Rozdział pierwszy
Dyrektor Ośrodka Rozrodu i Warunkowania w Londynie Centralnym oprowadzał po zakładzie studentów. Jest to trzydziestoczteropiętrowy, przysadzisty, szary budynek, nad wejściem do którego wyryto na tablicy hasło Republiki Świata: „Wspólność, Identyczność, Stabilność”. Ma to przypominać o jej dążeniu do odhumanizowania ludzi i zrobienia z nich bezuczuciowych, identycznych maszyn.
Dyrektor pokazywał studentom drogę, którą przebywa człowiek od zapłodnienia, przez embrion, do narodzin. Szczególną wagę zakład przykładał do procesu Bokanowskiego, dzięki któremu jedna komórka była zdolna do wytworzenia o wiele większej ilości klonów. („Dziewięćdziesiąt sześć identycznych osób przy dziewięćdziesięciu sześciu identycznych maszynach! - Głos aż drżał radosnym uniesieniem”.)
W pewnym momencie dyrektor przywołuje do siebie jasnowłosego młodzieńca, Henryka Fostera, który od tej pory przejmuje studentów i opowiada o całym procesie z ogromnym zapałem, przywołując wszystkie możliwe dane i liczby. Dyrektorowi bardzo podoba się jego zapał.
Ten tłumaczy, że embriony poddawane są naświetleniu Rentgena, by w ten sposób je zahartować. Wyjaśnia także, że przeznaczone do różnych czynności i zawodów embriony traktowane są w odmienny sposób. Są one warunkowane genetycznie i psychologicznie do podjęcia konkretnej roli w społeczeństwie (na przykład embriony przyszłych inżynierów kosmicznych są przetrzymywane głową w dół, a gdy odwrócą się do normalnej pozycji, zmniejsza się im dopływ tlenu; hutnicy są poddawani warunkowaniu termicznemu). Tylko trzydzieści procent klonów kobiecych zostaje predysponowanych do zapłodnienia.
Po drodze zwiedzający spotykają pewną młodą kobietę, Leninę, która wstrzykuje klonom „zwykłą dawkę tyfusu i śpiączki”, produkując w ten sposób pracowników tropikalnych. Przy wyjściu umawiają się z Henrykiem za dziesięć piąta na dachu.
Foster koniecznie chce pokazać studentom, w jaki sposób traktowane są embriony intelektualistów alfa-plus, jednak napotyka opór dyrektora, który przypomina, że niebawem skończy się popołudniowa cisza, więc obchód trzeba już kończyć. Ulega jednak Henrykowi pozwalając na szybkie rozeznanie w sytuacji.
Rozdział drugi
Foster pozostał sam w dziale wybutlacji, a studenci odjechali z dyrektorem windą na piąte piętro. Weszli do „Żłobka. Działu Warunkowania Neopawłowowskiego”. Tu sześć pielęgniarek ustawiało na ziemi wazony z pięknymi, nabrzmiałymi różami oraz kolorowe książeczki. Po chwili przywieziono ośmiomiesięczne dzieci, wszystkie z grupy delta, o czym świadczyły jednakowe ubranka w kolorze khaki. Dzieci zostały poddane strasznemu warunkowaniu: gdy już dopełzły do swoich zabawek i kwiatów, pielęgniarka najpierw włączyła dźwięk syreny o bardzo silnych częstotliwościach, a następnie podłogowe elektrowstrząsy. Gdy spazmatyczne płacze i krzyki niemowląt trochę ucichły, na powrót dopuszczono je do róż i książeczek, jednak te nie chciały się już nimi bawić. Dyrektor wyjaśnił, że taki zabieg, powtórzony kilkanaście razy sprawi, że dzieci w przyszłości nabiorą „wrodzonego” lęku i awersji do przyrody i czytania i wyrosną na to, do czego zostali stworzeni - na pracowników fizycznych. Mają one jednak lubić niewyszukane sporty - po to, by jadąc na wieś korzystać ze środków transportu, skonstruowanych przez inżynierów, a nie zachwycać się pięknem natury - wszyscy ludzie idealnie się nawzajem uzupełniają i stają się sobie niezbędni.
Na przykładzie osobników beta dyrektor tłumaczy studentom fenomen hipnopedii - nauki przez sen. Niemowlakom z tej kasty puszczany jest tekst z odtwarzacza, który pobudza ich „elementarną świadomość klasową”. W ten sposób dzieci dowiadują się, że najmądrzejsze są osobniki alfa, ale te muszą dużo pracować, noszą szarą odzież; później są ludzie z kasty beta; gamma - noszą zielone ubrania; delta - w ubraniach koloru khaki. Najgorsze są epsilony - ubierają się na czarno, nie umieją czytać ani pisać. Dzieci są od razu uczone, że epsilony to margines społeczny, z którym nie należy się zadawać.
W całym ośrodku następuje chwila ciszy, obowiązująca po południu. Dyrektor przybliża studentom obraz dawnego społeczeństwa, w którym ludzie byli żyworodni i mieli ojca i matkę, którzy opiekowali dzieckiem (obecnie zajmuje się tym państwo). Okazuje się też, że teraz ludzie wyznają wiarę w Pana Naszego Forda, którego imię wypowiadają z nabożną czcią, czyniąc przy tym znak litery „T” na wysokości żołądka.
Rozdział trzeci
Dyrektor wyprowadza studentów do ogrodu, w którym bawią się nago małe dzieci. Większość z nich bawi się we flirt, już od małego wieku rozwijając popęd płciowy. Pokazany jest przykład dziecka, które nie podejmując gry koleżanki, zostaje odesłane do psychologa, bo może jest z nim coś nie tak.
Studenci dowiadują się, że kiedyś dzieci nie bawiły się w ten sposób, były zmuszane do życia w rodzinie, monogamii i hamowania popędów. W tym momencie do ogrodu wkracza Jego Fordowska Mość, Mustafa Mond, jeden z dziesięciu zarządców świata.
Ten odmalowuje młodym ludziom obraz dawnego świata. Kiedyś ludzie żyli w małych mieszkankach, cisnąc się ze sobą. Tworzyli rodziny - niezrozumiałe dla dzisiejszych ludzi komórki, w których ojciec i matka opiekowali się dziećmi, których mogli mieć tylko śmiesznie małą liczbę. Łączyło ich nieznane obecnie uczucie - miłość. Zarządca przedstawia taki sposób bycia w wyjątkowo negatywnym świetle: „dom rodzinny - kilka małych pokoi gęsto zaludnionych przez mężczyznę, kobietę rodzącą co pewien czas oraz przez tabun chłopców i dziewcząt w różnym wieku. Brak powietrza, brak miejsca; nie dość wyjałowione więzienie; mrok, choroby, smród”. Mówi, że „historia to bujda”. Wspomina o chrześcijaństwie z jego fałszywą moralnością, która z góry skazywała na zagładę rodzaj ludzki. Porównuje matki do zwierząt potrafiących mówić, które były zbyt czułe dla swoich dzieci.
Już wtedy Pfitzner i Kawaguczi opracowali technikę ektogenezy (technika umożliwiająca rozwój ludzkich embrionów poza organizmem kobiety od zapłodnienia do narodzin), jednak rządy nie chciały ich słuchać ze względu na jakieś mylne przesądy o wolności jednostek, a „wolność jest nieefektywna i przykra. Wolność to okrągły kołek w kwadratowej dziurze”. W samej Anglii panował liberalny parlament, a na całym prawie świecie - demokracja.
W A. F. 141 wybuchła jednak wojna dziewięcioletnia, która dokonała wielu zniszczeń i społeczno - kulturowych przemian. Stosowano w niej przede wszystkim bomby chemiczne o podłożu wirusowym i zakaźnym. W gospodarce wywołało to krach, straty w ludziach były niepowetowane.
Wtedy przypomniano sobie o pomysłach klonowania ludzi. Padły liberalne rządy. Nastał kult racjonalnego rozpłodu, młodości i nowości. Ciągle jednak natrafiono na opór ludności - głosili odejście od konsumpcyjnego stylu życia i powrót do natury, nie zgadzali się na ektogenezę. Protesty zostały jednak krwawo stłumione - „Przy Golders Green karabin maszynowy skosił ośmiuset gwardzistów. (…) Potem była owa słynna masakra w British Museum. Dwa tysiące miłośników kultury zagazowanych siarczkiem dwuchloroetylu”.
Zrozumiano jednak, że przemocą nic się nie wskóra. Dlatego postawiono na kompromisowe rozwiązanie sprawy i wrócono do pomysłów ektogenezy, warunkowania neopawłowowowskeigo i hipnopedii. Zniszczono przeszłość stawiając na kult teraźniejszości. Obecne rządy są najlepszymi z możliwych, a tym, którzy chwilami nie mogą pogodzić się ze światem bądź stanem przygnębienia proponuje się cudowny lek-narkotyk, somę. W przeciwieństwie do dawnych używek ludzkości (heroina, kokaina, alkohol), ta nie wywołuje skutków ubocznych.
Po skończonej zmianie, ogłoszonej przez umieszczone wszędzie głośniki, Lenina udała się do szatni. Zażyła tam odświeżającą kąpiel i masaż. Przebierając się, rozpoczęła rozmowę z koleżanką, Fanny Crowne (kobiety miały takie same nazwiska, ponieważ na świecie wyróżniono ich w ogóle tylko dziesięć tysięcy). Ta ostrzegła ją przed spotkaniami tylko z jednym mężczyzną (Henrykiem Fosterem). Przypomniała o niebezpieczeństwie uczuciowego zaangażowania. Dziewczyna powinna poznawać jak najwięcej osób (maksyma państwa, że „Każdy należy do każdego”) i oddawać się im.
Lenina początkowo wzbrania się przed zarzutami Fanny, później jednak przyznaję jej rację. Foster przecież też spotyka się jednocześnie z kilkoma innymi kobietami. Wspomina o Bernardzie Marksie, jednak jego kandydatura nie przypada Fanny do gustu. Krążą bowiem dziwne plotki o tym mężczyźnie, nikomu nie podoba się jego małomówność i fakt, że z nikim się nie spotyka. Istnieją też przypuszczenia, że jego embrion pomylono z embrionem delta i dolano mu do krwi alkoholu, dlatego ma tak niski wzrost. Samica beta (Lenina), w dodatku płodna, nie przejmuje się tym jednak za bardzo. W końcu Bernard jest samcem alfa-plus, w dodatku zaproponował dziewczynie wyjazd do rezerwatu „dzikich”- ostatnich wolno żyjących, rozmnażających się żyworodnie ludzi, których umieszczono gdzieś w okolicach Nowej Gwinei. Leninie nie przeszkadza jego wzrost i - choć ostatnio „nie miała ochoty na wielogamiczność” - postanawia się przemóc dla Marksa. Uważa też, że jest „milutki”.
Fanny nie jest do końca zadowolona z wyboru przyjaciółki, ostrzega ją przed kłopotami. Zwierza się też, że lekarz zalecił jej trzymiesięczny substytut ciążowy z uwagi na złe samopoczucie.
Bernard Marks tymczasem przysłuchuje się rozmowie Fostera z jego znajomym, wicedyrektorem przeznaczenia. Mówią o Leninie. Mężczyznę irytuje, że mówią o niej „jak o kawałku mięsa”, są wyzbyci emocji i traktują jak produkt. On sam chciałby się z nią spotkać, choć nie podoba mu się, że ona sama również tak siebie postrzega. Czeka na jej odpowiedź, którą dziewczyna obiecała mu dać w tym tygodniu.
