościł
I wielkopańskie pił szampany,
Gdy zapijały się z radości
Ozońskie błazny i bałwany,
Że podejmują Ribbentropa
(A wyrok był już podpisany,
Na śmierć skazana Europa);
Gdy wielki grzmiał w obawie jubel,
Że Józek z Hessem był na wódce,
Że Ciano w tany porwał Dzióbę,
Że Bolek z Eddą tnie hołubce -
O, danse macabre! Gdy wbijali
Tym tańcem gwoździe w trumnę;
[ . . . . . . . . . . . . . . . ]
Kiedy berlińskich biesów szajka
Ze śmiechu się tarzała patrząc,
Jak się przyjaźnią z nimi paprzą,
Jak Polskę toczy rak marszałka;
Gdy było "byczo" i rząd "amcił",
Śmigły "podciągał" gosudarstwo,
A orlajtnicy, adiutanci
Stukali obcasami dziarsko;
Gdy się u stóp głuptasa wili
Ten w "szczerym hołdzie", ów na żołdzie,
Gdy honor dziejów plugawili
Nikczemnym marszem na Zaolzie;
Kiedy sztrablancom z oenerii
Miedziński składał ukłon dworski,
A Słonimskiego bił w cukierni
Plagiografoman Ipohorski;
Gdy arsenałów nie doglądał
Buławy legendarnej dziedzic,
A dla mnie szubienicy żądał
Poeta polski Pierd-Piertkiewic;
Kiedy za rządów tych ozońców
Kto żyw ten błotem mnie smarował:
Bandyci z rozwrzeszczanych "Gońców",
Klechici z Niepokalanowa,
"Myśl (do złudzenia) Narodowa"
[ . . . . . . . . . . . . . . . ]
Z "Polski (na pozór) Zbrojnej" młokos,
Marsz, marsz, Dąbrowski, herbu Kokos;
Hula-babula Hulewica,
Kontryfałowa hitlerzyca;
Komersów w deklach sztab wałkoni,
Draby z "Żylecji" i "Pałkonii",
Rydzowi "bierkamraci" mili
(Razem warzyli, razem pili).
[ . . . . . . . . . . . . . . . ]
Item - postawię je osobno -
A B C ("DEF" podobno,
Jak i tajniaki z "Merkuriusza");
Kiedy im, głupim, rosła dusza,
Że będzie getto (jest już getto),
Że będą mogli bić po mordzie
"Konstytucyjnie", gdy in petto
Marzyli o germańskiej hordzie,
Wiernie oddani duszą całą
Tym samym w końcu ideałom,
Bliźniaczym draństwom i ohydzie;
Kiedy w żurnalii robaczywej
Nic, tylko wrzało i migało:
Żyd, Żyda, Żydom, Żydów, Żydzie;
[ . . . . . . . . . . . . . . . ]
Gdy zaprawiony w drobnym kancie
Byle kto w łydki mi się wgryzał -
- Gdzie wtedy byłeś, mój aliancie?
Gdzie pies ci wtedy mordę lizał?
"A sio!", jak mówią. "A ze szkody!"
...Bo ja pamiętam Grzmot Majowy
I ogień wiary mojej młodej,
że się w tej Folsce ucieleśni
Sen z czarodziejskiej opowieści,
Jeśli się ziścil sen wiekowy...
Ale się prześnił... prędko prześnił.
"A sio!" powtarzam. "A ze szkody!"
Nie ma "aliansu"... "NIE MA ZGODY,
MOPANKU".
Taki koniec pieśni.
Część II
Rozdział pierwszy
I
Poezjo! jakie twoje imię?
Tworząca? Cóż ty tworzysz? Siebie.
Krzesiwem jesteś - ogniem - dymem -
Żniwem się złocisz w samym siewie.
Sypiesz się w ciemność gwiazdospadem,
Więc biegnę w noc na gwiazdobranie.
Nie ma ich. Tylko mi zostanie
Świetlisty w oczach ślad - spadanie:
Ty gwiazdą jesteś i jej śladem.
O, czaro, która sama przez się
Już winem jest i upojeniem,
I pieśnią pijaną jednocześnie,
A potem samą sobą we śnie,
A potem - o tym śnie wspomnieniem,
Podnoszę cię, kielichu tajny,
Ogniu, gwiazd siewie urodzajny,
Ty, któryś cel jest i przyczyna,
Ty, pierwszość oraz ostateczność!
I winem pijąc zdrowie wina,
Tobą wysławiam twoją wieczność.
Poezjo! to na jubileusz
Ten toast. Mija lat trzydzieści,
Jak mi przyniosłaś pierwsze wieści
W tę noc promienną - dziś we mgle już.
I odtąd, Adam i Orfeusz,
W raju czy w piekle - w twojej mocy -
wyżyny zwiedzam i przepaście...
Dziesięć tysięcy dni i nocy
Lub, bądźmy ściśli: jedenaście.
Bo komuż tysiąc podaruję?
Godziny jednej nie ustąpię,
Chwila - i chwili też poskąpię:
Tak w ciebie wierzę, gdy całuję,
Tak slodko męczę się, gdy wątpię.
Było to gdzieś na przesileniu
Zimy i wiosny nierychliwej,
w porze zamyśleń, rozleniwień
(Leniuch był ze mnie, straszny leniuch);
Było to w pierwsze dni smętnienia,
Za miłosnego bezkrólewia,
W czas ewangelii, czas Szopena
I - KONIA, co na dachu rdzewiał.
Tak. Z okna widać było konia
Metalowego. Stał bez jeźdźca
I dawno nęcił mnie, wałkonia,
By wskoczyć - i galopem z miejsca.
A był to także czas zapatrzeń
w dym, szarość, nudę, czad ponury
Gwiazdy, słabość wciąż i rzadsze...
Więc się zbuntujmy i ożyjmy.
Rumaku weterynaryjny.
Wzlećmy nad ten Kominogród
W pełen astralnych zwierząt ogród,
W świętego Jana sny prorocze!
Do pierwszej dowieź mnie mgławicy,
A kiedy się na Zodiak wtoczę.
Tam cię już puszczę, tam przeskoczę
Na grzbict Gwiaździstej Niedźiedzicy.
Lecz stał jak wryty. Zziąbł i przemókł.
Dym gryzł go w oczy, żarła rdza.
A nie odwrócił nawet łba.
Nawet nie zarżał. Trudno. Nie mógł.
Rzucony na posępne tło
Szarości dżdżystej, dni bez słońca
O, gęsta mgło!
O, ćmiąca mgło!
O, dymna mgło! O, mgło bez końca!),
Czekal mój Pegaz bez zajęcia
Na cud, na dziw, na czar odklęcia,
Na właśnie TĘ: znającą Słowo.
Na właśnie TO: czyniące Słowo.
I przyszła TA, i przyszło TO
(O, modra mgło, złotawa mgło,
Mgło opałowa, mgło od słońca,
Ta od polany parująca,
Gdy się po deszczu lasem szło
I dygotaly rozelśnione
Liście zarośli, przystrojone
w kropliste diamentowe szkło...).
Kto dał ci adres, dobra mgło,
Z której się Ona wyłoniła?
Między przymrozkiem a przedwiośniem,
Między północą a półświtem.
W czas niedomówień i niedośnień,
Mglistą złożyła mi wizytę.
Bezdźwięczne wymówiła imię
I słowa, które szczęście znaczą,
A równą szczęściu są rozpaczą...
Za szybą, w księżycowym dymie,
Koń obudzony skrzydleć zaczął.
*
"Do Prześwietnego Magistratu
Miasta Bagdadu, czyli Łodzi...
[. . . . . . . . . . . . . . . . .]
...Niżej podpisany
Tamtejszy Uczeń, pętak, mikrus,
Znany obibok i drapichrust,
Zawalidroga i łachmytek.
Ma zaszczyt prosić. żeby oną
Cudowną szkapę uskrzydloną
Uznało Miasto za zabytek.
Niech zawsze ma swój obrok gwiezdny,
Kastalską wodę z rzeki Łódki,
A jeszcze lepiej wiadro wódki;
Niechaj ogląda ją przyjezdny
Kiedy do Łodzi się wybierze
(Trzy gwiazdki z nieba w Baedekerze).
A na stajennych dla konika
Proszę przeznaczyć honorowo
Gryzmołów od >>Orędownika<<
I miejską frakcję narodową".
<A NAME="wariant3" HREF="text0137.html#wariant3">*</A>
Poezjo! lampo czarnoksięska
I lampo laboratoryjna!
Misterna wraz i misteryjna
Jak ceremoniał nabożeństwa.
O, matematyko anarchii,
Nieubłagana w rozrachunku.
Chemiczko w masce kabalarki,
Trzeźwa szynkarko pijanych trunków.
Znam cię: półnaga, sprośna, bujna,
Pod niebo skoczną bijesz nogą,
Gdy własny cię upoi haszysz
Lecz przedtem, farmaceutko czujna,
W białym fartuchu, z miną srogą,
Każdą dziesiątą uncji zważysz.
Wiem: w planetarnym lunaparku
Jak piłką rzucasz wiecznościami,
Lecz najpierw sprawdzisz każdy kamyk.
Każde kółeczko w swym zegarku.
Tak dwujedyny, Faust z Einsteinem,
Widzenie do probówki bierze,
Pod światło patrzy w gusła tajne,
A liczby stawia na papierze.
Tak mgiełki srebrne i błękitne,
Tak nawałnice snów i buntu
Mierz cyrklem, wagą, logarytmem
I dyscypliną kontrapunktu.
*
Ja w szkole - koń w ogrodzie szkolny
Wiosenną ziemię nóżką grzebie,
Ja wódkę piję - koń swawolny
Harcuje, robiąc dziury w niebie,
Ja w poetyckich dymów kłębach,
A wrący koń pode mną dęba,
Ja do dorożki, koń trabantem,
Ja do łaciny, koń się śmieje,
A wkrótce został Rossynantem
I zarżał widząc Dulcyneję.
Mój druh skrzydlaty i grzywiasty
Gorącą wtedy miał naturę,
Aż w tysiąc dziewięćset czternastym
Wspaniałym skokiem wziął maturę,
Stąd gadka między łódzkim ludem:
"Koń raczy wiedzieć, jakim cudem".