Rozdział czwarty
§1
Lenina weszła do windy pełnej mężczyzn alfa. Z każdym z nich spała chociaż raz. W tym tłumie wypatrzyła Bernarda Marksa i podeszła do niego, by poinformować o swojej decyzji. Miała też okazję, by dać publicznie dowód, że nie jest związana wyłącznie z Henrykiem, którego posiadała już cztery miesiące. Powiedziała Bernardowi, że zgadza się wyjechać z nim w lipcu. Myśli o locie linią Błękitną Pacyficzną. Mężczyzna jest tak oszołomiony jej urodą i bezpośredniością, że nie jest w stanie wydusić z siebie ani słowa. Tymczasem winda dociera na dach, co zostaje oznajmione przez windziarza - epsilona-minus, który nie może się nadziwić fenomenowi dachu. Jest kompletnie ignorowany przez pozostałych.
Bernard zapatrzył się na błękitne niebo i stwierdził, że świat jest cudowny. Chwilę później Lenina pobiegła na umówione spotkanie, zaś do Bernarda dołączył Benit Hoover. Był powszechnie znany jako bezproblemowy optymista, który wszystko przyjmował z uśmiechem i radością. Chwilę Rozmawiał z Marksem na temat Leniny, a zauważywszy przygnębienie mężczyzny, zaproponował mu somę. Ten jednak szybko odszedł od natręta.
Lenina tymczasem dołączyła w helikopterze do Henryka, który wypomniał jej cztery minuty spóźnienia. Lecieli razem do parku na partię golfa z przeszkodami. Kobieta obserwuje świat na dole ciesząc się, że nie jest gammą ani deltą.
§2
Bernard odbywa lot do Domu Propagandy, analizując jednocześnie swoje zachowanie. Jego defekty fizyczne wprawiały go zawsze w jeszcze większe poczucie wyobcowania. Marks dostał się na dach sześćdziesięciopiętrowego budynku przy Fleet Street, gdzie mieściły się biura propagandy oraz Instytut Inżynierii Emocyjnej. Na niższych piętrach znajdowały się redakcje gazet: dla alf i bet „Cogodzinna Depesza”, „Gazeta Gammowska” dla gamm oraz złożone z jednosylabowych wyrazów „Zwierciadło Delty”.
Mężczyzna wylądował i kazał wezwać do siebie Helmholtza Watsona, wykładowcę Wydziału Literackiego. Był on przyjacielem Marksa. Obu łączyło poczucie alienacji ze społeczeństwa. O ile jednak u Bernarda spowodowane było to kompleksami, o tyle Helmholtz był nierozumiany przez społeczeństwo jako jednostka wybitna, zdaniem niektórych - „za wybitna”.
Gdy literat wsiadł do windy, dołączyły do niego trzy kobiety, namawiając go na wspólny piknik. Ten jednak niedawno odkrył, że „fizyczne niezaspokojenie może spowodować rozrost aktywności umysłowej” i odmówił.
Polecieli do domu Bernarda, gdzie Watson próbował wytłumaczyć przyjacielowi swój ostatni stan. Mówi, że czuje się nad wyraz silny, potężny wręcz swoim umysłem, nie wie jednak, w jaki sposób wykorzystać tę władzę. Przerywa mu Bernard, któremu wydaję się, że ktoś jest pod drzwiami. Okazuje się jednak, że było to tylko jego wyobrażenie.
Rozdział piąty
§1
Gdy o ósmej wieczorem zaczęło się ściemniać, przez megafony ogłoszono zamknięcie golfowych boisk. Kasty „gorszych” ludzi udały się do kolejki jednoszynowej, która miała ich odwieźć do miasta.
Lenina i Henryk wsiedli na powrót do helikoptera i udali się do Westminster. Tam zjedli kolację zażywając do kawy somę. Po drodze rozmawiali o tym, że we współczesnym dobrze skonstruowanym świecie każdy jest tak uwarunkowany, by być zadowolonym ze swego życia. Alfy i bety cieszą się, że są czymś więcej niż „pustymi” ciałami, epsilony nie odczuwają zazdrości. Dwoje ludzi obserwuje też krematorium, z którego odzyskuje się teraz fosfor.
Henryk i Lenina udają się następnie na tańce przy dźwiękach saksofonu, a gdy i tam zostaje obwieszczony koniec zabawy, posłusznie wychodzą z innymi. Idą do domu Henryka. Wychodząc z łazienki Lenina pyta Henryka o pasek, który ten kiedyś jej ofiarował. Chciałaby wiedzieć, gdzie można takie dostać, ponieważ pytała o to Fanny.
§2
Bernard co drugi czwartek przychodził na odbywanie posługi solidarnościowej. Dlatego zjadł z Helmholtzem wczesną kolację i udał się do Ludgate Hill w Fordson. Znajdował się tam piękny, marmurowy budynek śpiewalni. Marks trochę się spóźnił (Big Henry już dziewiąty raz wybijał „Ford”), nie był jednak ostatni.
Zajął miejsce pomiędzy Morganą Rotszyld a Klarą Deterding. Ta pierwsza próbowała z nim rozmawiać, jednak gdy dowiedziała się, że mężczyzna nie uprawiał dzisiaj żadnego sportu, szybko straciła nim zainteresowanie. Żałował, że się spóźnił i nie zajął lepszego miejsca pomiędzy pulchnymi blondynkami. Morgana była za „sprężysta” i wyzwalała u niego odruch obrzydzenia (przez zrośnięte brwi).
Gdy zebrali się już wszyscy, rozpoczęto akt solidaryzowania. Pito somę, rozpuszczoną w zamrożonym soku poziomkowym, wypowiadając przy tym jakieś rytualne frazesy pod adresem Forda. Po pewnym czasie niektórzy twierdzili, że „słyszą jak on nadchodzi, czują go”. Bernard niczego nie widział, udawał jednak, zachowując się w równie obłąkany jak wszyscy sposób.
O jedenastej rytuał dobiegł końca. Marks stał na dachu. Rozmawiała z nim Fifi Bradlaugh, twierdząc, że było cudownie. On nie czuł niczego takiego, odczuwał jeszcze większe odrzucenie, jednak przytaknął kobiecie.
Rozdział szósty
§1
Lenina po pierwszym spotkaniu z Bernardem uznała, że jest on „dziwaczny”. Zastanawiała się nawet, czy nie odwołać wyjazdu do Nowego Meksyku, ale wszędzie indziej była już z innymi mężczyznami.
Gdy umówili się po raz pierwszy Marks odrzucił propozycję pływalni i golfa elektromagnetycznego. Zamiast tego zaproponował spacer i rozmowę po wrzosowiskach we dwoje. Lenina nie rozumiała tej „zachcianki” bycia we dwoje, a już w ogóle obcą była jej idea rozmowy. W końcu stanęło na ćwierćfinałach zapaśniczych mistrzostw kobiet w Amsterdamie. Mężczyźnie nie podobało się to do końca, ale ustąpił. Tam Lenina próbowała wmusić w niego somę kusząc utartymi hasłami obywateli Republiki Świata. Ten jednak odmówił, więc dziewczyna sama przyjęła dawkę narkotyku w lodach malinowych, twierdząc, że „Lepsza mikstura niż awantura”.
W drodze powrotnej Bernard zawiesił na chwilę helikopter nad morzem, chcąc przyjrzeć mu się w blasku księżyca. Pragnął nastroju romantycznego, którego jednak dziewczyna nie rozumiała. Ponadto przerażały ją słowa, które Marks wypowiadał. Mówił o chęci wolności, czucia emocji, bycia innym niż każdy. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby „był wolny, a nie zniewolony przez warunkowanie”. Dla Leniny te słowa brzmiały jak herezja i nie chciała ich do siebie dopuścić.
Bernard sposępniał, jednak chwilę później roześmiał się w straszny trochę sposób. Zaczął pieścić dziewczynę, a później spędzili razem noc w jego mieszkaniu. Wcześniej zażył cztery tabletki somy. Rano czuł wstręt do kobiety i gardził nią twierdząc, że zachowała się i traktuje siebie „jak mięso”. Powiedział jej, że zachowali się jak niedojrzałe emocjonalnie dzieci, które zamiast budować uczucie, od razu zniszczyli je seksem. Dla Leniny jednak wszystko było w porządku. Nie znała innych form zachowań.
§2
Bernard wszedł do gabinetu dyrektora RiW prosząc o podpis na przepustce. Ten zdziwił się trochę na chęć wizyty w rezerwacie w Nowym Meksyku, postawił jednak dwie literki na kartce, jako że widniała tam już zgoda od Mustafy Monda.
Powiedział, że sam kiedyś się tam wybrał. Była z nim dziewczyna, beta-minus. Okropny upał i duchota spowodowały, że zdrzemnęli się po posiłku. Gdy się obudził kobiety nie było przy nim. Tymczasem rozszalała się wielka burza, konie pouciekały, on sam zranił się w kolano. Próbował jej szukać, ale nadaremnie. Pomyślał, że może sama wróciła do hotelu. Doszedł tam jakoś o własnych siłach, a gdy okazało się, że i tam nie ma dziewczyny, rozpoczęto poszukiwania. Jednak nigdy jej nie odnaleziono.
Dyrektor podkreśla jednak, że nie łączyła go z kobietą żadna więź emocjonalna.
Wieczorem Bernard zrelacjonował wizytę Helmholtzowi. Trochę je ubarwił, co jednak przyjaciel od razu zauważył, jednak nie powiedział na ten temat ani słowa.
§3
Bernard i Lenina dostali się do Nowego Meksyku bez przeszkód; lot opóźnił się o zaledwie czterdzieści sześć sekund. Spali w Santa Fe, hotel był wyposażony we wszystkie możliwe udogodnienia, co zachwyciło dziewczynę. Marks uprzedził ją, że nie będzie tego w rezerwacie i radził zostać, jeśli nie czuje się ona na siłach. Ta jednak trwała twardo przy swoim.
Rano udali się do dyrektora rezerwatu, który zaczął mówić o panujących zasadach i niebezpieczeństwach. Znudzona Lenina połknęła somę. Bernardowi natomiast przypomniało się, że nie zakręcił wody kolońskiej. Był to spory wydatek, gdyż ulatnianie się zapachu nabijało koszty. Marks postarał się jak najszybciej przerwać tyradę czarnoskórego dyrektora i zadzwonił do Helmholtza. Przyjaciel obiecał, że zaraz pojedzie do jego domu. Przy okazji poinformował go, że dyrektor RiW zdecydował się usunąć go z placówki i przenieść na Islandię. Bernard wpadł w złość, ale Lenina dała mu cztery tabletki somy i sprawa pracy mu zobojętniała.
Zaraz też wybrali się na przelot helikopterem nad rezerwatem. Mężczyzna jednak usnął i obudził się dopiero pod domem wypoczynkowym. Ich „przewodnik” powiedział im, że tutejsi „dzicy” są oswojeni i po południu odbędą się u nich tańce.
Rozdział siódmy
Lenina i Bernard udali się do wioski szczepu Indian Malpais. Kobietę przeraziły tutejsze obyczaje. Brzydziła ją starość, bark higieny i żyworództwo. Zapomniała z hotelu somy, „musiała więc o własnych siłach sprostać okropnościom Malpais”.
Oboje trafili do jednego z domów. Przeszli przez niego i wyszli na nasłoneczniony taras, skąd mogli obserwować rytuał prośby o deszcz. Lenina zakrywała twarz chusteczką, nie mogąc znieść odoru, jaki unosił się w osadzie.
Na placu zebrali się jej mieszkańcy. Spod ziemi wysunęły się posągi orła i Chrystusa na krzyżu. Wyszedł stamtąd również jakiś starzec. Rozpoczęła się gra bębnów, które kojarzyły się cywilizowanym z syntetycznym brzmieniem, powstałym w trakcie posługi solidarnościowej.
Dalej było jednak tylko gorzej. Starzec zaczął dobywać z wielkiej skrzyni węże, które rzucał na środek placu. Później wybrano z tłumu jednego młodzieńca, który obchodził kłębowisko, będąc jednocześnie uderzany biczem przez innego mężczyznę. Młody chłopak w białej przepasce na biodrach zrobił zaledwie siedem okrążeń, nie wydając z siebie żadnego dźwięku skargi i upadł na ziemię. Podźwignięto go i skropiono jego krwią węże, które następnie porwano i wszyscy opuścili miejsce.
Lenina była wstrząśnięta. Nie rozumiała rytuału, w którym jeden człowiek jest poddawany takim torturom na oczach innych. Zdarzenie wyjaśnia im nadeszły niespodziewanie chłopak, który - o dziwo - mówi po angielsku. Ma też inną karnację i włosy niż pozostali, przez co - jak tłumaczy - nie jest dopuszczany do wszystkich obrzędów plemienia. Wie, że jego matka, Linda, pochodzi z „tamtego Świata”, a jego ojciec nazywał się Tomakin (tu Bernard uzmysławia sobie, że dyrektor RiW ma na imię Tomasz).
Zaraz zresztą woła swoją rodzicielkę. Leninę przeraża jej widok - jest pomarszczona, ma otyłe biodra, obwisłe piersi i brzuch, brudne paznokcie i brakuje jej dwóch przednich zębów. Ta rzuca się na Leninę, co powoduje u niej kolejną falę obrzydzenia, zwłaszcza, gdy zaczyna ją czuć. Linda mówi, że należała do samic beta, pracowała w dziale zapładniania, ale pewnego dnia wędrowała tutaj, przewróciła się i skaleczyła w głowę. Odnaleźli ją Indianie, którzy opatrzyli jej głowę łajnem. Z czasem trochę przywykła, ale nigdy tak naprawdę nie pogodziła się z ich stylem życia. Próbowała w nich wmówić podstawowe zasady jej świata, jednak nikogo one nie interesowały. Najgorszym szokiem i obrzydzeniem było dla niej żyworództwo. Nie mogła pozbyć się dziecka, nie wie też, jak doszło do zapłodnienia, skoro przestrzegała wszystkich zasad. Mimo to stwierdza, że John się jej przydał.
Problemem okazał się również brak somy. Zamiast niego piła meskal, który - jak mówiła - mógłby być dobrym narkotykiem, gdyby nie złe samopoczucie następnego dnia.
Ponadto kobiety nie rozumiały normalnie działającego społeczeństwa, w którym „każdy należy do każdego” i robiły jej awantury o to, że ich mężczyźni do niej przychodzili. Linda nie widziała w tym nic złego.
Rozdział ósmy
Bernard prosi Johna o opowiedzenie historii swego życia. Chce wiedzieć jak to jest - odczuwać.
Chłopak rozpoczyna od pierwszego zapamiętanego wydarzenia. Po gorącym popołudniu udał się z Lindą mieszkania. Prosił, by coś mu zaśpiewała. Jedyne, co umiała kobieta, to propagandowe hasła, które i jej puszczano podczas snu. Chłopcu to jednak wystarczyło. Gdy się obudził, zobaczył jakiegoś mężczyznę, pochylającego się nad ich łóżkiem. Namawiał na coś matkę, ta jednak wzbraniała się i tłumaczyła, wymawiając śpiącym chłopcem. Ten wziął więc dziecko i z brutalną siłą wyrwał je kobiecie. Wyniósł Johna na zewnątrz i tam zostawił, zamknąwszy za sobą drzwi. Malec płakał, ale nikt mu nie odpowiadał.
Innego dnia Linda postanowiła pomóc kobietom przy tkaniu koców, odesławszy synka do kąta, w którym bawiły się dzieci. Po chwili jednak zgromadzenie zaczęło popychać jego matkę i wyzywać ją, a następnie została wyrzucona z izby. Chłopczyk pobiegł za nią. Okazało się, że Linda zepsuła jedną z tkanin. Próbowała się tłumaczyć jakby sama przed sobą, nazywając kobiety „wstrętnymi dzikusami”. Nie potrafiła jednak wyjaśnić synowi, co znaczy to określenie. Gdy wrócili do domu, przed drzwiami czekał Pope - przyjaciel matki. Miał dla niej tykwę pełną meskalu. Linda szybko się upiła i razem z Pope poszli do sąsiedniej izby. Znienawidził go, tak, jak innych mężczyzn, którzy odwiedzali matkę.
Podczas zimowego popołudnia wrócił do domu i usłyszał dobiegające z niego krzyki. Okazało się, że nad Lindą stały trzy kobiety i bezlitośnie tłukły ją biczem. Ta płakała i krzyczała rozpaczliwie. Chłopczyk podbiegł do jednej z przybyszek i, uwiesiwszy się na jej ręce, zaczął ją gryźć. Został jednak brutalnie odepchnięty i zbiczowany trzykrotnie.
Gdy kobiety odeszły, Linda płakała. Nie rozumiała, za co została ukarana: „One twierdzą, że ci mężczyźni są ich mężczyznami”. Chłopiec starał się pocieszyć rodzicielkę, przytulił się do niej, a gdy niechcący dotknął jej rany, odrzuciła go z całej siły, tak, że uderzył głową o ścianę. Zakazała mu wtedy zwracać się do siebie „mamo” i biła go bez litości, nazywając „małym zwierzęciem”. Chwilę później jednak uspokoiła się i przytuliła synka.
John wspomina, że Linda nieraz nie wstawała przez wiele dni z łóżka albo piła tylko maskal przynoszony przez Pope. Pamięta jej wrzask, gdy znalazła w jego włosach wszy. Najbardziej lubił, gdy opowiadała mu o Tamtym Świecie - pełnym piękna, szczęścia i radości. Denerwowało go jednak, że nie potrafi ona odpowiadać na najprostsze pytania.
Chłopcy wytykali Johna palcami śpiewając obraźliwe piosenki o matce. Obrzucał ich wtedy kamieniami, a oni mu oddawali. Zawsze był przez nich pogardzany i odrzucany. Pewnego dnia jednak Linda zaczęła uczyć go czytać, co dawało mu poczucie przewagi nad resztą wioski. Początkowo literował jedyną posiadaną przez rodzicielkę książkę - „Chemiczne i bakteriologiczne warunkowanie embriona. Wskazówki praktyczne dla bet zatrudnionych w skałach embrionów”. Uznał, że jest ona „wstrętna” i odrzucił ją. Matka oczywiście nie potrafiła mu wyjaśnić umieszczonych tam pojęć. Jej świat zaczynał się i kończył na jej pomieszczeniu z embrionami.
Jednak Pope przyniósł wygrzebanego skądś „Hamleta” i od tej pory John nauczył się wysławiać swoje emocje, umiał je nazwać. Uznał, że nienawidzi kochanka matki. Kiedy któregoś razu zobaczył go śpiącego u jej boku przyszły mu na myśl słowa z Szekspira. Próbował zabić mężczyznę nożem, ale tylko dość poważnie zranił go w bark. Złapał Johna za głowę i przekręcił twarzą w swoją stronę. Chłopiec nie wytrzymał długo tego wzroku i rozpłakał się. Wywołało to śmiech Pope. W języku Indian nazwał go Ahaijuto i kazał bawić się dalej.
Wkrótce potem, gdy młodzieniec miał piętnaście lat, stary Mitsima zaczął go uczyć wyrabiania gliny. Siedzieli razem całymi dniami, śpiewając swoje pieśni. Obiecał też, że zimą zrobią mu łuk.
Mężczyzna pamięta też ślub Kiakime i Kotlu. Potajemnie kochał tę dziewczynę i odczuwał wielką rozpacz, gdy wybrała kogoś innego „na zawsze”.
Nie dopuszczono go do rytuału dorosłości, gdy chłopcy „wchodzili do kiwy i wychodzili mężczyznami”. On jednak został obrzucony kamieniami i przegoniony. Wtedy, siedząc samotnie na skraju przepaści, zaczął myśleć o śmierci. „Odkrył Czas, Śmierć i Boga”.
Zawsze był odsuwany od tajemnic Indian, z którymi jednak czuł się bardziej związany niż z Lindą. Bernard dobrze go rozumiał. Też wiedział, co to znaczy być odrzucanym przez inność. Zaproponował Johnowi, żeby razem z nim wrócił do Londynu. Chłopak wpadł w entuzjazm. Zapytał czy mogą też wziąć jego matkę. Marks zgodził się z lekkim oporem. Wyjaśnił też młodzieńcowi, że Lenina nie jest jego „na zawsze”, co wywołało jeszcze większą radość chłopca.
Rozdział dziewiąty
Po powrocie z rezerwatu Lenina od razu zażyła sześć tabletek somy i udała się w długą, senną podróż. Tymczasem Bernard nie mógł zasnąć do północy, ponieważ układał w głowie swój plan.
Rano wstał, wyjaśnił pilotowi, że panna Crowne będzie w stanie nieważkości przez jeszcze co najmniej siedem godzin. Kazał zatem wieźć się do Santa Fe, gdzie przez telefon rozmawiał z czterema osobistymi sekretarzami, a na końcu - z samym Mustafą Mondą. Wyjaśnił mu sytuację, tłumacząc, że może to być ciekawe z naukowego punktu widzenia. Jego Fordowska Wysokość zgodził się z nim, wysyłając natychmiast odpowiednie polecenia. Marks szybko dostał się zatem do dyrektora rezerwatu i odebrał stosowne pozwolenia. Był przy tym tak pewny siebie, jak nigdy dotąd. Następnie udał się do hotelu, gdzie wziął relaksującą kąpiel, odpoczął i poleciał z pilotem z powrotem do Malpais.
W tym czasie pod tamtejszym domem wypoczynkowym rozpaczał John, będąc pewnym, że Bernard go oszukał. Pomyślał jednak przez chwilę i zajrzał przez okno, a gdy zobaczył poustawiane tam walizki, bez namysłu wybił szybę i wszedł do środka. Zaczął rozpakowywać bagaże Leniny, napawając się zapachem jej bielizny i perfum. Usłyszawszy dźwięk, udał się do pokoju obok i zobaczył tam śpiącą dziewczynę. Usiadł obok niej i w milczeniu przyglądał się jej z nabożnym skupieniem. Nagle usłyszał huk helikoptera, wybiegł zatem z mieszkania i dopadł Bernarda w chwili, gdy ten wysiadał z maszyny.
Rozdział dziesiąty
Dyrektor RiW podziwiał w duchu fenomen swojej placówki. Był jednak nastroszony, gdy w towarzystwie Henryka Fostera przechadzał się po dziale zapładniania. Mówił właśnie o Marksie. Twierdził, że człowiek tak wysoce niestosujący się do ogólnie przyjętych norm nie powinien sprawować władzy w najbardziej rozwiniętym sektorze RiW.
Spotkał się z Bernardem na sali i przy wszystkich obecnych pracownikach wyraził swoją dezaprobatę dla jego postawy. Oznajmił mu też oficjalnie, że zamierza odesłać go w odludnione miejsce. Zapytał, czy psycholog ma coś na swoją obronę. Ku zdumieniu dyrektora mężczyzna przytaknął, po czym podszedł do drzwi i wpuścił do pomieszczenia Lindę.
Ludzi przeszedł oczywiście dreszcz obrzydzenia. Kobieta podeszła do dyrektora i zaczęła nazywać go po imieniu i przytulać się do niego, wywołując pełen politowania śmiech. Gdy zrozumiała, że stała się pośmiewiskiem, a dla Tomasza nic już nie znaczy, wyrzuciła mu, że „zrobił jej dziecko”. Ona nie miała z tym nic wspólnego - zawsze przestrzegała reguł.
Tu zawołała Johna, który podszedł do mężczyzny i padł przed nim na kolana, wykrzykując „Mój ojcze”. Dyrektor pobladł - właśnie w obecności pracowników usłyszał najgorszą z możliwych obelg.