[. . . . . . . . . . . . . . . .]
Jeszcześmy (wracam do bachmata)
Zdążyli skoczyć nad Pilicę,
Pijani złotą pieśnią świata,
Miłością, słońcem i księżycem,
Jeszcze zwiedziliśmy Rzeczycę,
Liciążnę, Rawę, Żądłowice,
Studziannę i Królewską Wolę
(Z tej wsi na przełaj idąc polem
Spotkaliśmy pana Ignaca,
Właśnie z cmentarza z wnuczką wracał);
Jeszcześmy pędem na Toboso
Zrobili romantyczny nalot,
Dwa serca w jeden łącząc galop
A tam już popłoch... Tam już grozą
Niebo ciemnieje tego dnia,
Wicher spęczniałe chmury gna,
Drży serce jeźdźca i rumaka.
Legendo! --
A na murze plakat:
<IMG SRC="ros1.gif" HEIGHT="32" WIDTH="260" BORDER="0" ALT="PLAKAT">
II
Dwanaście dni, dwanaście nocy
Artyleryjski ogień walił,
Rzucając miastem z rąk do rąk;
To mieli Niemców, to Moskali,
Kryli się w lesie, w kartoflisku,
Na pamięć znali jęk pocisków
Przelatujących nad głowami,
Padali plackiem i modlitwę
W gwiżdżące niebo wszeptywali,
Aż trzynastego dnia nad ranem
Głuchy zza rzeki łoskot zamilkł
I rozwłóczone nad zgliszczami
Dymy kurzyły się rumiane,
W których to trzaśnie, to zaskwierczy,
To belka zsunie się zwęglona,
A jeśli wiatr silniejszy wionął,
Widać płomyków bieganinę;
Pełgiem przyziemne żmijki płoną
I podgryzają wierny komin,
Co do ostatka domu broni
I kościotrupem nagim sterczy...
Ukośnie tnąc jesienną pustkę.
Deszczyk szatkuje swą kapustkę
I szarą siatką dal zasnuwa.
Lecz spójrz: ze słoty się wykluwa
Tłumek schylonych zmokłych człeczków
I sadzi z lasu ku miasteczku:
Od leśnych widm, skaczących w błocie,
Roi się pole; zbiegów krocie,
Skulone, chyłkiem biegną w strachu,
Czy znajdą dom? czy są bez dachu?
Wpadli na rynek. Już na płocie
Przykleja Niemiec "Bekanntmachung"
Huzarzy w studni konie poją.
Wpatrzone dzieci kołem stoją.
Sami jak z kopciu i popiołu,
Więc swoi zgliszczom, nie intruzy,
Ludzie gramolą się na gruzy
I, potykając, ostępując się,
W duszącym swądzie i kurzawie,
Co krok z rumowisk wzbijającej się,
Omackiem błądzą śród zamętu,
Ratują szczątki nędznych sprzętów,
Zawodzą w jednostajnej wrzawie.
Ten wydarł krzesło wyplatane,
Ów deski dębowego łóżka,
Ten tlący stolik o trzech nóżkach,
Inny okienną ramę taszczy.
Ten drzwi do szafy swej lustrzanej,
Gdzie rynek huśta się pijany,
Jakby go nosił szał hulaszczy,
Na kupę walą garnki, stołki,
Miednice, lampy i tobołki.
Wiaderka pełne szklanek, spodków,
Landszafty, fotografie przodków.
Fuksje w doniczkach, pelargonie
Wszystko na rynek. A pośrodku
Pluszowa otomana płonie,
I kłaki włosia gorejące,
Jak przerażone złote ptaki.
Wiatr w górę niesie i nawiewa
Na obnażone, osmalone
Dwa bratnie przed sklepikiem drzewa.
Są one jak dwaj obłąkani
Zastygli w histerycznej pozie
Pokory i megalomanii:
Przed chwilą jeszcze rozmiotani
I wtem zdrętwieli w martwej grozie:
Kaftany w strzępach, oczy w słup,
Szyja i usta wykrzywione.
Ramiona sztywne, palce - szpony:
Konwulsjonista poskromiony
Pionowo postawiony trup.
Już z dala, przez tę bramę śmierci.
Ignacy widział, co się święci.
"Nic... Dobrze..." - szeptał do Anielci
Na ręku niosąc śpiące dziecko...
"Spokój. pani Tekluniu, spokój.
Nie płakać" - mitygował Bielską,
A czując, że w nim trwoga rośnie,
"Spo-kój!" - powtarzał coraz głośniej
I w górę, w górę - aż do krzyku
Na zgliszczach "groty" i sklepiku.
O, jakim się zaniosła płaczem,
Od tego krzyku obudzona!
O, jak wyrwała mu się z ramion
I w gruzy, w dym - i znów w ramiona:
"Dziadziu! - szlochała - Babciu! Mamo!"
(Do pani Bielskiej tak), a ona
Z popiołu jakimś pogrzebaczem
Puszkę landrynek wyciągała:
Maź lepko-gęsta z puszki ciekła...
Pochlipywala cichym płaczem
Nad tym syropem pani Tekla.
Tutaj, żer dając ludzkim kpinkom,
uwaga na ten temat drobna:
Landrynka lubi być landrynką,
Landrynka jest to rzecz OSOBNA;
Landrynki prawem jest normalna
Odrębność indywidualna;
Gdy się w nią ktoś ustami wessie,
Chce mieć walory sama przez się;
Schrupana pragnie być, schrupana!
Ona nie syrop, proszę pana!
W pokoju pana Dziewierskiego
Sufitem było szczere niebo,
W wyrwie podłogi - deszcz kalużą...
I burtą na bok przechylony,
Przegrzmiałą obłąkany burzą,
Korsarski statek krążył po niej,
Jakby go ciągnął kto magnesem...
Sprawdziło się przysłowie stare,
Że vivere non est necesse,
Sed est necesse navigare.
Żeglujcie tedy, przyjaciele:
Okrętem, gdy wam okręt przypadł,
A jeśli nie - jest barka, krypa,
Jest korab, galar, czółno, koga,
Bat, nawa, szkuta, łódż, komiega,
Prom albo tratwa - co kto woli...
Wsiadać i jazda! Lecz ostrzegam:
Nie trzecią klasą na "Angoli".
Tam pcheł jak gwiazd, a gwiazd nad głową
Myrias myriadum w noc lipcową,
Tam szefem kuchni jest Belzebub,
Tam na pokladzie straszy... Przebóg!
To ja, ten upiór w bialej płachcie.
Noc w noc, a bylo ich piętnaście.
Tłukłem się chwiejnie po okręcie,
Nurzany w gwiazd i fal odmęcie...
Pięść własna była mi poduszką,
A kołdrą futro Niedźwiedzicy,
I piłem mleko Niedźwiedzicy
Lub whisky z Leszkiem i Sanguszką.
Kipiała rozchełb ołowiana.
Stadniną srebrną tratowana.
I chlupot barw pod kopytami
Bryzgał na zieleń wysp - kwiatami.
A zwinni chłopcy z kwietnej wyspy
Małpio skakali w nurt barwisty,
Gdy się rzuciło im eskuda,
I wyfruwali z fali lśniącej
Z pieniążkiem w zębach - a tak chybko
Jak mgliste rybki fruwające
(Bryzg piany mknie za taką rybką).
A inna wyspa - czarnoluda.
Tam się dziewczyny biją w uda.
Śpiewając: Wamba negro mbamba
Somba ubumba ay aé!
Ay, tamba tamba tamba tamba
Yamba mulata yambambe!
A potem woda - nuda - woda -
Nudą i wodą płyną dnie...
Ay, whisky whisky whisky-soda,
Yamba, "Angola", yambambé!
...Nagle w sferycznym nocy szkle
Cyrkowy cud, nowiny, zmiany:
Na głowie stanął zwierz gwiaździany
Ciemieniem na księżyca łbie...
Ktoś z nas na pewno jest pijany...
Leżę na wznak, rozkołysany...
Ay, tamba? yamba? yambambe?
Trudno atoli stać na glowie
Takiej niezgrabie przysłowiowej
Pośród zawrotu planet, komet,
Sławnych Kasjopej i Andromed.
I tak wysoko. Bo na oko
Była nade mną o kilometr...
Więc już nazajutrz (yamba, kniaziu!
Yamba, Leszuniu, yambambe!)
Spadła i wpadła... w whisky, kniaziu?
W niebo, Leszuniu? Kto ją wie...
Bo już ocean jest nad nami,
A gwiezdna noc - pod statkiem wre,
I płynie na dół kominami
Nasza "Angola" yambambe!
Trzymaj się, Leszku, mocno trzymaj,
Bremzuj, kniaziuniu! Nadszedł czas.
Tu glob najbardziej brzuch wydyma,
Tu go ten słynny ściąga pas.
I gdyśmy, jak ze skoczni śliskiej,
Zjechali w dno Astralnej Miski -
- Krzyż Poludniowy pięciobłyskiem
Na obalonym niebie stal,
Viva Cruzeiro! Viva Whisky!
Viva Bandeira Nacional!
A jeszcze przedtem (na wyjezdnym
Z p6łnocnych niebios, mórz i ziem)
Klepsydrę czasu z piaskiem gwiezdnym
Przekręcił sen do góry dnem.
Krążyła statkiem zamieć złota,
Odwrotne wiry morskich trąb,
I wicher lat jak liśćmi miotał
Drzeworytami starych ksiąg.
I oto płynie w ślad "Angoli"
Armady mojej tren korsarski,
A ja na dziobie przy busoli
Ja, ów admirał portugalski,
Pedro Alvares Cabral, z woli
Monarchy mego, Manuela,
Ku Indiom sterujący sławnym,
Niczym ów Jazon starodawny,
Gdy się po złote wybrał runo...
Ale za aury niefortuną
Poniósł nas srogi wiatr przeciwny
Na ląd Brazylu wielodziwny,
Co w słońcu mienił się i świetniał
Jak blask korony luzytańskiej.
Dzień był dwudziesty drugi kwietnia
W tysiąc pięćsetnym roku Pańskim.