Rozdział jedenasty
Dyrektor RiW od razu złożył wymówienie. Natomiast Bernard stał się po prostu inną osobą; nagle był pewny siebie, widywał się z wieloma kobietami, nawiązywał przyjaźnie i zniszczył tą między nim a Helmholtzem, zaczął postrzegać świat jako nad wyraz urodziwy. Nadal miał oczywiście do niego pewne zastrzeżenia, jednak były one coraz rzadsze. Gdy jej jednak wypowiadał, ludzie po kryjomu stukali się w głowę wróżąc mężczyźnie zły koniec.
John (czy raczej - Dzikus, jak go nazywano) nie przejawia jakiegoś specjalnego zainteresowania zdobyczami nowej cywilizacji. „Po części [dlatego], że jego uwaga skupia się na tak zwanej przezeń «duszy», którą uważa on za byt niezależny od świata fizycznego”. Bardzo niepokoi go matka - jedyne, czego pragnie, to soma. Początkowo lekarze próbowali jej ograniczyć dostęp do narkotyku, odkryli jednak, że jest to jedyny sposób by „pozbyć się” niewygodnej, budzącej odrazę towarzyszki. Oczywiście, miało to skrócić jej życie, jednak Johna uspokojono trochę, tłumacząc, że Linda odbywa ponadczasowe podróże somatyczne.
Bernard pisał do Mustafy Mondy raporty, których treść niezbyt interesowała imperatora. Jego uwagę przykuł tylko fragment, w którym Marks ośmielił się przyznać Dzikusowi rację w kwestii dziecięctwa i pouczał Mondę. To wstrząsnęło Jego Fordowską Mość. Postanowił, że w przyszłości będzie musiał dać psychologowi srogą nauczkę.
Lenina razem z Bernardem odbierała honory należące się znanej osobie. Miała jeszcze większe powodzenie, mężczyźni prawie zabijali się za jedno spotkanie z nią, i to absolutnie wszyscy, nawet ci najbardziej znaczący. Odrobinę tylko rozczarowywało ich, że nie spała z Dzikusem, ale z drugiej strony – nie bardzo w to wierzyli. Wystąpiła też w czuciotelewizji, pozwalając obywatelom całego świata na poczucie jej zapachu czy usłyszenie jej głosu. Przed Fanny przyznała, że John wyjątkowo się jej podoba, ale denerwuje ją trochę jego tajemniczość i nieśmiałość.
Dzikus został oprowadzony po filii Towarzystwa Wyposażenia Elektrycznego, gdzie miał okazję oglądać precyzyjną pracę niższych kast oraz po Eton. Na uczelni nie mógł zrozumieć zasad nauczania młodzieży.
Wieczorem wybrał się z Leniną do czuciokina. Jego doznania były nad wyraz głębokie, doznał dreszczy rozkoszy. Sprawiło to jednak, że zaczął gardzić dziewczyną, uważając za zbyt „wulgarną”. Jej zachowanie nie mieściło mu się w głowie, uznawał je za nieczyste. Gdy odstawił ją do domu po skończonym seansie, Lenina miała nadzieję na wspólnie spędzoną noc, ten jednak wszedł z powrotem do helikoptera i odleciał.
Gdy dotarł do domu Bernarda, w którym mieszkał, wziął „Otella” i zaczął czytać. Lenina natomiast jeszcze w windzie zażyła półtora grama somy.
Rozdział dwunasty
Sam archiśpiewak z Canterbury przybył do Bernarda na „oglądanie” Dzikusa. Razem z nim cały zastęp gości. John jednak zamknął się w pokoju i na namowy Marksa odpowiadał wulgaryzmami na zmianę angielskimi i indiańskimi. Zebrani poczuli się oszukani i bez pardonu szydzili z Bernarda i obrażali go w jego obecności. Lenina nic nie mówiła, ponieważ ubzdurała sobie, że cała sytuacja wynikła przez jej zachowanie, a ona sama nie podoba się młodzieńcowi. Zrezygnowana wyszła z arcyśpiewakiem. Przed wspólnie spędzoną nocą musiała jednak zażyć trochę somy, ponieważ nawet seks nie sprawiał jej zwykłej radości.
Goście zaczęli się rozchodzić drwiąc jednocześnie z Bernarda. Ten, gdy został sam, najpierw zapłakał, a później zażył cztery tabletki somy i odpłynął w swój lepszy świat.
Odnowił starą przyjaźń z Helmholtzem. Ten pogodził się od razu, co z jednej strony ucieszyło, a z drugiej - obraziło Marksa. Zirytował go też fakt, że jego przyjaciel szybko złapał dobry kontakt z Johnem, którego on sam nigdy nie miał. Dwaj mężczyźni od razu bardzo przypadli sobie do gustu i potrafili godzinami rozmawiać wymieniając się poglądami. Anglikowi spodobała się poezja Szekspira i lubił jej słuchać. Jednak gdy Indianin czytał mu „Romea i Julię”, wybuchnął śmiechem i to takim, że John mocno się obraził na jakiś czas.
Ale generalnie twórczość poety przemawiała do niego i wyzwoliła nawet lawinę uczuć, o której Helmholtz wspominał od dawna. Czuł, że zbliża się do momentu, w którym będzie potrafił wyrazić swe emocje. Okazało się przy tym, że miał on problemy z Władzą przez swoje propagandowe wierszyki, które przedstawił podczas wykładu. Studenci uznali bowiem za słuszne donieść na niego.
Mustafa Munda przyznaje sam przed sobą, że jest wiele pięknych idei, które mogłyby mieć rację bytu, jednak w obecnym świecie nie są możliwe. Ale zaczynają go irytować skostniałe reguły współczesności, w których nie może sobie pozwolić na wyrażanie emocji.
Rozdział trzynasty
Lenina była blada, jakby przemęczona, rozkojarzona i przestała się uśmiechać. Na propozycję Henryka Fostera o spotkaniu na czuciofilmie, ofuknęła go i zwymyślała. Fanny zaczęła się o nią martwić. Próbowała wyjaśnić przyjaciółce, że John to tylko jeden mężczyzna, jakich miliony na świecie; a jeśli Lenina koniecznie chce tego, niech zażyje pół gra somy i do niego pójdzie. To przekonało dziewczynę.
Dzikus czekał na Holmholtza. Pobiegł otworzyć, gdy usłyszał dzwonek, jednak gdy u progu zobaczył Leninę, cofnął się z przerażeniem. Ta początkowo myślała, że chłopak w ogóle nie cieszy się z jej przybycia. John szybko naprostował sprawę, co wywołało „seksualny entuzjazm” kobiety. Młodzieńca to oburzyło. Wyrwał się z jej ramion. Próbował tłumaczyć, że zanim dojdzie między nimi do zbliżenia, chciałby udowodnić, że jest jej godzien. Lenina nie rozumiała z tego ani jednego słowa. Kiedy znów zaczęła czule pieścić Dzikusa, ten odepchnął ją i zaczął krzyczeć, nazywając kobietę „dziwką i bezwstydną ladacznicą”. Kazał jej zejść sobie z oczu i dał bolesnego klapsa w pośladek. Lenina uciekła do łazienki i stamtąd poprosiła chłopaka o podanie ubrań. Gdy to zrobił, zaczął krążyć po pokoju i przestał nagle, gdy zadzwonił telefon. Upewnił się, że ma się udać pod adres Park Lane trzy i wybiegł z mieszkania.
Przerażona Lenina wyszła w końcu z łazienki i szybko uciekła z mieszkania. Uspokoiła się dopiero w windzie.
Rozdział czternasty
Okazało się, że Linda trafiła do Szpitala Umierających. Dzikus zjechał w dół na osiemdziesiąty pierwszy oddział - galopującej starości. Była to wielka słoneczna sala, pomalowana na żółto, wyposażona we wszelkie udogodnienia nowoczesnej cywilizacji.
Twarz matki miała wyraz „tępego uszczęśliwienia” - nie poznawała Johna, była w trakcie swej jednej z wielu somatycznych wędrówek. Chłopak próbował wypytać pielęgniarkę, czy można jeszcze jakoś pomóc kobiecie, dowiedział się jednak, że jego matka na pewno niedługo umrze. Zdziwiło ją zachowanie młodzieńca, nie rozumiała, jak można tak emocjonalnie podchodzić do śmierci - przecież to naturalne!
John usiadł przy matce i zaczął wspominać wszystkie dobre chwile z nią spędzone. Miał łzy w oczach. Z jego stanu wyrwała go grupa dzieci: „Bezkresny, zdawało się, strumień ośmioletnich chłopców wlewał się do sali. Bliźniacy, jeden za drugim, jeden za drugim – koszmar. Twarze, jedna powielona twarz…” Chłopcy zaczęli się rozłazić po pomieszczeniu „jak robaki”. Weszli też na łóżko Lindy. Inni stali przed nim, naśmiewając się z kobiety. Rozwścieczyło to Johna - wziął jednego z nich i solidnie uderzył go w ucho. Na to przybiegła pielęgniarka i ostrzegła go, że jeszcze jedno takie zachowanie, a wezwie pomoc. Odciągnęła jednak dzieci od umierającej.
Dzikus nie potrafił już wrócić do poprzedniego nastroju. Teraz jego umysł wypełniały tylko złe wspomnienia - krew, bicie, porzucone kubki po maskalu… W dodatku Linda zaczęła raz po raz powtarzać imię Pope, co całkiem rozwścieczyło młodzieńca. Był zazdrosny - jego matka nawet nie poznawała. Podszedł do niej i zaczął nią potrząsać. Chwilę później twarz Lindy wykrzywił dziwny grymas, a usta posiniały - kobieta nie żyła.
Dla chłopaka był to wstrząs. Klęczał na podłodze nie mogąc się podnieść. Wzbudziło to gniew pielęgniarki, która bała się o dotychczasową edukację warunkującą dzieci. John jednak wstał w końcu i otumaniony ruszył ku drzwiom. Wyjątkowo natrętnego malca po prostu odepchnął z dużą siłą, nie zwracając uwagi na jego krzyk.
Rozdział piętnasty
Wychodzący ze Szpitala Umierających Dzikus trafił akurat na kończące swoją zmianę delty. Ustawiali się w karnym porządku po swoją porcję somy, którą mieli otrzymać od osobnika alfa. Wtedy mężczyzna zrozumiał, że wszystko w nowym, wspaniałym świecie jest oparte na kłamstwie o poczuciu wolności. Jego matka urodziła się i umarła jako niewolnica somy i ideologii. Postanowił działać.
Zaczął przemawiać do osobników delta, próbując im uświadomić, ile tracą przez takie życie. Mówił, że soma to trucizna, której powinni się pozbyć, wyzwolić od niej. Rękami sięgnął do kasetki osobnika alfa i wyrzucał fiolki przez okno.
Do Bernarda i Holmholtza zadzwonił zdezorientowany urzędnik, informując ich o awanturze. Mężczyźni szybko dostali się na Park Lane. Wykładowca bez zastanowienia przyłączył się do Johna, pomagając mu w obronie przed napastnikami. Marks stał, nie wiedząc co ma robić.
W tej chwili weszła policja tryskając na zbiorowisko parą somatyczną i puszczając im dla uspokojenia Mowę Antyrozruchową Numer Dwa. Tłum szybko się uspokoił, a razem z nim dwaj przyjaciele. Obiecali, że nie będą stawiać oporu. Sierżant zatrzymał też Bernarda, który - zostawszy na początku zamieszania ogłuszony somą - teraz starał się po cichu wycofać.
Rozdział szesnasty
Cała trójka trafiła do gabinetu zarządcy świata. Bernard usiadł na najbardziej niewygodnym krześle w pokoju, Helmholtz wygodnie rozłożył się w fotelu, a Dzikus przeglądał książki. Właśnie doszedł do wniosku, że jedna z nich na pewno mu się nie podoba, gdy Jego Fordowska Mość wszedł do pokoju.
Pyta Johna, jak podoba mu się cywilizowany świat, a gdy ten odpowiada, że wcale, w ogóle się nie dziwi. Rozumie jego rozgoryczenie i chęć powrotu do prawdziwej sztuki i nauki, którą zresztą - jak się okazuje - sam popiera. Wyjawia też, że czyta Szekspira, wie jednak, dlaczego nie jest on dozwolony. Tłumaczy Dzikusowi zasady działania ich „nowoczesnego” świata, ponieważ ten krytykuje współczesną kulturę. Zarządca wyjaśnia, dlaczego „stara” nie ma szans przetrwania w dzisiejszej cywilizacji. Najważniejszy jest jednak kult teraźniejszości i porzucanie wszystkiego, co stare. Ich życie jest już inne: „Ludzie są szczęśliwi; otrzymują wszystko, czego zapragną, a nigdy nie pragną czegoś, czego nie mogą otrzymać (…). Żyją w błogiej nieświadomości o namiętnościach i starości”. Pragnienie wolności jest im obce, dlatego śmieją się z pomysłu rewolucji Indianina. Każdy człowiek jest zadowolony z przynależności do swojej kasty i nawet nie chce myśleć, że mógłby należeć do innej. Nauka jest popędem rozwoju, jednak należy trzymać ją w ryzach, by nie stała się zbyt „samodzielna”.
Dyrektor mówi też, że próbowano różnych eksperymentów, które podparły teorie naukowców dotyczące podziału społeczeństwa. Na przykład przed A. F. 473 umieszczono na Cyprze dwadzieścia dwa tysiące alf. Zaczęli się oni „wybijać” nawzajem - zatrudnieni w podrzędnych sektorach buntowali się, nie chcieli współpracować, spiskowali; kolaborowali też wysoko postawieni urzędnicy - po to, by na pewno utrzymać swe stanowiska. Liczba mieszkańców wyspy szybko spadła do trzech tysięcy. Wszystko jest zatem dokładnie wyliczone: ilość ludzi w poszczególnych kastach, godziny pracy.
Mustafa Mond również nie potrafił podporządkować się panującym zasadom. Był wybitnym fizykiem, który jednak za bardzo poświęcił się nauce. Wzbudziło to podejrzenia władzy. Miał do wyboru albo zesłanie na wyspę (co czeka też całą trójkę), albo udział w Radzie Zarządzania. Zdecydował się na to drugie, poświęcił swoje szczęście i przekonania dla szczęścia i przekonań społeczeństwa.
Gdy Bernard dowiaduje się, że zostanie zesłany, wpada w szał. Zarządca nie rozumie jego zachowania. Przecież „(…) kara w gruncie rzeczy jest dla niego nagrodą. (…) wysyła się go do miejsca, gdzie zetknie się z tak intrygującą grupą mężczyzn i kobiet, jakiej nie spotka nigdzie indziej na świecie. Z ludźmi, którzy dla takich czy innych powodów mieli zbyt wielką świadomość swej indywidualności, by móc dopasować się do wspólnotowego życia”.
Watson wybiera na „ich” wyspę Falklandy. Rozstają się z Mustafą w pełni zrozumienia i przyjaźni i Helmholtz idzie sprawdzić, jak miewa się Bernard.
Rozdział siedemnasty
Dzikus zostaje sam na sam z zarządcą. Rozmawiają o kwestiach etycznych, o Bogu i o moralności. Mustafa po raz kolejny przekonuje Johna, że dzisiejszy świat jest idealny, nie potrzebuje wiary ani miłości, które tylko wyzwalają żądze i niszczą stabilność doprowadzając do zbędnych konfliktów: „Dziś ludzie nigdy nie są samotni (…). Sprawiamy, że nie znoszą samotności; urządzamy ich życie tak, że jest prawie niemożliwe, by kiedykolwiek w nią popadli”. Dlatego wiara w istotę wyższą jest im zbędna. Zarządca przywołuje tu słowa jednego z filozofów, że człowiek dopóki jest młody, nie myśli o Bogu; myśli te pojawiają się dopiero na starość, gdy zaczyna odczuwać lęk przed śmiercią. Ale dzisiejsi ludzie nie wiedzą, czym jest starość, nie boją się też śmierci, z którą są oswajani od najmłodszych lat.
John uważa to wszystko za niemówienie społeczeństwu o wszystkich prawdach i domaga się - przynajmniej dla siebie - prawa do „Boga, poezji, prawdziwego niebezpieczeństwa, wolności, cnoty (…) grzechu”.
Rozdział osiemnasty
Bernard i Watson pożegnali się z Dzikusem, który właśnie powodował u siebie wymioty w ramach oczyszczenia ducha. Czuli, że wspólna sytuacja zbliżyła ich do siebie. John chciał lecieć z nimi, jednak zarządca nie wydał na to zgody, mówiąc o jakimś eksperymencie.
Przeniósł się do jednej z opuszczonych latarni, postawionych orientacyjnie dla helikopterów. Linia lotu przeniosła się o kilka kilometrów na zachód, a na starej pozostały cztery puste budowle z żelbetonu. Początkowo Dzikus ganił się za zbytnie wygodnictwo, jednak postanowił je zrekompensować Bogu cnotliwym życiem. Zakupił trochę zapasów, które miały mu wystarczyć przez zimę.
Pierwszą noc spędził bezsennie modląc się do rana i poddając ciało katuszom. Poprzysiągł sobie pamiętać o Lindzie i wszystkich bezeceństwach, które usłyszał. Nad ranem zabrał się do konstruowania łuku i strzał. Zauważył, że przy tej czynności zaczął śpiewać. Z ganił siebie za swą radość - przybył tu, aby odbyć dożywotnią pokutę. Zaczął okładać się biczem. Zauważyła to trójka przejezdnych, a już następnego dnia pojawił się u niego dziennikarz „Cogodzinnej Depeszy”, prosząc o wywiad. Dzikus odpowiedział coś obraźliwie w języku Indian i dosłownie wykopał natręta ze swej posiadłości.
Newsy dziennikarza spowodowały przybycie kolejnych czterech, których również przepłoszył. Przez parę dni miał spokój. Zaczął przekopywać ogródek, gdy nagle oczami wyobraźni zobaczył półnagą Leninę. Wizja była nadzwyczaj sugestywna. John najpierw rzucił się na jałowiec, który kłuł go dotkliwe, a gdy i to nie pomogło - ponownie zaczął się biczować. Scenkę tę zauważył ukryty nieopodal dziennikarz, który od siedemdziesięciu dwóch godzin obserwował młodzieńca. Ucieszył się myśląc o nowym filmie dokumentalnym i czekającej go sławie. W dwanaście dni później wszyscy mieli okazję obejrzeć czuciofilm „Dzikus z Surrey”.
Spowodowało to falę nalotów na posiadłość Indianina. W godzinach popołudniowych na horyzoncie pojawiły się dosłownie stada helikopterów, a ze wszystkich wysiadali ludzie. Kpili z Johna, rzucali w niego jedzeniem i domagali się publicznego samookaleczenia. Rozwścieczony mężczyzna zamachnął się biczem na tłum, który jednak nie zląkł się, czując solidarność. Nie pomogły pytania, czego chcą, nie pomogły błagania i groźby - ludzie urządzili sobie darmowe widowisko.
W pewnej chwili doleciał jeszcze jeden helikopter, z którego wysiadła Lenina. Mówiła coś do Dzikusa, płacząc i przyciskając ręce do piersi, jednak wrzaski tłumu skutecznie uniemożliwiły porozumienie.
Johnowi wróciła furia. Z obelgami rzucił się na dziewczynę z biczem. Zaczął jednak okładać sam siebie, chcąc „zabić je”- swoje grzeszne ciało. Po jakimś czasie znudzeni ludzie zaczęli odlatywać. Ostatnia maszyna oddaliła się po północy.
Chłopak obudził się sam około południa. Chwilę później przyszło wspomnienie poprzedniego dnia: „O mój Boże, mój Boże! - zakrył oczy dłonią”. Gdy wieczorem helikoptery znów wylądowały w pobliżu latarni, nie było widać nikogo. Ludzie weszli zatem do latarni, ale jedyne co zobaczyli, to dyndające z piętra stopy - Dzikus się powiesił.
Dyrektor Ośrodka Rozrodu i Warunkowania w Londynie Centralnym oprowadzał po zakładzie studentów. Jest to trzydziestoczteropiętrowy, przysadzisty, szary budynek, nad wejściem do którego wyryto na tablicy hasło Republiki Świata: „Wspólność, Identyczność, Stabilność”. Ma to przypominać o jej dążeniu do odhumanizowania ludzi i zrobienia z nich bezuczuciowych, identycznych maszyn.
Dyrektor pokazywał studentom drogę, którą przebywa człowiek od zapłodnienia, przez embrion, do narodzin. Szczególną wagę zakład przykładał do procesu Bokanowskiego, dzięki któremu jedna komórka była zdolna do wytworzenia o wiele większej ilości klonów. („Dziewięćdziesiąt sześć identycznych osób przy dziewięćdziesięciu sześciu identycznych maszynach! - Głos aż drżał radosnym uniesieniem”.)
W pewnym momencie dyrektor przywołuje do siebie jasnowłosego młodzieńca, Henryka Fostera, który od tej pory przejmuje studentów i opowiada o całym procesie z ogromnym zapałem, przywołując wszystkie możliwe dane i liczby. Dyrektorowi bardzo podoba się jego zapał.
Ten tłumaczy, że embriony poddawane są naświetleniu Rentgena, by w ten sposób je zahartować. Wyjaśnia także, że przeznaczone do różnych czynności i zawodów embriony traktowane są w odmienny sposób. Są one warunkowane genetycznie i psychologicznie do podjęcia konkretnej roli w społeczeństwie (na przykład embriony przyszłych inżynierów kosmicznych są przetrzymywane głową w dół, a gdy odwrócą się do normalnej pozycji, zmniejsza się im dopływ tlenu; hutnicy są poddawani warunkowaniu termicznemu). Tylko trzydzieści procent klonów kobiecych zostaje predysponowanych do zapłodnienia.
Po drodze zwiedzający spotykają pewną młodą kobietę, Leninę, która wstrzykuje klonom „zwykłą dawkę tyfusu i śpiączki”, produkując w ten sposób pracowników tropikalnych. Przy wyjściu umawiają się z Henrykiem za dziesięć piąta na dachu.
Foster koniecznie chce pokazać studentom, w jaki sposób traktowane są embriony intelektualistów alfa-plus, jednak napotyka opór dyrektora, który przypomina, że niebawem skończy się popołudniowa cisza, więc obchód trzeba już kończyć. Ulega jednak Henrykowi pozwalając na szybkie rozeznanie w sytuacji.
Rozdział drugi
Foster pozostał sam w dziale wybutlacji, a studenci odjechali z dyrektorem windą na piąte piętro. Weszli do „Żłobka. Działu Warunkowania Neopawłowowskiego”. Tu sześć pielęgniarek ustawiało na ziemi wazony z pięknymi, nabrzmiałymi różami oraz kolorowe książeczki. Po chwili przywieziono ośmiomiesięczne dzieci, wszystkie z grupy delta, o czym świadczyły jednakowe ubranka w kolorze khaki. Dzieci zostały poddane strasznemu warunkowaniu: gdy już dopełzły do swoich zabawek i kwiatów, pielęgniarka najpierw włączyła dźwięk syreny o bardzo silnych częstotliwościach, a następnie podłogowe elektrowstrząsy. Gdy spazmatyczne płacze i krzyki niemowląt trochę ucichły, na powrót dopuszczono je do róż i książeczek, jednak te nie chciały się już nimi bawić. Dyrektor wyjaśnił, że taki zabieg, powtórzony kilkanaście razy sprawi, że dzieci w przyszłości nabiorą „wrodzonego” lęku i awersji do przyrody i czytania i wyrosną na to, do czego zostali stworzeni - na pracowników fizycznych. Mają one jednak lubić niewyszukane sporty - po to, by jadąc na wieś korzystać ze środków transportu, skonstruowanych przez inżynierów, a nie zachwycać się pięknem natury - wszyscy ludzie idealnie się nawzajem uzupełniają i stają się sobie niezbędni.