Miedzianoskóry, długowlosy,
W pstrych piórach powplatanych w kosy,
Z gębami w pręgach barwnych szczeżuj,
Dziwolud nagi na wybrzeżu
Papuzio skrzeczy wniebogłosy.
W podrygach, trzęsąc oszczepami
Z nasadzonymi czerepami,
Wojennym następuje pląsem,
A łuków brzęk i chrzęst bransolet,
I naszyjników kły bawole
Grzechocą śmiercią z każdym wstrząsem.
To się ku ziemi w pałąk zegną,
Czają się, pełzną na czworakach,
To trysną z trawy i pobiegną.
Za rzutem dzidy migną w krzakach,
Z wrzaskiem wyskoczą i znów legną
Węsząc zwierzęcych skoków ślady...
Zwabiony wrzawą niepowszednią,
Wyszedł z kryjówek swych na zwiady
Zastęp stworzenia wieloraki:
Na dziwoskały - dziwogady,
Na dziwodrzewa - dziwoptaki.
I wtem okropna rzecz się stała...
Niech mnie monarcha mój rozstrzela!
Manuel stracil admirała,
Admirał zdradził Manuela!
Bo nie przystoi w takiej chwili
Groźnemu konkwistadorowi,
Żeby rozrzewnił się, rozmilił
I zachwyconym wzrokiem krowim
W żywe wpatrywał się ryciny
Cudnej powieści z lat dziecinnych:
"Młody wygnaniec" (...do Brazylii).
Hańba takiemu almirante
Niezwyciężonej Luzytanii,
Gdy woła: "Serwus, ukochani!
Bracia tubylcy, dzikie ludy,
Piękni Tamoje i Guarani,
Tupi, Tapuje, Botokudy!
Witaj, szlachetny Moxicambu
Znad rzeki Urucuricara
Zwany Wątrobą Jaguara!
W hołdzie do twoich stóp się ścielę
I Portugalię składam w darze
Razem z monarchą Marmelem.
Hej, na kolana, Blade Twarze!
A ty, potęgo ludożercza,
Spełń najtajniejsze z moich marzeń:
Niech nad ogniskiem raz usmażę...' ;
...Już wiesz:
"Po chwili w ogniu skwierczał
Udziec tapira smakowity,
I zapach smażonego tłuszczu
Podniecał wilcze apetyty
Naszych znużonych podróżników..."
...Dym nad ogniskiem... dym nad puszczą...
I w dymie zgiełk wojennych krzyków
Przechodzi w gwar wielojęzyczny:
To port w zatoce Guanabara,
Przede mną Murzyn atletyczny,
Koloru kawy i cygara,
Białkami błyska i zębami:
"Taxi? Hotel?" i do hotelu
Wzdłuż oceanu, pod palmami...
...A mój rym o czym? O Otellu...
Dziewierski tylko oczy mrużył
Od łez. Z popioł6w teatrzyku
Sterczała główka tekturowa:
Murzyn.
Tknął palcem. Tak się nieboszczyka,
Czując i lęk, i wstręt, dotyka.
Wziął garść popiołu i pochował.
. . . . . . . . . . . . . . . .
Apteka cudem ocalała,
A miałby ogień używanie!
Tam by pokazał, tam zadziałał,
Gdyby te słoje, butle, banie
Lwią łapą zaczął czule głaskać,
Krwawym jęzorem mlaskać po nich...
Niechby najmniejszy pękł flakonik,
A wszystko by zaczęło trzaskać,
Rozsadzać, pękać w kanonadzie
Piorunujących karamboli.
Niejeden by się tam wyzwolił
Więzień w butelce lub w szufladzie,
Pokazałby niejeden proszek,
Jakim jest prochem-dynamitem,
Jakie w nim siły są ukryte,
Choć go sprzedają za trzy grosze.
Wyrwałyby się w niebo swoje
Z chemicznych ciał chemiczne dusze:
Wy, utajonych barw geniusze,
Wy, symbolicznych elfów role!
Niejeden by się tam rozwiązał
Zawiły związek, splot, kompleksik:
O, błyskawiczna analizo
W drgawkach ogniowej epilepsji!
O, ile zerwań, złączeń, strąceń
W eksplodujących sekund trzasku!
I wyzwolone ognia łaską
Żywioly dymnym słupem - w słońce,
- Pamiętaj, mała, co od teraz
W aptece będziesz usługiwać,
Butelki nosić, słoje dźwigać,
Pamiętaj: pasja je rozpiera.
Z dala od ognia! by czasami
Jeniec płomieniem się nie zajął.
Ostroźnie, mała, z żywiołami,
Bo - wyzwolone - zabijają.
Rano odwiedził dwie mogiły:
Córki i kwiatów. Córkę kryły
Pożółkłe, zmokłe liście klonu:
świeży się zapach z nich ulatniał,
Jesiennie rześki, choć przegniły.
Druga mogiła była bratnia.
Gniły tam w lejach od granatów
Skoszone bataliony kwiatów
I trupy w rowie, który wił się
Wężykiem wklęsłym po ogrodzie,
A drżąc na chłodzie, moknąc w wodzie,
Do pobliskiego lasu zmykał...
I kupą cegieł, gontów, belek
Jeszcze się w wilgnym tlił popiele
Samotny domek ogrodnika...
Wracał do miasta twardym krokiem,
Raz - dwa - trzy - cztery.
Dumy głębokie, dumy wysokie
Niosły go naprzód rwącym potokiem.
Wiatr - dwa - trzy - cztery,
Kładła się zwiędła trawa-bylica
W polu szerokiem,
Tęsknie szumiała rzeka-Pilica
Rokiem - Wyrokiem.
Wiatr pogwizdywał ostro i cienko,
W uszach dzwoniło starą piosenką:
"Ach, moja droga, ach, moja miła,
Cóźeś ty z sercem moim zrobiła?"
Raz - dwa - a resztę wiatr
Porwał i poniósł w daleki świat...
III
Przed Grand Hotelem w mieście Łodzi<A HREF="#przypis1" NAME="skok1">*</A>
Z trzaskiem parademarsz odchodzi.
Brodaty landszturm, w lewo łby,
A karną linią za feldfeblem
Wyrzuca sztywno i uparcie
Podkute stopy. Trzeszczy werblem
Grzmot pruskich bębnów. A na warcie,
Wpatrzone w marsz jak wierne psy,
Giętkie lejtnanty, adiutanty:
Czerwony kołnierz, monokl, trzcinka,
Cienka jak ostry gwizd piszczałek:
"Za Ren, za Ren, niemiecki Ren",
I gość dostojny - feldmarszałek,
Szkarłatno-siwy Mackensen.
A pośród tłumu gapiów łodzian
Miota się gniewnie chudy młodzian.
Kapelusz na nos, kołnierz sztorcem,
Wściekłością trzepie jak proporcem,
Oczami krzyczy Marsyliankę
I ostrzem wbija w pruski szyk
Nienawiść młodą, mściwy krzyk:
Za Łódź, za wolność, za kochankę,
Z którą umówił się na randkę
W cukierni naprzeciwko. Toć
Nie puści szucman, rudy pałkarz,
W obliczu sztabu, feldmarszałka
I krajskomendy miasta "Łódź".
Nie wiedzą, jaka to męczarnia.
Nie słyszy Foch, nie wierzy Bóg!
I wciąź, i wciąż cesarska armia
Paradą rąbie łódzki bruk,
I wciąż rozdyma przez piszczałki
Sekundy w wieki jak balony,
Butami bębnów bataliony
Druzgocą serce na kawałki.
Narody! Zaraz koniec! Stąd,
Z armaty w gardle, cios ugodzi
I pęknie front, ostatni front
Przed Grand Hotelem w mieście Łodzi.
Zachód od lewej, wschód od prawej
W boki sprężyny wparly dwie
Rwij! Wyskocz z łuku! Oczy lwie
W powietrze wrył - i skacze, rwie,
Drze uroczysty marsz plugawy,
Między chorążym i doboszem
Prześliznął się zwycięskim Fochem
I w tłumie po drugiej stronie - szast!
I wtedy jakby tysiąc miast
Runęło za nim. Jakby globus
Pękł wrzaskiem Niemca: Sie, Mikrobus!
Kreuzsappermentrebelle Sie!
...Wpadł do cukierni. Śmiech i łzy.
Mgiełkami złudy opływana
Jak sen o Wenus snem o fali,
Co chwila topniejąca w dali
I o brzeg życia rozbijana
W rozbryzgi piany i konwalii
(Konwalią bowiem upłynnioną
Kipiała białośnieżna piana).
Jeszcze sekunda - a upiorna:
Tak niemożliwa, nieprawdziwa,
Wymykająca się, oporna
Spragnionym oczom, trudna słowom
- Siedziała święta i pozorna
I jadla babkę śmietankową.
"Pół czarnej, panie Madaliński!
Dolna połowa..." Bez wrażenia.
"Wiesz - mówię - taki zbir berliński..."
I opowiadam. Ani cienia
Uwagi. Mgławi się, odpływa
W pienną ojczyznę swej urody
I wraca sztormem konwaliowym,
Wtedy o stolik marmurowy
Druzgoce się kwiecista grzywa...
List przed nią kładę. W liście skowyt
Rozpaczy, uwielbienia, modlitw.
Płonę w nim, krwawię się, wyzwalam,
Niebo rozdzieram, gwiazdy kradnę -
...Napływa czysta, chłodna fala
I świat zalewa: "Bardzo ładne".
W tej to cukierni staromodnej,
Do kt6rej i ocean wpełzał,
Czuly się mity najswobodniej,
Powiedzmy: jak u pana Dzeusa
Za piecem. Nieraz się wałęsał
Duch błędny w zadymionej sali...
Zwłaszcza wieczorem, gdy kelnerzy,
Rachunki w kasie już zdawali,
Gdy światła gasły, gdy ucichał
Brzęk szklanek, ludzi i talerzy,
Gdy salę już zamiatał Michał
I na stolikach stawiał krzesła,
A jeszcze wołał pan Bolesław:
"Dwie herbat, czarna raz!" - i rzucał
Blaszane na stół kontramarki.
I tym wołaniem swym zakłócał
Szept czuły zakochanej parki
I mój samotny. Ja do ściany.
Samotnie byłem zakochany.
W takie wieczory nieraz zawia
Po pustej sali gość z zaświatów,
Marą się zjawiał i rozmawia
Pukaniem w chłodny marmur blatów.
Jak na seansie... Ja po cichu
Odstukiwalem na stoliku
Sylaby przyszłych poematów.
Lecz w biały dzień? Przy pełnej sali?
I nawet papierosa pali?..
Sen? Jawa?
Blaskiem baśni trysnął,
Srebrnym orzełkiem czapki błysnął
I siwą zamajaczyl kurtką,
Sumiasty wąs, krzaczaste brwi miał,
Przy szabli lewą rękę trzymał,
Prawą zasalutowal krótko
I szedl przez salę, pochylony,
Jakiś rogaty, nastroszony,
A przecież rześki i żołnierski...
Tak zjawił się w cukierni łódzkiej
Duch w niewątpliwym kształcie ludzkim,
On wlaśnie - stary nasz Dziewierski.
Zdrętwieli ludzie. "Legionista!"
I zaraz poszło szeptem, szmerem,
Ten tego trąca, ten z kelnerem
Półgłosem dyskutuje, tamten
Klaruje tej, więc ta brylantem
W talerzyk stuka: "Płacić! płacić!"
Spode łba patrzy wielki przemysł:
Pan prezes z panem fabrykantem
Spurpurowieli: - "Nie możemy
Rosyjskich rynków przez nich tracić!"
Gestykulują adwokaci,
Zdenerwowani kupczykowie
Guziki sobie wyrywają.
"Nieprawda! Pan mi to nie powie!"
Pruskiego Szwaba pyta łódzki:
"Wer ist das eigentlich Pilsudski?"
Endecka morda nienawistna
Dyskretnie a wzgardliwie śwista,
A pannie Krysi błyszczą oczy,
Ledwo ze skóry nie wyskoczy.
"Ach, legionista! legionista!"
Tutaj wzruszenie, a tam trwoga,
Ten patrzy z dumą, ów z nadzieją,
A wszyscy niczym na raroga,
A gdy się napatrzyli - wieją.
"Ostrożnie, panie, nasi blisko,
Jutro tu będą, głowę kładę,
W Strykowie słychać kanonadę,
A my w cukierni z legionistą."
I w nogi.
Słucham nieprzytomny,
Co opowiada pan Dziewierski,
Ach, nie Dziewierski - zjaw rycerski
Stworzony przez fantasmagorię...
Przegalopował przez historię,
A pędząc nadział na miecz złoty
Same świetności, same cnoty
I wieszczów pałające strofy,
Więc w dziwny portret się układa:
Chrobry en face, Anhelli w profil,
Ma coś z Kościuszki i Konrada,
A jednocześnie jest Batorym
Z cechami Piasta, Wernyhory,
Księcia Józefa i Kordiana...
Taka to postać zawikłana,
Taki to Mąż (czterdziesty czwarty),
O szablę-miecz rycersko wsparty,
Wiódł swą opowieść: "...no więc właśnie...
Jak się to stało, nie objaśnię,
Bo nie wiem. Trzasło i gotowe.
U mnie tak zawsze. Jednym słowem:
Mus, proszę Julcia.. Gadać szkoda...
Taka już nasza polska moda,
Że trach i mu-si! No, a tego..."
(Popatrzyl na mnie dobrotliwie.
Jak gdyby mówi!: "Smiało, śmiało!
Powiedz mi: co cię powstrzymało?
Zrozumiem cię, usprawiedliwię")
..."Julcio dlaczego nie w legionach?
Zdrów, młody, byłby przystał do nas...
(Ginę, zapadam się pod ziemię,
Stolika się kurczowo chwytam),
Bo przecie, choć Izraelita,
To Polak... Znam od dziecka. No więc..."
(Umilkł - i znowu tym spojrzeniem:
"Nie bój się, chłopcze, powiedz, powiedz...")
Ja gniewem się i wstydem mienię,
Ciemnym zalewam się rumieńcem
I mocnym szeptem: "Bo wy z Niemcem...
Wy - z Niemcem, a ja nigdy z Niemcem....
Nigdy! I nawet gadać szkoda.
Taka znów moja polska moda..."
Uśmiechnął się. "Gorączka z Julcia...
Z Niemcem tam, z Niemcem!... Ano zychier,
Jak mówi kapral Francek Cieślik,
Jeżeli Niemcem jest manlicher,
Ta z Niemcem... A ta szabla,
jeśli Ona Tatarka. to z Tatarem.
Kto z kim, nie moja rzecz. nie Francka.
Ani nie Julcia. - Komendancka!
My się bijemy z ruskim carem,
Z Mosk..." Nie dokończył i sposępniał.
Po chwili, chociaż nie pytany,
Jak gdyby na pytanie odrzekł:
"A mała - owszem, wszystko dobrze,
Radość popatrzeć... Będzie piękna
Dziewczyna. Smukłe to jak brzózka..."
I najniespodziewaniej w świecie:
"Bie-rio-zień-ka.." pociągnął z ruska:
"Krasotka... Biriuza bierozka"
Z ironią ciągnął pieszczotliwą...
"Jak Julcio sądzi - Iłganowska,
Dobre? Co? Czy Dziewierska lepiej?
Bo... tego... nuż się ktoś przyczepi?
Więc może by zawczasu lepiej?"
I nie czekając na odpowiedź.
Snuł dalej nieświadomą spowiedź:
"Śliczności, mówię, ta dziewczyna.
Nic z ojca, całkiem poszła w Zochę
I te usteczka już ma trochę
(Pokazał) nawet coraz więcej..."
Pochrząkał, ręką machnął. "I, tam!
Bóg z nią. Nie będę przypominał.
Lecz jak już przyszło, to zapytam:
Grają tam jeszcze u Selina?
Już nie? A gdzie? Na Cegielnianej...
To tam gdzie Klukas..." Zadumany
Do myśli swoich mówił: "No i
Dym, popiół... Trudno. Niech się Julcio
W razie by czegoś nic nie boi:
Pokipi, potem się ustoi".
(I to do własnych mówił myśli.)
"Tak to jest... Może byśmy wyszli?"
Nasunął czapkę z miną diablą
I szedł Piotrkowską, włócząc szablą,
On, żołnierz polski, żołnierz polski,
Mój pierwszy w życiu żołnierz polski.
Idziemy milcząc. A po drodze:
Najpierw fotograf Tyraspolski,
Tuż kwiaciarenka, potem bankier
Hieronim Schiff: z łysiną, duży,
Przez długą, długą pipkę kurzył;
Z bramy wychodzi Sergiusz Hofman,
Brunet w cylindrze, córka Stefcia
Otruła się; w tym samym domu
Wuj Jenryk mieszka. Dalej - mętnie...
Sunę przez szarość niewiadomą,
Migają sklepy niepamiętne
Tapety? lampy? skład papieru?
Sto kroków ginie ze spaceru
(Uzupełnijcie go, łodzianie.
Rówieśni moi!) - i dopiero
Przy "Luwrze" (tam Dziewierski stanie)
Naftowa lampa mej pamięci
Płomieniem bucha jasnozłotym:
Tam zalewałem żar tęsknoty
Wymyślną wódek mieszaniną
(Tak pożar gasi się benzyną),
Tam na bufetu ślizgawicy
Objawił mi się, schylonemu,
Odblasków metalicznych demon,
Duch wiecznie czynnej tajemnicy
W głębi przedmiotów. duch-alchemon...
Tak, nurek den i dziejów rzeczy,
A żeglarz sinych alkoholów,
Zwątpilem w ważność spraw człowieczych
I popłynąlem, nowy Kolumb,
Wstecz - w chaos - w źródła tysiącwieczy.
Przy "Luwrze" (tam gdzie Petersilge,
A naprzeciwko, lecz przed laty,
Sklep z zabawkami miał pan Zielke)
Dziewierski stanął; chmurnym wilkiem
Na jezdnię patrzy; ja - na balkon
(Osiemdziesiąty ósmy numer):
Zakotłowało czarnym tłumem,
Czerwienią, strzelaniną, walką...
"Myślę, że rychtyk tu... Lecz Julcio
Był mały, to nie może wiedzieć,
A mnie to krew zalewa żółcią...
Bo ona... zresztą, co tam bede..."
(Nic nie rozumiem, ale o nic
Nie pytam.) "Mówią, że tu jeden
Adwokat, co ich wtedy bronił,
Poradzi. jak i co, bo muszę,
Ratować. Muszę! Prawda?..." Tutaj
Wyvciągnął zza cholewy buta
Nagryzmolony karteluszek.
"Piotr Kon. Zna Julcio? Mówią - głowa
I gruba adwokacka ryba...
Piotr Kon - powtórzył. - Będzie chyba
Naszego Mocia z Tomaszowa
Brat albo swat. On tyż mecenas"
(Tu, zawsze czuły na wspominki.
Milośnie wzdycham do Halinki),
"Przejazd sześć. Czołem". Skręcił w Przejazd.
IV
Dwie sprawy miał do adwokata;
Pierwsza, powiedział, "narodowa",
Druga "dla duszy i dla świata"
Czy wnuczka jego. Iłganowa,
Sierota, córka oficerska,
Mogłaby (tu powody podał)
Zmienić nazwisko na Dziewierska.
Następnie: szuka prawdy, faktów,
Naocznych, wiarygodnych świadków
Tej demonstracji i wypadków
Sprzed lat dziesięciu. Czy widzieli,
Kto "zaczął", tj. kto wystrzelił
Pierwszy? Kto zabił Iłganowa?
Jak zachował się oficer,
Nim salwę zakomenderowal?
Czy jest możliwe, że to szpicel,
Ochrannik, wszystko sprowokowal?
Czy można uznać, że Iłganow
Działał w obronie własnej? Moskal,
Ale też człowiek. Dostał rozkaz,
Więc musiał. Czy tą salwą splamił
Swój oficerski honor? Wreszcie:
Kto jest "Kazinek"? "Bo na mieście
Mówili potem, że jakoby
Prowodyr między bojowcami,
Co pierwszy zginął - blondyn, młody,
Jasny garnitur, cera śniada
- Może by pan mecenas zbadał
Co do zdarzenia i osoby?