Na przykładzie osobników beta dyrektor tłumaczy studentom fenomen hipnopedii - nauki przez sen. Niemowlakom z tej kasty puszczany jest tekst z odtwarzacza, który pobudza ich „elementarną świadomość klasową”. W ten sposób dzieci dowiadują się, że najmądrzejsze są osobniki alfa, ale te muszą dużo pracować, noszą szarą odzież; później są ludzie z kasty beta; gamma - noszą zielone ubrania; delta - w ubraniach koloru khaki. Najgorsze są epsilony - ubierają się na czarno, nie umieją czytać ani pisać. Dzieci są od razu uczone, że epsilony to margines społeczny, z którym nie należy się zadawać.
W całym ośrodku następuje chwila ciszy, obowiązująca po południu. Dyrektor przybliża studentom obraz dawnego społeczeństwa, w którym ludzie byli żyworodni i mieli ojca i matkę, którzy opiekowali dzieckiem (obecnie zajmuje się tym państwo). Okazuje się też, że teraz ludzie wyznają wiarę w Pana Naszego Forda, którego imię wypowiadają z nabożną czcią, czyniąc przy tym znak litery „T” na wysokości żołądka.
Rozdział trzeci
Dyrektor wyprowadza studentów do ogrodu, w którym bawią się nago małe dzieci. Większość z nich bawi się we flirt, już od małego wieku rozwijając popęd płciowy. Pokazany jest przykład dziecka, które nie podejmując gry koleżanki, zostaje odesłane do psychologa, bo może jest z nim coś nie tak.
Studenci dowiadują się, że kiedyś dzieci nie bawiły się w ten sposób, były zmuszane do życia w rodzinie, monogamii i hamowania popędów. W tym momencie do ogrodu wkracza Jego Fordowska Mość, Mustafa Mond, jeden z dziesięciu zarządców świata.
Ten odmalowuje młodym ludziom obraz dawnego świata. Kiedyś ludzie żyli w małych mieszkankach, cisnąc się ze sobą. Tworzyli rodziny - niezrozumiałe dla dzisiejszych ludzi komórki, w których ojciec i matka opiekowali się dziećmi, których mogli mieć tylko śmiesznie małą liczbę. Łączyło ich nieznane obecnie uczucie - miłość. Zarządca przedstawia taki sposób bycia w wyjątkowo negatywnym świetle: „dom rodzinny - kilka małych pokoi gęsto zaludnionych przez mężczyznę, kobietę rodzącą co pewien czas oraz przez tabun chłopców i dziewcząt w różnym wieku. Brak powietrza, brak miejsca; nie dość wyjałowione więzienie; mrok, choroby, smród”. Mówi, że „historia to bujda”. Wspomina o chrześcijaństwie z jego fałszywą moralnością, która z góry skazywała na zagładę rodzaj ludzki. Porównuje matki do zwierząt potrafiących mówić, które były zbyt czułe dla swoich dzieci.
Już wtedy Pfitzner i Kawaguczi opracowali technikę ektogenezy (technika umożliwiająca rozwój ludzkich embrionów poza organizmem kobiety od zapłodnienia do narodzin), jednak rządy nie chciały ich słuchać ze względu na jakieś mylne przesądy o wolności jednostek, a „wolność jest nieefektywna i przykra. Wolność to okrągły kołek w kwadratowej dziurze”. W samej Anglii panował liberalny parlament, a na całym prawie świecie - demokracja.
W A. F. 141 wybuchła jednak wojna dziewięcioletnia, która dokonała wielu zniszczeń i społeczno - kulturowych przemian. Stosowano w niej przede wszystkim bomby chemiczne o podłożu wirusowym i zakaźnym. W gospodarce wywołało to krach, straty w ludziach były niepowetowane.
Wtedy przypomniano sobie o pomysłach klonowania ludzi. Padły liberalne rządy. Nastał kult racjonalnego rozpłodu, młodości i nowości. Ciągle jednak natrafiono na opór ludności - głosili odejście od konsumpcyjnego stylu życia i powrót do natury, nie zgadzali się na ektogenezę. Protesty zostały jednak krwawo stłumione - „Przy Golders Green karabin maszynowy skosił ośmiuset gwardzistów. (…) Potem była owa słynna masakra w British Museum. Dwa tysiące miłośników kultury zagazowanych siarczkiem dwuchloroetylu”.
Zrozumiano jednak, że przemocą nic się nie wskóra. Dlatego postawiono na kompromisowe rozwiązanie sprawy i wrócono do pomysłów ektogenezy, warunkowania neopawłowowowskeigo i hipnopedii. Zniszczono przeszłość stawiając na kult teraźniejszości. Obecne rządy są najlepszymi z możliwych, a tym, którzy chwilami nie mogą pogodzić się ze światem bądź stanem przygnębienia proponuje się cudowny lek-narkotyk, somę. W przeciwieństwie do dawnych używek ludzkości (heroina, kokaina, alkohol), ta nie wywołuje skutków ubocznych.
Po skończonej zmianie, ogłoszonej przez umieszczone wszędzie głośniki, Lenina udała się do szatni. Zażyła tam odświeżającą kąpiel i masaż. Przebierając się, rozpoczęła rozmowę z koleżanką, Fanny Crowne (kobiety miały takie same nazwiska, ponieważ na świecie wyróżniono ich w ogóle tylko dziesięć tysięcy). Ta ostrzegła ją przed spotkaniami tylko z jednym mężczyzną (Henrykiem Fosterem). Przypomniała o niebezpieczeństwie uczuciowego zaangażowania. Dziewczyna powinna poznawać jak najwięcej osób (maksyma państwa, że „Każdy należy do każdego”) i oddawać się im.
Lenina początkowo wzbrania się przed zarzutami Fanny, później jednak przyznaję jej rację. Foster przecież też spotyka się jednocześnie z kilkoma innymi kobietami. Wspomina o Bernardzie Marksie, jednak jego kandydatura nie przypada Fanny do gustu. Krążą bowiem dziwne plotki o tym mężczyźnie, nikomu nie podoba się jego małomówność i fakt, że z nikim się nie spotyka. Istnieją też przypuszczenia, że jego embrion pomylono z embrionem delta i dolano mu do krwi alkoholu, dlatego ma tak niski wzrost. Samica beta (Lenina), w dodatku płodna, nie przejmuje się tym jednak za bardzo. W końcu Bernard jest samcem alfa-plus, w dodatku zaproponował dziewczynie wyjazd do rezerwatu „dzikich”- ostatnich wolno żyjących, rozmnażających się żyworodnie ludzi, których umieszczono gdzieś w okolicach Nowej Gwinei. Leninie nie przeszkadza jego wzrost i - choć ostatnio „nie miała ochoty na wielogamiczność” - postanawia się przemóc dla Marksa. Uważa też, że jest „milutki”.
Fanny nie jest do końca zadowolona z wyboru przyjaciółki, ostrzega ją przed kłopotami. Zwierza się też, że lekarz zalecił jej trzymiesięczny substytut ciążowy z uwagi na złe samopoczucie.
Bernard Marks tymczasem przysłuchuje się rozmowie Fostera z jego znajomym, wicedyrektorem przeznaczenia. Mówią o Leninie. Mężczyznę irytuje, że mówią o niej „jak o kawałku mięsa”, są wyzbyci emocji i traktują jak produkt. On sam chciałby się z nią spotkać, choć nie podoba mu się, że ona sama również tak siebie postrzega. Czeka na jej odpowiedź, którą dziewczyna obiecała mu dać w tym tygodniu.
Rozdział czwarty
§1
Lenina weszła do windy pełnej mężczyzn alfa. Z każdym z nich spała chociaż raz. W tym tłumie wypatrzyła Bernarda Marksa i podeszła do niego, by poinformować o swojej decyzji. Miała też okazję, by dać publicznie dowód, że nie jest związana wyłącznie z Henrykiem, którego posiadała już cztery miesiące. Powiedziała Bernardowi, że zgadza się wyjechać z nim w lipcu. Myśli o locie linią Błękitną Pacyficzną. Mężczyzna jest tak oszołomiony jej urodą i bezpośredniością, że nie jest w stanie wydusić z siebie ani słowa. Tymczasem winda dociera na dach, co zostaje oznajmione przez windziarza - epsilona-minus, który nie może się nadziwić fenomenowi dachu. Jest kompletnie ignorowany przez pozostałych.
Bernard zapatrzył się na błękitne niebo i stwierdził, że świat jest cudowny. Chwilę później Lenina pobiegła na umówione spotkanie, zaś do Bernarda dołączył Benit Hoover. Był powszechnie znany jako bezproblemowy optymista, który wszystko przyjmował z uśmiechem i radością. Chwilę Rozmawiał z Marksem na temat Leniny, a zauważywszy przygnębienie mężczyzny, zaproponował mu somę. Ten jednak szybko odszedł od natręta.
Lenina tymczasem dołączyła w helikopterze do Henryka, który wypomniał jej cztery minuty spóźnienia. Lecieli razem do parku na partię golfa z przeszkodami. Kobieta obserwuje świat na dole ciesząc się, że nie jest gammą ani deltą.
§2
Bernard odbywa lot do Domu Propagandy, analizując jednocześnie swoje zachowanie. Jego defekty fizyczne wprawiały go zawsze w jeszcze większe poczucie wyobcowania. Marks dostał się na dach sześćdziesięciopiętrowego budynku przy Fleet Street, gdzie mieściły się biura propagandy oraz Instytut Inżynierii Emocyjnej. Na niższych piętrach znajdowały się redakcje gazet: dla alf i bet „Cogodzinna Depesza”, „Gazeta Gammowska” dla gamm oraz złożone z jednosylabowych wyrazów „Zwierciadło Delty”.
Mężczyzna wylądował i kazał wezwać do siebie Helmholtza Watsona, wykładowcę Wydziału Literackiego. Był on przyjacielem Marksa. Obu łączyło poczucie alienacji ze społeczeństwa. O ile jednak u Bernarda spowodowane było to kompleksami, o tyle Helmholtz był nierozumiany przez społeczeństwo jako jednostka wybitna, zdaniem niektórych - „za wybitna”.
Gdy literat wsiadł do windy, dołączyły do niego trzy kobiety, namawiając go na wspólny piknik. Ten jednak niedawno odkrył, że „fizyczne niezaspokojenie może spowodować rozrost aktywności umysłowej” i odmówił.
Polecieli do domu Bernarda, gdzie Watson próbował wytłumaczyć przyjacielowi swój ostatni stan. Mówi, że czuje się nad wyraz silny, potężny wręcz swoim umysłem, nie wie jednak, w jaki sposób wykorzystać tę władzę. Przerywa mu Bernard, któremu wydaję się, że ktoś jest pod drzwiami. Okazuje się jednak, że było to tylko jego wyobrażenie.
Rozdział piąty
§1
Gdy o ósmej wieczorem zaczęło się ściemniać, przez megafony ogłoszono zamknięcie golfowych boisk. Kasty „gorszych” ludzi udały się do kolejki jednoszynowej, która miała ich odwieźć do miasta.
Lenina i Henryk wsiedli na powrót do helikoptera i udali się do Westminster. Tam zjedli kolację zażywając do kawy somę. Po drodze rozmawiali o tym, że we współczesnym dobrze skonstruowanym świecie każdy jest tak uwarunkowany, by być zadowolonym ze swego życia. Alfy i bety cieszą się, że są czymś więcej niż „pustymi” ciałami, epsilony nie odczuwają zazdrości. Dwoje ludzi obserwuje też krematorium, z którego odzyskuje się teraz fosfor.