Mnie jeden letnik opowiadał -
Więc, jak słyszałem. ten prowodyr
<> krzyknął, kiedy padał".
Gdy klient całą rzecz wymruczał,
Mecenas w grubym aktów tomie
Odnalazł stare "dieło... nomier",
Stronę po stronie je przerzucał,
Wreszcie, sięgając do binokli
Palcami w szczyptę zebranymi,
Wypalił: "Co będziemy mogli,
Zrobimy, panie dobrodzieju",
Mówił mniej więcej jak Franc Fiszer,
Dziś jeszcze jak żywego słyszę:
Co słowo, to soczysta wiśnia,
W miąższ dźwięku wpijał się i wmyślal,
Rzecz wartko toczac jednocześnie
(Łakomy był na te czereśnie).
Po punkcie punkt, po kwestii kwestię
Kładł na stół, ufny w swą maestrię.
To - tak, to - nie, a tamto - może,
To da się zrobić, z tamtym gorzej.
Świadkowie - słaba to nadzieja,
"Proszę ja pana dobrodzieja,
Można poszukać - owszem, ale
Świadek - to zawsze łeb zakuty,
Więc gdyby nawet" itd..
I - "solche Stiefel, takie buty"
..."Co do Kazinka zaś, to nas tu
Najsroższy zawod spotka, sądzę,
Podsądnych było stu dwunastu,
Zginęli zaś następujący:
Bednarek, Łuczak, Hanc, Kiełpiński,
Stępień, Chajmowicz, Witusiński,
Kozłowski Jan, Kozłowska Wanda,
Włodarczyk, Mergiel, Mróz, Olanda,
Szejnman. Kleinówna i Kołodziej.
Więc, jak pojmuje pan dobrndziej,
Trudno dziś dociec, czyj to synek,
Bo syn, przypuszczam, ten Kazinek...
A czy... śmiem spytać, w jakim celu
Wielce szanowny pan dobrodziej
Chce znaleźć chłopca? O co chodzi?"
Dziewierski chrzaknał... Niby... w celu..
Jak bv powiedzieć? Niby... że ja...
I! co tam bede... Bardzo długa
Historia... Uniżony sługa,
- "Najniższy pana dobrodzieja,"
V
Co praczka robi rzecz wiadoma,
Nie sekret też, co zbieracz znaczy.
Matka chodziła prać po domach,
A Kazek przystał do zbieraczy.
Co zbierał? Nie angielskie sztychy,
I nie Courbety, Renoiry
Nie porcelanę, nie zegary,
Ikony stare lub kielichy,
Nie owe obrazeczki szklane.
Barwiczką cudnie malowane.
Które wozili ochwśnicy
(Ach moja wdzięczna panieneeczko,
Janosikowa freiereczko,
Co mi cię przysłął ksiądz z Niedzicy!),
Nie Hukusaje czy Fujity,
Nie perskie arcytwory tkackie
Nasz kolekcjoner znakomity
W innym zaprawiał się zbieractwie.
Węgiel na furze on za furą -
Wróci do domu z pełną czapką;
Mąki się z worka sypie dziurą -
I mąki nie pogardzi kapką;
W rynsztoku jabłko - a on cap go!
Ukraść - broń Boże! to nieładnie.
Lecz łap, co pada, bo kto skradnie.
Co upolował, przyniósł matce.
A gdy bywało (oj, bywało!),
Że jej się pranie nie trafiało,
To tyle jedli ile w czapce.
Jak każdy z sensem kolekcjoner
Po pewnym czasie zmienił system:
Rzucił zbieranie rozproszone
I poczuł w soobie specjalistę.
Zrobił ("mark registered") "śpikulec"
(Szpilka wszczepiona w koniiec pałki)
I, znów do czapki, zbierał z ulic
Papierosowe niedoupałki,
Czyli "kumety" lub "podullce"
Z tego powodu chłopcy putem
Nawet przezwali go "śpikulcem".
W południe chodzi pod Grand Hotel
Gdzie kupcy ćmili i śmiecili,
Latem pod teatr lub do parku,
Czasem trafilo się Cygarko,
Słowem, nie brakło mu surowca.
W domu to suszył i wykruszał,
Przesiewał, wietrzył na arkuszach
Papieru - i maszynką ojca,
Zziębnięty nieraz, głodny, bosy,
Po nocach robił papierosy.
Po pierwszą setkę gilz "Fortuna"
Poszedł na piechtę do Nachuma,
Do Zgierza. NACHUM MAŁOPALNY.
RÓŻNYCH TOWAROW KOLONIALNYCH.
Przyjaciel ojca nieboszczyka,
Nachum od pieluch zna! Kazika;
A gdy do Łodzi się przenieśli
(Przez mamę - "żeby bliżej grobu"),
Ojca towarzysz i rówieśnik,
Gdy bywał w mieście, to zachodził
I opowiadał, jak ich obu
Tropiły "śpiony i ziandarmy",
Jak ojciec stał w ten wtorek czarny
Pod barykadą... jak poruczyk
Skakał i tańczył jak ten kucyk.
Śmich było patrzeć! Jeszcze buty
Pamiętam... wszystko! No, a potem
Postawił termin: tri minuty
To ja myślałem, że minęło
Trzy wieki tam i trzy z powrotem.
Potem z tą szablą - o tak - w górę
I z brodą machnął. Tu grchnęł...
Szkoda tatusia! A szwarc jure
Na tych podleców! Żeby znałeś
Jaśka Mergiela, jak ja znałem.
Toby im kiedyś pokazałeś!
Ty powinieneś być ten mściciel!!
Pani Merglowa, nie płacz pani...
Tu sprawuneczek jest dla pani...
No, a w ogóle, co robicie?"
Interes nieźle prosperował,
Bo szwarcowane były w modzie
Za okupacji. Więc się c0 dzień
Tych parę groszy zarobiło.
Kazek solidny dawał towar.
Więc chętnie cały dom kupował,
Potem i inni. "Bida z nędzą,
Mówili, niech choć tym opędzą."
Uwagi trzeba i skupienia,
Gdy się wewnętrzne ciemne głosy
W wyraźny, jasny wiersz przemienia.
Uwagi trzeba i skupienia,
Kiedy się, robi papierosy,
Zaduma czoło twe ocienia,
Przecina bruzdę zasępienia,
Bo, zapatrzony, ważysz losy
Bibułki watłej. Więc uwaga!
Umiejętnosci rzecz wymaga
Nakładać musisz równomiernie.
Blaszany rowek zamknąć szczelnie,
Oskubać wystające kłączki,
Paznokciem jeszcze je wygładzić,
Gilzę na ścięty szpic nasadzić
I pchać ostrożnie pręcik "rączki",
W pierś ją wpierając słabowitą,
Póki papieros nie wyskoczy...
I gdy sterczący z gilzy tytoń
Pręcikiem znów do wnętrza wtłoczysz
Razem z koniuszkiem bibułkowym,
Wtedy dopiero jest gotowy
"Prawdziwy przedwojenny prima
Ruski papieros! Lepszych nima!
Pali go Szajbler i Poznański
A także cały dwór sułtański,
Kajzer Wiluś i jego piesek Miluś.
Cesarz Mikuś i jego piesek Pikuś,
Maks Linder i jego cylinder.
Proszę na ligę popierania
Żołądka!
Paczka, dwadzieścia sztuk, dziesiątka!
Pan da zarobić, panie legun!"
Zagadnął Kazek Dziewierskiego
Wziął. Dał dziesiatkę. Kazek w piąstkę
"Na szczeście" chuchnął i poleciał
A pan Ignacy szedł na dworzec
I tak rozmyślał: "Kto wie... Dzieciak
Może głoduje, chory może...
Sierota z grzechu mego zięcia...
Przygarnać by to... zetrzeć winę...
<>... A jak nie Kazinek,
To inny Ale go pokażcie...
Kto? Gdzie? Jak znaleźć go? Szesnaście
Rodzin. I dziesięć lat minęło...
Mówi, że trudno... Mądra głowa...
Lecz gdyby coś... z pomocą boską...
Toby się chłopca przygarnęło"...
A chłopiec sobie szedł Piotrkowską,
Gdy pociąg ruszał do Piotrkowa.
W wagonie sen: że bukiet robi,
A kwiatów nie ma. Wprawne palce
Jakby powietrzem były w walce
Nic niczym, pustkę pustką zdobi,
Manipuluje pełnym kunsztem,
Nie pofolguje drobiazgowi.
Już go w przybiórkę mglistą spowił
A źdźbła lichego nie miał w ręce;
I coraz zwinniej, coraz prędzej
Latają nieomylne ręce.
Bo Jakieś których nie znał nigdy,
Niewidy, Nieistoty, Nikty
Gwałtują, naglą, krzykiem, stukiem:
"Nasz bukiet na wyjezdne! Bukiet!
Pociąg odchodzi za minutę!."
Więc on na koniu widziadlanym
Pędzi z bukietem - niebukietem,
Wpada na rynek.. pod aptekę.
A tam aptekarz, ten i nie-ten,
Z utkwionvm w ścianę okiem szklanym,
Palc:ami wężowymi lata,
Zwija, rozwija, skręca, splata,
Spektaklem nad spektakle łudzi:
Cwałują chmary zwierząt, ludzi,
Gwiazd. czartów, kwiatów, wiedźm na mietle
W zielono-balladowym świetle
Kociego wzroku i księżyca...
Wicher w miasteczku - i śnieżyca
Zalepia ociężałe oczy.
Wtem wstrząs. Aż na sąsiada wskoczył
"Bukiet! Gdzie bu - - ? fet" dopowiedział
Wstydliwie. Przecież dobrze wiedział,
Gdzie jest w Koluszkach bufet.
Wyszedł.
Był zły. Gdy wrócił, zmienił przedział.
VI
Śledzące z lękiem za bibułką,
Czy pełna.. cała na stół skoczy,
Wcześnie zaczęły chmurnieć oczy,
Wcześnie dziecinne gładkie czółko
Przecięła bruzda zasępienia.