Henryk i Lenina udają się następnie na tańce przy dźwiękach saksofonu, a gdy i tam zostaje obwieszczony koniec zabawy, posłusznie wychodzą z innymi. Idą do domu Henryka. Wychodząc z łazienki Lenina pyta Henryka o pasek, który ten kiedyś jej ofiarował. Chciałaby wiedzieć, gdzie można takie dostać, ponieważ pytała o to Fanny.
§2
Bernard co drugi czwartek przychodził na odbywanie posługi solidarnościowej. Dlatego zjadł z Helmholtzem wczesną kolację i udał się do Ludgate Hill w Fordson. Znajdował się tam piękny, marmurowy budynek śpiewalni. Marks trochę się spóźnił (Big Henry już dziewiąty raz wybijał „Ford”), nie był jednak ostatni.
Zajął miejsce pomiędzy Morganą Rotszyld a Klarą Deterding. Ta pierwsza próbowała z nim rozmawiać, jednak gdy dowiedziała się, że mężczyzna nie uprawiał dzisiaj żadnego sportu, szybko straciła nim zainteresowanie. Żałował, że się spóźnił i nie zajął lepszego miejsca pomiędzy pulchnymi blondynkami. Morgana była za „sprężysta” i wyzwalała u niego odruch obrzydzenia (przez zrośnięte brwi).
Gdy zebrali się już wszyscy, rozpoczęto akt solidaryzowania. Pito somę, rozpuszczoną w zamrożonym soku poziomkowym, wypowiadając przy tym jakieś rytualne frazesy pod adresem Forda. Po pewnym czasie niektórzy twierdzili, że „słyszą jak on nadchodzi, czują go”. Bernard niczego nie widział, udawał jednak, zachowując się w równie obłąkany jak wszyscy sposób.
O jedenastej rytuał dobiegł końca. Marks stał na dachu. Rozmawiała z nim Fifi Bradlaugh, twierdząc, że było cudownie. On nie czuł niczego takiego, odczuwał jeszcze większe odrzucenie, jednak przytaknął kobiecie.
Rozdział szósty
§1
Lenina po pierwszym spotkaniu z Bernardem uznała, że jest on „dziwaczny”. Zastanawiała się nawet, czy nie odwołać wyjazdu do Nowego Meksyku, ale wszędzie indziej była już z innymi mężczyznami.
Gdy umówili się po raz pierwszy Marks odrzucił propozycję pływalni i golfa elektromagnetycznego. Zamiast tego zaproponował spacer i rozmowę po wrzosowiskach we dwoje. Lenina nie rozumiała tej „zachcianki” bycia we dwoje, a już w ogóle obcą była jej idea rozmowy. W końcu stanęło na ćwierćfinałach zapaśniczych mistrzostw kobiet w Amsterdamie. Mężczyźnie nie podobało się to do końca, ale ustąpił. Tam Lenina próbowała wmusić w niego somę kusząc utartymi hasłami obywateli Republiki Świata. Ten jednak odmówił, więc dziewczyna sama przyjęła dawkę narkotyku w lodach malinowych, twierdząc, że „Lepsza mikstura niż awantura”.
W drodze powrotnej Bernard zawiesił na chwilę helikopter nad morzem, chcąc przyjrzeć mu się w blasku księżyca. Pragnął nastroju romantycznego, którego jednak dziewczyna nie rozumiała. Ponadto przerażały ją słowa, które Marks wypowiadał. Mówił o chęci wolności, czucia emocji, bycia innym niż każdy. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby „był wolny, a nie zniewolony przez warunkowanie”. Dla Leniny te słowa brzmiały jak herezja i nie chciała ich do siebie dopuścić.
Bernard sposępniał, jednak chwilę później roześmiał się w straszny trochę sposób. Zaczął pieścić dziewczynę, a później spędzili razem noc w jego mieszkaniu. Wcześniej zażył cztery tabletki somy. Rano czuł wstręt do kobiety i gardził nią twierdząc, że zachowała się i traktuje siebie „jak mięso”. Powiedział jej, że zachowali się jak niedojrzałe emocjonalnie dzieci, które zamiast budować uczucie, od razu zniszczyli je seksem. Dla Leniny jednak wszystko było w porządku. Nie znała innych form zachowań.
§2
Bernard wszedł do gabinetu dyrektora RiW prosząc o podpis na przepustce. Ten zdziwił się trochę na chęć wizyty w rezerwacie w Nowym Meksyku, postawił jednak dwie literki na kartce, jako że widniała tam już zgoda od Mustafy Monda.
Powiedział, że sam kiedyś się tam wybrał. Była z nim dziewczyna, beta-minus. Okropny upał i duchota spowodowały, że zdrzemnęli się po posiłku. Gdy się obudził kobiety nie było przy nim. Tymczasem rozszalała się wielka burza, konie pouciekały, on sam zranił się w kolano. Próbował jej szukać, ale nadaremnie. Pomyślał, że może sama wróciła do hotelu. Doszedł tam jakoś o własnych siłach, a gdy okazało się, że i tam nie ma dziewczyny, rozpoczęto poszukiwania. Jednak nigdy jej nie odnaleziono.
Dyrektor podkreśla jednak, że nie łączyła go z kobietą żadna więź emocjonalna.
Wieczorem Bernard zrelacjonował wizytę Helmholtzowi. Trochę je ubarwił, co jednak przyjaciel od razu zauważył, jednak nie powiedział na ten temat ani słowa.
§3
Bernard i Lenina dostali się do Nowego Meksyku bez przeszkód; lot opóźnił się o zaledwie czterdzieści sześć sekund. Spali w Santa Fe, hotel był wyposażony we wszystkie możliwe udogodnienia, co zachwyciło dziewczynę. Marks uprzedził ją, że nie będzie tego w rezerwacie i radził zostać, jeśli nie czuje się ona na siłach. Ta jednak trwała twardo przy swoim.
Rano udali się do dyrektora rezerwatu, który zaczął mówić o panujących zasadach i niebezpieczeństwach. Znudzona Lenina połknęła somę. Bernardowi natomiast przypomniało się, że nie zakręcił wody kolońskiej. Był to spory wydatek, gdyż ulatnianie się zapachu nabijało koszty. Marks postarał się jak najszybciej przerwać tyradę czarnoskórego dyrektora i zadzwonił do Helmholtza. Przyjaciel obiecał, że zaraz pojedzie do jego domu. Przy okazji poinformował go, że dyrektor RiW zdecydował się usunąć go z placówki i przenieść na Islandię. Bernard wpadł w złość, ale Lenina dała mu cztery tabletki somy i sprawa pracy mu zobojętniała.
Zaraz też wybrali się na przelot helikopterem nad rezerwatem. Mężczyzna jednak usnął i obudził się dopiero pod domem wypoczynkowym. Ich „przewodnik” powiedział im, że tutejsi „dzicy” są oswojeni i po południu odbędą się u nich tańce.
Rozdział siódmy
Lenina i Bernard udali się do wioski szczepu Indian Malpais. Kobietę przeraziły tutejsze obyczaje. Brzydziła ją starość, bark higieny i żyworództwo. Zapomniała z hotelu somy, „musiała więc o własnych siłach sprostać okropnościom Malpais”.
Oboje trafili do jednego z domów. Przeszli przez niego i wyszli na nasłoneczniony taras, skąd mogli obserwować rytuał prośby o deszcz. Lenina zakrywała twarz chusteczką, nie mogąc znieść odoru, jaki unosił się w osadzie.
Na placu zebrali się jej mieszkańcy. Spod ziemi wysunęły się posągi orła i Chrystusa na krzyżu. Wyszedł stamtąd również jakiś starzec. Rozpoczęła się gra bębnów, które kojarzyły się cywilizowanym z syntetycznym brzmieniem, powstałym w trakcie posługi solidarnościowej.
Dalej było jednak tylko gorzej. Starzec zaczął dobywać z wielkiej skrzyni węże, które rzucał na środek placu. Później wybrano z tłumu jednego młodzieńca, który obchodził kłębowisko, będąc jednocześnie uderzany biczem przez innego mężczyznę. Młody chłopak w białej przepasce na biodrach zrobił zaledwie siedem okrążeń, nie wydając z siebie żadnego dźwięku skargi i upadł na ziemię. Podźwignięto go i skropiono jego krwią węże, które następnie porwano i wszyscy opuścili miejsce.
Lenina była wstrząśnięta. Nie rozumiała rytuału, w którym jeden człowiek jest poddawany takim torturom na oczach innych. Zdarzenie wyjaśnia im nadeszły niespodziewanie chłopak, który - o dziwo - mówi po angielsku. Ma też inną karnację i włosy niż pozostali, przez co - jak tłumaczy - nie jest dopuszczany do wszystkich obrzędów plemienia. Wie, że jego matka, Linda, pochodzi z „tamtego Świata”, a jego ojciec nazywał się Tomakin (tu Bernard uzmysławia sobie, że dyrektor RiW ma na imię Tomasz).
Zaraz zresztą woła swoją rodzicielkę. Leninę przeraża jej widok - jest pomarszczona, ma otyłe biodra, obwisłe piersi i brzuch, brudne paznokcie i brakuje jej dwóch przednich zębów. Ta rzuca się na Leninę, co powoduje u niej kolejną falę obrzydzenia, zwłaszcza, gdy zaczyna ją czuć. Linda mówi, że należała do samic beta, pracowała w dziale zapładniania, ale pewnego dnia wędrowała tutaj, przewróciła się i skaleczyła w głowę. Odnaleźli ją Indianie, którzy opatrzyli jej głowę łajnem. Z czasem trochę przywykła, ale nigdy tak naprawdę nie pogodziła się z ich stylem życia. Próbowała w nich wmówić podstawowe zasady jej świata, jednak nikogo one nie interesowały. Najgorszym szokiem i obrzydzeniem było dla niej żyworództwo. Nie mogła pozbyć się dziecka, nie wie też, jak doszło do zapłodnienia, skoro przestrzegała wszystkich zasad. Mimo to stwierdza, że John się jej przydał.
Problemem okazał się również brak somy. Zamiast niego piła meskal, który - jak mówiła - mógłby być dobrym narkotykiem, gdyby nie złe samopoczucie następnego dnia.
Ponadto kobiety nie rozumiały normalnie działającego społeczeństwa, w którym „każdy należy do każdego” i robiły jej awantury o to, że ich mężczyźni do niej przychodzili. Linda nie widziała w tym nic złego.
Rozdział ósmy
Bernard prosi Johna o opowiedzenie historii swego życia. Chce wiedzieć jak to jest - odczuwać.
Chłopak rozpoczyna od pierwszego zapamiętanego wydarzenia. Po gorącym popołudniu udał się z Lindą mieszkania. Prosił, by coś mu zaśpiewała. Jedyne, co umiała kobieta, to propagandowe hasła, które i jej puszczano podczas snu. Chłopcu to jednak wystarczyło. Gdy się obudził, zobaczył jakiegoś mężczyznę, pochylającego się nad ich łóżkiem. Namawiał na coś matkę, ta jednak wzbraniała się i tłumaczyła, wymawiając śpiącym chłopcem. Ten wziął więc dziecko i z brutalną siłą wyrwał je kobiecie. Wyniósł Johna na zewnątrz i tam zostawił, zamknąwszy za sobą drzwi. Malec płakał, ale nikt mu nie odpowiadał.
Innego dnia Linda postanowiła pomóc kobietom przy tkaniu koców, odesławszy synka do kąta, w którym bawiły się dzieci. Po chwili jednak zgromadzenie zaczęło popychać jego matkę i wyzywać ją, a następnie została wyrzucona z izby. Chłopczyk pobiegł za nią. Okazało się, że Linda zepsuła jedną z tkanin. Próbowała się tłumaczyć jakby sama przed sobą, nazywając kobiety „wstrętnymi dzikusami”. Nie potrafiła jednak wyjaśnić synowi, co znaczy to określenie. Gdy wrócili do domu, przed drzwiami czekał Pope - przyjaciel matki. Miał dla niej tykwę pełną meskalu. Linda szybko się upiła i razem z Pope poszli do sąsiedniej izby. Znienawidził go, tak, jak innych mężczyzn, którzy odwiedzali matkę.