I tak, jak wiosna za jaskółką,
Za sępem jesień przyszła wczesna -
Tęsknota chłopcu twarz ocienia
I ta, co rzeźbi zamyślenia:
Zacięcośl smutna i bolesna.
Bo całe noce, trudne noce,
Bezsenne twarde i robocze.
Gdy z gilz na stół wystrzeliwanych
Nie spuszczał wytężonych oczek -
- O ojcu myślał... Tak jak gdyby
Z maszynki starej szły fluidy
Przez dłonie ojca zostawione.
Sa takie siły utajone
W najniewinniejszych przedmiocikach.
"Synowie! Strzeżcie się zegarków
Po waszych ojcach nieboszczykach!"
Rósł ojciec. Rosła noc chłopczyka
I ciężar życia rósł na karku.
Wznosił się ojciec z grobu w chmury,
Syn za nim wspinał się i badał:
Któż to był - Ten - Nieznany, który
"Kazinku!" krzyknął, kiedy padał?
Bo to nie on, ten młody, cienki
I nawet (dziwne) uśmiechnięty,
Co na nich z "fotegrafii" zerka,
Gdy mama wyjmie ją z kuferka
I nosem pociągając patrzy,
Fartuchem najpierw ją obtarłszy.
Nie! To nie tatuś z barykady...
Tamten był chyba wyższy, starszy,
Z marsem na czole, z "lewerwerem"
(Tu jeszcze srożej czółko marszczył),
Tamten był groźnym bohaterem
Jak ubóstwiani półbogowie
Z makulatury zeszytowej:
Nick Carter, Sherlock Holmes, który
"Ręce do góry! - krzyknął mierząc
W zbrodniarza. - Mam cię, stary łotrze!
Ha, ha! Myślałeś, żeś mnie podszedł!" -
Doktór Moriarty, wściekle rzężąc,
Wił się pod wzrokiem detektywa...
I tutaj zeszyt się urywa.
Macistes, Jacek Texas - oto
Jak mu się rysy ojca plotą
W nadprzyrodzony stwór wyśniony,
W oblicze nie do uwierzenia.
W posąg z tęsknoty i marzenia...
To on, obrońca uciśnionych.
On - Sprawiedliwość zło miażdżąca.
Miecz kary, ludzkich krzywd pogromca...
Tak Wielki Ojciec się wydźwignął,
Ten, co nad życiem mu zaciążył,
Ten, co "Kazinku" jeszcze krzyknął,
A "pomścij ojca!" - już nie zdążył.
Lecz nakaz zamarłego głosu
Syn spełni kiedyś. Z woli losu,
Na rozpacz swoją i nieszczęście.
Tymczasem - ćwicz się, synku, w zemście
Niech bije mocniej, celniej, gęściej
Kartaczownica papierosów!
VII
Awans maszynki na armatę
Automatycznie spowodował,
Że i "śpikulec" awansował:
Już z mieczem chodził nasz bohater.
Okleił kijek glansowanym
Złotym papierem - i na sznurku
Przy boku nosił, niesłychany
Szacunek budząc na podwórku,
Tym większy, że na dumne czoło
Nacisnął trójgraniasty pierog
Z "Gazety Łódzkiej" - więc dopiero
Napoleon (przed Waterloo!).
Potęga była w nim monarsza...
I patrz: na front pieroga siadła
Czereda wielkich liter. WARSZA
I z boku dalszy ciąg. WA PADŁA.
Był za podwórkiem plac rozległy
A na nim trawa, kępy chwastów,
Baterie beczek, deski, cegły,
Dół z wapnem, śmiecie i żelastwo.
Plac miał własności czarodziejskie.
Gdy trzeba było, zmieniał miejsce,
Wysoko wznosił się do góry,
Jak ów z arabskiej bajki dywan,
I w obce ziemie ulatywał;
Był więc, zależnie od lektury,
Czym Kazek chciał. Meksykiem bywał,
Pampasem, puszczą, wsią indyjską,
Kopalnią srebra w Argentynie,
Chińską dzielnica w San Francisco
Lub sławną Bakerstreet w Londynie.
Tym razem... Lecz poznajmy wprzódy
Świtę naszego Bonaparta:
Czesiek - "Cybula", Gieniek - "Rudy",
Edek - "Mysz". Edek - "Tartak"
(Chwalił się wujem, co miał tartak
W Kaliszu: z tego poszło), wreszcie
Biedaczok Tadzik, zwany, "Kulos"
("Te, Kulos, dużoś dzisia ulozł?"),
Bo kiedyś mu na Starym Mieście
Tramwaj ściął nogę po kolano
I przyprawiono mu drewnianą
(Nawiasem: nieszczęśliwe dziecko
Z dumą znosiło swe kalectwo,
"Przywilej" czując w sztucznej nodze...
Po prostu zazdroszczono mu jej).
Tych pięciu, ze "Śpikułą" wodzem,
Na plac wkroczyło w pełnej gali
Co lepszych strzępów, jakie kto miał,
I rozpoczęto ceremoniał:
Najpierw - do dołu nasikali
I pluszcząc w obrzędowej ciszy,
Popatrywali, który dalej
I kto wytoczy łuk najwyższy.
Potem obsiedli dół, popluli,
Strzykając plwiny rekordowe,
Kredową rozbełtując wodę,
Kto brudną nogą, a kto kijem,
Kto kamyk ciśnie rzutem ciętym
Tak zręcznie, że wapienne męty
Podskakującym ściegiem szyje.
Na tym im zeszło. Ani pluć tam,
Ani już sikać. - "Nie marudźta!"
Dał znak śpikulcem. Odmarsz. Rozkaz
Ważny dziś, że niech ręka boska...
Cygańskim truchtem, drobnym chodem
Gęsiego idą, a on przodem.
Na niebie jesień wstrząsająca,
Obłoczne bory we krwi słońca.
Idą pod zach6d jak pod górę.
Zarzą się szyby fabryk burych..
Idą, trzepocąc lachmanami
Jak dzień świąteczny chorągwiami.
Przy stercie desek i żelastwa
Zwolniła nieco krok hałastra.
Ten gmera, ten by się pohuśtał
Na deskach... A on: "Nie marudźta!"
Krwią złotej lwicy niebo broczy,
Od blasku zasłaniają oczy.
Wciąż niżej łeb się zsuwa krwawy,
Pożogą rdzawi kępy trawy.
Do beczek doszli. Obstukall.
Gdzie woda była, wypluskali.
On - nic. On nie tknie. Milczy, patrzy.
I czeka, na kamieniu siadłszy.
Czegoś mu pilno. Coś wymyślił.
Przywidział sobie coś czy wyśnii.
Aż go podrywa od tych widzeń
I niecierpliwie: "Idziem! Idziem!"
Jak ręką z wody rybkę złotą,
Ze snu wyłowił to tęsknotą.
Więc gania, pili, bo to właśnie
Zaczyna na tym niebie dziać się.
Na niebie i na placu razem
Zabudowuje się obrazem.
Do warg śpikulec. Dmie w tę pałkę
Jako szczurołap w swą piszczałkę.
Na wzgórek wiedzie. Oni za nim,
Wpatrzeni w dal, zaczarowani.
A z tego wzgórka - podziwienie:
Niebo zwaliło się na ziemię.
W gruzach czerwone leżą skały,
Złote lodowce i kryształy.
Złomy niebieskie potrzaskane,
W pokrwawie świeżej unurzane.
Zamki srebrzyste i zwierciadła - - -
Aaa! - -
To tak, to tak WARSZAWA PADŁA!
Spadła jak szklana kula z wieży
I w cud rozbita - na placu leży.
Wyciąga Kazek złotą buławę
I pokazuje miasto Warszawę:
"Patrzta - stolica".
Patrzy Cybula, Tartak, Mysz,
Rudy i Kulos. - "Tam... Widziiisz?
Polska stolica".
Ulice tam jak błyskawice
W żmijowe wiją się pętlice,
Rozruch w stolicy! Słońca młoty
W kowadło grodu ogniem walą,
Tęczową taflą dachy wstają,
Gmachy padają w drobiazg złoty.
Domy w rozłomy, barwy falą
Biją, druzgocąc gród ruchomy,
Palą się garby zwalisk jarkie,
Lawiną farb nieboskłon nawisł
Nad karkiem ziemi! Dudni ziemia
I bezustannym hurmem przemian.
Dźwiga, przemiażdża się i kruszy
Polska stolica!
Strop się obruszył - i znów śmiga
Czerwiennych murów roztrzęsieniem,
Żagwią się, pędzą chmur płomienie,
Faetonowa grzmi kwadryga!
Mówi Cybula: "Tam swoboda.
Tam na rzoncego skargę podam,
Na strupla tyż. Nie bedom, psiamać,
Z podwyrka wont chłopaków ganiać.
A co? Kot sro. Nie jego wydział.
Dracha robiłem. Rudy widział.
Co, nie? Widziałeś? Rudy świadek,
To co mie kiszka? Całpsa w zadek.
Poliwasz, to poliwaj sobie,
A ja przy pompie dracha robie.
Jak jemu w gumie dziurka sika,
To ja? Że ja mam scezoryka?
Ja patyk rzne, bo robie dracha,
To co ja bede kiche ciachał?
Jak woda z kichy bokiem bije,
To co takiego, że ja pije?
A rzonca do mnie: A ty śkrabie!
I śturga..." Surmy grzmią w Warszawie.
Z niebieskich ruin rośnie Dwór
Ze szkarłatnymi oknami, Siedzi
na tronie Warszawski Król
I wiedzie rzecz z dworzanami:
"Jakże się miewa mój łódzki naród?
Co porabiają chłopaki z Bałut?"
Otwiera wrota królewski mistrz
I wchodzą przed tron miłosierny
Śpikuła, Tartak, Cybula, Mysz,
Rudy i Kulos kuterny.
"Moje!" - zawołał król łódzką mową,
"Twoje!" - odkrzyknie chór przepisowo.
"Jak tam, chłopaki - tak zaczął król
Dobrze czy źle wam się wiedzie?
Kto ma żal jaki, skargę czy ból,
Niech powie, zaradzę biedzie".
Sześciu ich było. Pięciu mówiło;
Szósty - jak niemy głaz nad mogiłą.
Zatrajkotali w tronowej sali,
Aż ministrowie pouciekali.
Oświergotali królewską głowę
Jak wiecujące wróble marcowe.
Pięciu gadało, jak pięćset gada,
Gdy o przedwiośniu na drzewo siada.
Szósty - duch szklisty, cień nadmogilny,
Stoi jak wryty, krzycząc bezsilny.
Nic - tylko patrzy, KTO icb tu wita...
Wreszcie zgiełk ucichł. Król dekret czyta:
VIII
"My, z bożej łaski Król warszawski,
Margraf Bałucki, Książę Łódzki,
Aleksandrowski, Lutomierski,
Brzeziński, Radogoski, Zgierski,
Hrabia na Chojnach, Pabianicach,
Rogowie, Rudzie, Żakowicach,
Wiśniowej Górze i Kraszewie,
Strykowie, Głownie i Wildzewie
I innych łódzkich okolicach,
Dokąd pamięcią Swą sięgamy -
CHŁOPACKIE PRAWA ogłaszamy:
I) Podwórze wolne. Stróż ni rządca
nie będzie się do zabaw wtrącał.
II) Chłopcom dajemy we władanie
swobodne ulic polewanie
z gumowych wężów. III) Do wychodka,
kto chce, ma wolny wstęp do środka,
choćby z innego był podwórza.
Precz z obyczajem <>.
IV) Wolna żegluga na rynsztokach
i na kałużach. V) Każdy chłopak
ma prawo schodzić do piwnicy
i, jak się trafi, skarb zakopać,
VI) w mróz dozwolone 1) Siadać w sieni
pod szóstym. Tam jest ciepła ściana
i chlebem pachnie; 2) od Grynśpana
rogoże brać i spać pod niemi;
3) z chłopskich furmanek ściągać słomę,
4) z rolwag: pakuły, szmat, worki
i z bawełnianych bel <>
by opatulać się jak w mieszek;
5) gdy zbiorą, palić koks przed domem
i kucać. Wszystko dozwolone,
włączając: 6) wyrywanie desek
ze skrzyń i płotów na podpałkę.
VII) Gdy ogród murem otoczony,
zabrania się, by szkłem tłuczonym
osypywano go po wierzchu.
ad dzisiaj hyca się bez przeszk6d.
VIII) Wolno, gdy wjedzie wóz w podwórze,
na kozioł wliźć i trzymać lejce;
Kulosa zaś, co sam nie może,
podsadzi furman na to miejsce.
IX) Kto drzewo trzęsie, tego owoc,
tak jakby zrywał wlazłszy na nie.
X) Jeżeeli klipa sztorcem stanie,
liczyć zaczyna się na nowo.
XI) w grze <> - linia, choć zatarta,
o-bo-wią-zu-je skaczącego!
(<> syknie Tartak,
z tryumfem patrząc na Rudego).
XII) w sprawie chowanki: 1) Blincowanie
musowo tam, gdzie ruła. 2) W bramie
giltuje, gdy się w szkło zaklepie.
Gwarantujemy to ustawą.
XIII) Gdy drach (latawiec) się zaczepi.
o balkon z frontu, ma się prawo
przejść na ratunek przez mieszkanie.
XIV) Co do guzików, to rzecz oną
zdecydujemy po zbadaniu,
albowiem Nam ją przedstawiono
w niedostatecznie jasnym zdaniu:
<
i bez to je niesprawiedliwość:
jak duży rękie rozczapierzy,
wiency zachwaci jak odmierzy,
to jemu for i kontrol dany,
a maleńciejszy wykiwany>>
XV) w sprawie kaftanów, czyli kapot,
wniesionej przez chłopacki raport,
to wysuniętym argumentom
musimy przyznać rację świętą:
że każdy chlopak maly wzrostem
dziedziczy surdut rodziciela.
Strój ten, sięgając mu do kostek,
ośmiesza go i onieśmiela
wobec przechodniów. Przyznajemy,
że to <>, <>,
jak zaznaczyli wnioskodawcy.
Będą więc odtąd Nasi krawcy
obcinać poły przy kaftanie.
XVI) Kurs oficjalny na stalówki:
jedna grajbera = dwie rondówki.
XVII) Co do chrabąszczów - radzi byśmy
zmienić obyczaj ich kapryśny,
lecz prośba, <<żeby gęściej niosły>>,
przekracza Naszą kompetencję...
Zwrócimy się do Panny Wiosny,
by ich puszczała jak najwięcej.
XVIII) Z woli Naszego Majestatu
najuroczyściej się stanowi
poniższy Tramwajowy Statut:
1) Pasażerowie wysiadając
dzieciom bilety swe oddają
tudzież gazety przeczytane.
2) Gdy tramwaj na <> stanie,
chłopaki mają dostęp wolny
do maszynerii na <
nikt nie ma prawa im zabronić
<> i <>.
3) Zakazujemy najsurowiej:
a) jazdy przyczepnej, b) buforowej,
c) na stopniach, d) z <>
(i o to bowiem Nas proszono),
e) Ťskikaniať w każdej formie, f) zabaw
i gier na szynach, g) figlów z prądem
i nie zgadzamy się z poglądem,
że <<śmyrgnąć na bok zawsze zdążem>>
(tu Kulos, przyświadczając wtórem,
w podłogę stuknie swym kosturem),
jak również mamy wątpliwości
co do opinii Naszych gości,
że <
w złoto kwardzieje, jak zapstryka>>.
XIX) Z wielkim Naszego serca żalem,
lecz troską o was kierowani,
z próśb innych nie spełnimy dalej:
1) tej, żeby was ze strażakami
na pożar wozić. 2) By murarze
odnawiający kamienice
w pustych wiaderkach was spuszczali
z desek rusztowań na ulicę.
(Rezon: <
a jak król chce, to my pokażem>>
niedostatecznym jest rezonem.
Nie chcemy patrzyć - i skończone.)
3) Z decyzji Naszej prawomocnej
nieodwołalnie się zabrania
ulicznej palby wielkanocnej,
owego <>.
Tym punktem zamykając
rejestr Potężnych praw i nieodzownych
Paru zakazów, zresztą drobnych,
Żywimy wiarę i nadzieję,
Że udzielone przywileje
Wykorzystacie bez nadużyć
I że staraniem waszym będzie
Na szereg nowych praw zasłużyć,
Które wam z góry tym orędziem
Najuroczyściej przyrzekamy
W szczodrobliwości Naszej łaski.
podpisujemy własną ręką:
Jan IV Dobry, Król warszawski,
Pieczętujemy za Jutrzenką
Swobody, już nadciągającej,
Za którą przyjdzie, rosnąc w blaski,
Zbawienia Słońce.
Teraz, Młodości. bądź szczęśliwa!
Teraz, chłopaki, hura! wiwat!
Niech troski idą w zapomnienie!
Niech żyje radość!" - - -
Nic. Milczenie.
Stoją złamani, osowiali,
W posadzkę wbili smutne oczy,
Żyć im się nie chce, świat się mroczy...
Nie! Tego się nie spodziewali!...
Na głowę by włożyli worki,
popiołem by się osypali
Taki ich straszny cios przywalił:
Te "kalefiorki".
Wzdycha Cybula, Tartak, Mysz.
Rudy i Kulos: "Masz ci... Tyż!...
I jakże teraz?...
W święta nie pukać? To co ze świąt?
Jak kalefiorki mają iść wont,
Co za interes?"
Sześciu ich stało, pięciu biadało,
A szósty - marą znieruchomiałą,
Nic, tylko patrzy...
A król na niego jak na szklanego,
Nie widzi, nie wie; samym ko1egom
Te prawa świadczy.
Przymrużył oczko okrutny król,
Spod wąsa się chytrze uśmiecha:
"Ha cóż! Na taką klęskę i ból
Przydałaby się: pociecha...
A dziś zabawa w królewskim lesie!
Cisowe wrota, otwierajcie się!"
IX
Po błyszczącej trawie,
Po pachnącej świeżo,
Chodzą panny ulubione,
Spódniczkami śnieżą.
Nie byle dziewczyny,
Panów majstrów córki!
Pochrzęstują na staniczkach
Koralików sznurki.
Zobaczyły chłopców,
Otoczyły mgiełką,
Nawionęło, zawoniało
Róźowe mydełko.
Prosimy, prosimy
Panów kawalerów!
Na murawie obrus biały,
Tkany przez szpinerów.
Na obrusie bułki,
Serdelki, ogórki,
Jak zaczęli wtrajać,
Nie zostało skórki;
Po bajgiełkach, obwarzankach
połykali dziurki.
Maczali w musztardzie
Kaszanki, blutwurszty,
Jak zajadą w pełny słoik,
To on zaraz pusty.
Chrupali, chrustali
Chrząskie korniszonki,
A w kapuście skwarki były,
I kawał golonki.
Oj, śledzie, piklingi,
Oj, wędzone ryby!
Zebyście wy nóżki miały,
Nie zostawiliby!
Nie poodlepiają
Szprotek pozlepianych,
A w rolmopsach nie darują
Zatyczek drewnianych.
Czereśnie-kraszanki
I kwaskowe "szklanki"
Panny z drzewa otrząsały,
Napełniały dzbanki.
Przyfrunęły wróble,
By odziobać resztki,
A na trawie wokoluśko
Ani jednej pestki.
Potem im nosiły
Panów majstrów córki
Wielkie pączki z powidłami
I kremowe rurki,
Irysy, hopjesy,
Chałwę i cięguty,
Sachar maroż, rachatłukum,
Wafle i andruty.
Rąbały toporkiem
Białomiodu kamień:
Jak go zagryźć, to się w zębach
"Ciąga " pasemkami.
Wreszcie jabłka na patykach
Dostał każdy smakosz
I ledzieńce do lizania,
Na drewienkach takoż.
Zapijali chlebnym kwasem
I sodową z sokiem:
Malinowy, cytrynowy
Płynęły potokiem.
Jak tę wodę łyżką mieszać,
To ciareczki syczą,
Pęcherzyki pod nos biją
I jest bardzo byczo.
*
Jak nie umkną te majstrówny w gąszcz leśny!
"Teraz gońcie nas, szukajcie, gdzieżeśmy!"
Zabiegały, zamigały wiewem białym;
Białe sarny tak by w borze biegały.
Z drzew wynurzą się, oczami zaświecą,
Zobaczą i za drzewo ulecą.
Byłoż tam mocowań, łaski, zadyszania,
Kiedy chłopak skoczną pannę doganiał!
Byłoż tam całowań, pisku, zamierań,
Gdy do drzewa chłopak pannę przpierał!
A łaskotu, a chichotu, przeciwień!...
Bo majstrówny były bardzo łechczywe.
I mówiły im na ucho sekrety,
I szeptały rozemdlałe: "Oj, rety!..."
Szeleściły panny po mchu, po chruście,
Upraszały ich najmilej: "Oj, puść mnie!"
Cycki u nich gumiaste jak graca:
Jak nacisną, to wklęśnie, potem wraca.
To sięgali, nagniatali: może strzeli?
Z mlecznych czasów pamiętali. Pragnęli.
A to były już wiedzące dziewczyny.
Miały one tej lubości przyczyny
A ci chłopcy byli jeszcze bez wieści,
Witkom w kwietniu nie rozwitym rówieśni.
Jeszcze byli w domyśle; nie wiedzieli,
Czemu łomot w piersi i zachłyst w gardzieli.
Kto przyciśnie swoją pannę do drzewa,
Temu serce tajna trwoga zalewa.
Jak się która w krzakach szamoce,
On zębami, kolanami dygoce.
Słodko było mówić pannom z imienia:
Erna, Fryda, Olga, Wanda, Terenia.
A i one grzecznie do nich i gładko:
"Ach, prawdziwie, panie Edek, to zanadto!"
"Ach, i cóż pan, panie Gzesiek, wyrabiasz!"
"Ależ z pana, panie Gieniek, niezgrabiarz!"
A te panny były wielkie chytrusy:
Tak gadały, a wodziły w pokusy.
Bo tam stało jezioreczko lustrzane,
Otaczały je skały omszałe:
To te panny nogi w wodzie pluskały,
Osrebrzone wychodziły na skały,
A te nogi w jeziorze zostały -
Panny srebrnym ogonem chlastały.
Śmiechu było między chłopakami -
Śpiewające widzieć ryby z cyckami.
Było śmiechu, lecz i łez gorących,
Od tych ślicznych piosenek smucących.
A najsłodziej śpiewała ta Erna,
Tadzikowi-kaleczkowi wierna.
Że on kulos nie mógł ganiać po lesie,
To go sama w swoje gniazdo zaniesie.
Było ono na drzewie-rozłogu,
W leśnym niebie, w liściastym obłoku.
Było ono koszem i łonem.
Gdzie są w matkach dziecięta noszone.
To ten Tadzik w tym gnieździe się skulił.
A ta Erna miłosierna go tuli.
Tuli w ciepłych, pachnących oplotach,
A on płacze, że jest wielki sierota.
Przy chłopakach odstawia chojraka,
A jak sam jest, to by tylko płakał,
W ośmiu latach dziadyga ubogi:
Ani ojca, ani matki, ani nogi.
To ta Erna niebo roztworzyła,
A tam jego noga chodziła.
To on złapal tę nogę, przystawił,
Skoczył z drzewa i z chłopcami się bawił.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
X
Gasł i zapadał Dwór olbrzymi,
Potem z przepaści tylko dymił.
Zamknęlo niebo usta złote
Na klucz marzenia, na tęsknotę.
Już gęsty wieczór plac zacienił.
A jeszcze stali zapatrzeni.
"Chodźta, bo zimno", mówi Tadzik
I kuśtykając ze wzgórka sadzi.
Mówi Cybula: "Te, Śpikuła,
Bier siable, bo ci sie opsnuła".
Podnosi. Drży rycerska szpada
W zsiniałej rączce. I wtem - w ciemię
Cios mroku - głuchy. Padł na ziemię.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
"Tatusiu!" krzyknął, kiedy padał.
XI
Przed domem stało Pogotowie,
Dzieci do środka zaglądały,
Stróż się użerał z chłopakami.
Merglowa głośno zawodziła,
Na schodkach bylo pełno ludzi,
Kumy stawiały diagnozy,
Piskliwe odprawiały <FONT CLASS="s">neniae</FONT>
I obliczały koszt pogrzebu
(Czy znacie słowo "szterbekasa"?),
Pachniało octem, amoniakiem
I walerianą. W smutnej stancji,
Wyglądającej jak banalny
Drzeworyt ekspresjonistyczny
W organie "komunizującym",
Doktor Cybulę wypytywał,
Jak się to stalo, więc Cybula
W natchnieniu bujnej pseudologii
Nieopisane plótł androny
(0, wielka żądzo zabłyśnięcia
Własną ważnością, bohaterstwem!
Wieczny "kalifie na godzinę"!).
A gdy Kazika docucono,
Leżał bledziutki i pogodny.
Doktor mu mówił "kawalerze".
Kazał oddychać, nie oddychać,
W kościste plecy młotkiem stukał,
Uderzył też w kolano zgięte
I noga sama odskoczyła
(Cybula parsknął na ten widok),
Wreszcie powiedział: "Poleż sobie
Dzień, dwa w łóżeczku, kawalerze,
I będzie dobrze, a mamusia" - -
Pani Merglowa, uwieszona
Oczyma u doktorskich ust,
Czekała, biednie uśmiechnięta,
To jest pokornie i poddańczo,
Aby powiedzial, co mamusia?
"Mamusia, rzekł westchnąwszy, niech się
(Powiesi!!! - ryknął w duchu)... niech się
Nie niepokoi. Do widzenia.
Trzymaj się ciepło, kawalerze"
Zadowcipkował, grzęznąc w błocie
Jakiegoś nikczemnego smutku.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Lekarz z trzeciego piętra schodził
Po słotnych stopniach. Stęchłe worki
Ze zmarzniętymi kartoflami
W piwnicy szczurzej - oto zapach
Tych łódzkich schodów. I sam także
Był workiem mgly, niewiedzy, nudy.
Szatanów, troski i tęsknoty,
Żeby tam wrócić, oddać wszystko.
Klęknąć i modlić się.
Nie wrócił.
Ludzie się w bramie rozstąpili,
Wszedł do karetki słotny lekarz,
Dzieci do środka zaglądały,
A gdy odjechał, długo jeszcze
Gromadka frasobliwych istot
Przed domem stała, komentując,
Klarując, wspominając... Wreszcie
Ludzie po domach się rozeszli
I dalej dziwne dumy snuli...
Bo dla biedoty staromiejskiej,
Od kurzu troski poszarzałej
W jarzmie nudnego niedostatku.
Jest Pogotowie wehikułem
Z krainy zdarzeń czarodziejskiej.
Karocą, którą Grimm powozi,
I w sześć Pegazów zaprzężoną.
A słotny lekarz (mój znajomy)
Powrócił do centrali nieszczęść,
Gdzie już na biało-ceratowej
Wąskiej kanapce leżał bredząc
Niejaki Leon Szulc, perukarz,
Rzymski katolik, lat trzydzieści
Dziewięć, Wólczańska 70,
Mieszkania dziewiętnaście. Leon,
Bez kolnierzyka, świecąc spinką
I medalikiem w formie serca,
Walił się pięścią w brzuch i wolał:
"Ja tobie dam aktora, małpo,
Ja tobie dam aktora!" - Lekarz
Odpiął świecącą spinkę. Potem
Szarpnął koszulę w lewą stronę
I zaczął podsłuchiwać serce.
A już był wieczór. Przed domami
Ludzie siedzieli na krzesełkach
I wąski złoty pas wszechświata
Ukazał się korytom ulic.
Gwiazdy, niebiańskie zalotnice,
Pomrugiwały na ubogich.
XII
Nie miałem serca dla Warszawy,
Gdy opuszezałem miasto Łódź,
Polami runął zmierzch zmurszały,
Pogrzebem w mgłę się pociąg wlókł,
Drogę mą w przyszlość zawieszały,
Kotary ciężkich, starych dum,
Strach stukał we krwi, przemieszany
Z usypiającym stukiem kół,
A powóz wspomnień, mokry szary,
Taszczył za sobą miasto Łódź,
Szedł brzęk żałosny przez obszary,
Nie Łódź - łódeczkę ciągnął sznur,
I pociąg trząsł się jak blaszany,
Dziecinny śród dorosłych dróg,
I zabierałem do Warszawy
Maleńki światek. snów i zmór.
Te dwie, olbrzymie niegdyś, szafy,
Gobelin płowy, zegar, stół
I gimnazjalnych klas koszary,
I ulic kurz, i fabryk mur,
I nieba łachman strupieszały,
I xłote na nim gwiazdy złud,
I po podwórzach bieg zdyszany
W poszukiwaniu gór i burz
I już mnie z Łodzi do Warszawy
Nie pociąg, lecz karawan wiózł,
I jak żałobnych wieńców szarfy
Zwisaly strzępy trosk i trwóg:
Że jestem biedny i myszaty
I że w mieszkaniu będzie szczur,
Że ojciec coraz dalszy, starszy,
I jak ja przejdę przez ten grób?
Że matka roi swe koszmary
I wciąż nad biedną krąży kruk;
Że siostra płaszczyk ma zwiotczały
I kreskę krzywdy w kątku ust;
Że nie podołam sam wierszami,
Kamienie lepiej w Łodzi tłuc,
I po co jechać do Warszawy?
Ach, wrócić, wrócić na twój próg
I w świętych oczu twoich szafir
Wtopić swój los i ból, i trud -
I oto żalu depeszami
Telegraficzny szarpie drut,
A tobie w kinie lśniący szatyn
Wgaduje w uszko rychły ślub,
Silnymi ludzi rozkoszami
I rwie płaczące druty strun,
A szyby dziobie deszcz szurszawy,
I pociąg sapie w szumie chmur,
I oszalałe widm orszaki
Podnoszą się ze słotnych pól...
Tak dojechalem do Warszawy,
Gdy opuściłem miasto Łódź.