Podczas zimowego popołudnia wrócił do domu i usłyszał dobiegające z niego krzyki. Okazało się, że nad Lindą stały trzy kobiety i bezlitośnie tłukły ją biczem. Ta płakała i krzyczała rozpaczliwie. Chłopczyk podbiegł do jednej z przybyszek i, uwiesiwszy się na jej ręce, zaczął ją gryźć. Został jednak brutalnie odepchnięty i zbiczowany trzykrotnie.
Gdy kobiety odeszły, Linda płakała. Nie rozumiała, za co została ukarana: „One twierdzą, że ci mężczyźni są ich mężczyznami”. Chłopiec starał się pocieszyć rodzicielkę, przytulił się do niej, a gdy niechcący dotknął jej rany, odrzuciła go z całej siły, tak, że uderzył głową o ścianę. Zakazała mu wtedy zwracać się do siebie „mamo” i biła go bez litości, nazywając „małym zwierzęciem”. Chwilę później jednak uspokoiła się i przytuliła synka.
John wspomina, że Linda nieraz nie wstawała przez wiele dni z łóżka albo piła tylko maskal przynoszony przez Pope. Pamięta jej wrzask, gdy znalazła w jego włosach wszy. Najbardziej lubił, gdy opowiadała mu o Tamtym Świecie - pełnym piękna, szczęścia i radości. Denerwowało go jednak, że nie potrafi ona odpowiadać na najprostsze pytania.
Chłopcy wytykali Johna palcami śpiewając obraźliwe piosenki o matce. Obrzucał ich wtedy kamieniami, a oni mu oddawali. Zawsze był przez nich pogardzany i odrzucany. Pewnego dnia jednak Linda zaczęła uczyć go czytać, co dawało mu poczucie przewagi nad resztą wioski. Początkowo literował jedyną posiadaną przez rodzicielkę książkę - „Chemiczne i bakteriologiczne warunkowanie embriona. Wskazówki praktyczne dla bet zatrudnionych w skałach embrionów”. Uznał, że jest ona „wstrętna” i odrzucił ją. Matka oczywiście nie potrafiła mu wyjaśnić umieszczonych tam pojęć. Jej świat zaczynał się i kończył na jej pomieszczeniu z embrionami.
Jednak Pope przyniósł wygrzebanego skądś „Hamleta” i od tej pory John nauczył się wysławiać swoje emocje, umiał je nazwać. Uznał, że nienawidzi kochanka matki. Kiedy któregoś razu zobaczył go śpiącego u jej boku przyszły mu na myśl słowa z Szekspira. Próbował zabić mężczyznę nożem, ale tylko dość poważnie zranił go w bark. Złapał Johna za głowę i przekręcił twarzą w swoją stronę. Chłopiec nie wytrzymał długo tego wzroku i rozpłakał się. Wywołało to śmiech Pope. W języku Indian nazwał go Ahaijuto i kazał bawić się dalej.
Wkrótce potem, gdy młodzieniec miał piętnaście lat, stary Mitsima zaczął go uczyć wyrabiania gliny. Siedzieli razem całymi dniami, śpiewając swoje pieśni. Obiecał też, że zimą zrobią mu łuk.
Mężczyzna pamięta też ślub Kiakime i Kotlu. Potajemnie kochał tę dziewczynę i odczuwał wielką rozpacz, gdy wybrała kogoś innego „na zawsze”.
Nie dopuszczono go do rytuału dorosłości, gdy chłopcy „wchodzili do kiwy i wychodzili mężczyznami”. On jednak został obrzucony kamieniami i przegoniony. Wtedy, siedząc samotnie na skraju przepaści, zaczął myśleć o śmierci. „Odkrył Czas, Śmierć i Boga”.
Zawsze był odsuwany od tajemnic Indian, z którymi jednak czuł się bardziej związany niż z Lindą. Bernard dobrze go rozumiał. Też wiedział, co to znaczy być odrzucanym przez inność. Zaproponował Johnowi, żeby razem z nim wrócił do Londynu. Chłopak wpadł w entuzjazm. Zapytał czy mogą też wziąć jego matkę. Marks zgodził się z lekkim oporem. Wyjaśnił też młodzieńcowi, że Lenina nie jest jego „na zawsze”, co wywołało jeszcze większą radość chłopca.
Rozdział dziewiąty
Po powrocie z rezerwatu Lenina od razu zażyła sześć tabletek somy i udała się w długą, senną podróż. Tymczasem Bernard nie mógł zasnąć do północy, ponieważ układał w głowie swój plan.
Rano wstał, wyjaśnił pilotowi, że panna Crowne będzie w stanie nieważkości przez jeszcze co najmniej siedem godzin. Kazał zatem wieźć się do Santa Fe, gdzie przez telefon rozmawiał z czterema osobistymi sekretarzami, a na końcu - z samym Mustafą Mondą. Wyjaśnił mu sytuację, tłumacząc, że może to być ciekawe z naukowego punktu widzenia. Jego Fordowska Wysokość zgodził się z nim, wysyłając natychmiast odpowiednie polecenia. Marks szybko dostał się zatem do dyrektora rezerwatu i odebrał stosowne pozwolenia. Był przy tym tak pewny siebie, jak nigdy dotąd. Następnie udał się do hotelu, gdzie wziął relaksującą kąpiel, odpoczął i poleciał z pilotem z powrotem do Malpais.
W tym czasie pod tamtejszym domem wypoczynkowym rozpaczał John, będąc pewnym, że Bernard go oszukał. Pomyślał jednak przez chwilę i zajrzał przez okno, a gdy zobaczył poustawiane tam walizki, bez namysłu wybił szybę i wszedł do środka. Zaczął rozpakowywać bagaże Leniny, napawając się zapachem jej bielizny i perfum. Usłyszawszy dźwięk, udał się do pokoju obok i zobaczył tam śpiącą dziewczynę. Usiadł obok niej i w milczeniu przyglądał się jej z nabożnym skupieniem. Nagle usłyszał huk helikoptera, wybiegł zatem z mieszkania i dopadł Bernarda w chwili, gdy ten wysiadał z maszyny.
Rozdział dziesiąty
Dyrektor RiW podziwiał w duchu fenomen swojej placówki. Był jednak nastroszony, gdy w towarzystwie Henryka Fostera przechadzał się po dziale zapładniania. Mówił właśnie o Marksie. Twierdził, że człowiek tak wysoce niestosujący się do ogólnie przyjętych norm nie powinien sprawować władzy w najbardziej rozwiniętym sektorze RiW.
Spotkał się z Bernardem na sali i przy wszystkich obecnych pracownikach wyraził swoją dezaprobatę dla jego postawy. Oznajmił mu też oficjalnie, że zamierza odesłać go w odludnione miejsce. Zapytał, czy psycholog ma coś na swoją obronę. Ku zdumieniu dyrektora mężczyzna przytaknął, po czym podszedł do drzwi i wpuścił do pomieszczenia Lindę.
Ludzi przeszedł oczywiście dreszcz obrzydzenia. Kobieta podeszła do dyrektora i zaczęła nazywać go po imieniu i przytulać się do niego, wywołując pełen politowania śmiech. Gdy zrozumiała, że stała się pośmiewiskiem, a dla Tomasza nic już nie znaczy, wyrzuciła mu, że „zrobił jej dziecko”. Ona nie miała z tym nic wspólnego - zawsze przestrzegała reguł.
Tu zawołała Johna, który podszedł do mężczyzny i padł przed nim na kolana, wykrzykując „Mój ojcze”. Dyrektor pobladł - właśnie w obecności pracowników usłyszał najgorszą z możliwych obelg.
Rozdział jedenasty
Dyrektor RiW od razu złożył wymówienie. Natomiast Bernard stał się po prostu inną osobą; nagle był pewny siebie, widywał się z wieloma kobietami, nawiązywał przyjaźnie i zniszczył tą między nim a Helmholtzem, zaczął postrzegać świat jako nad wyraz urodziwy. Nadal miał oczywiście do niego pewne zastrzeżenia, jednak były one coraz rzadsze. Gdy jej jednak wypowiadał, ludzie po kryjomu stukali się w głowę wróżąc mężczyźnie zły koniec.
John (czy raczej - Dzikus, jak go nazywano) nie przejawia jakiegoś specjalnego zainteresowania zdobyczami nowej cywilizacji. „Po części [dlatego], że jego uwaga skupia się na tak zwanej przezeń «duszy», którą uważa on za byt niezależny od świata fizycznego”. Bardzo niepokoi go matka - jedyne, czego pragnie, to soma. Początkowo lekarze próbowali jej ograniczyć dostęp do narkotyku, odkryli jednak, że jest to jedyny sposób by „pozbyć się” niewygodnej, budzącej odrazę towarzyszki. Oczywiście, miało to skrócić jej życie, jednak Johna uspokojono trochę, tłumacząc, że Linda odbywa ponadczasowe podróże somatyczne.
Bernard pisał do Mustafy Mondy raporty, których treść niezbyt interesowała imperatora. Jego uwagę przykuł tylko fragment, w którym Marks ośmielił się przyznać Dzikusowi rację w kwestii dziecięctwa i pouczał Mondę. To wstrząsnęło Jego Fordowską Mość. Postanowił, że w przyszłości będzie musiał dać psychologowi srogą nauczkę.
Lenina razem z Bernardem odbierała honory należące się znanej osobie. Miała jeszcze większe powodzenie, mężczyźni prawie zabijali się za jedno spotkanie z nią, i to absolutnie wszyscy, nawet ci najbardziej znaczący. Odrobinę tylko rozczarowywało ich, że nie spała z Dzikusem, ale z drugiej strony – nie bardzo w to wierzyli. Wystąpiła też w czuciotelewizji, pozwalając obywatelom całego świata na poczucie jej zapachu czy usłyszenie jej głosu. Przed Fanny przyznała, że John wyjątkowo się jej podoba, ale denerwuje ją trochę jego tajemniczość i nieśmiałość.
Dzikus został oprowadzony po filii Towarzystwa Wyposażenia Elektrycznego, gdzie miał okazję oglądać precyzyjną pracę niższych kast oraz po Eton. Na uczelni nie mógł zrozumieć zasad nauczania młodzieży.
Wieczorem wybrał się z Leniną do czuciokina. Jego doznania były nad wyraz głębokie, doznał dreszczy rozkoszy. Sprawiło to jednak, że zaczął gardzić dziewczyną, uważając za zbyt „wulgarną”. Jej zachowanie nie mieściło mu się w głowie, uznawał je za nieczyste. Gdy odstawił ją do domu po skończonym seansie, Lenina miała nadzieję na wspólnie spędzoną noc, ten jednak wszedł z powrotem do helikoptera i odleciał.
Gdy dotarł do domu Bernarda, w którym mieszkał, wziął „Otella” i zaczął czytać. Lenina natomiast jeszcze w windzie zażyła półtora grama somy.
Rozdział dwunasty
Sam archiśpiewak z Canterbury przybył do Bernarda na „oglądanie” Dzikusa. Razem z nim cały zastęp gości. John jednak zamknął się w pokoju i na namowy Marksa odpowiadał wulgaryzmami na zmianę angielskimi i indiańskimi. Zebrani poczuli się oszukani i bez pardonu szydzili z Bernarda i obrażali go w jego obecności. Lenina nic nie mówiła, ponieważ ubzdurała sobie, że cała sytuacja wynikła przez jej zachowanie, a ona sama nie podoba się młodzieńcowi. Zrezygnowana wyszła z arcyśpiewakiem. Przed wspólnie spędzoną nocą musiała jednak zażyć trochę somy, ponieważ nawet seks nie sprawiał jej zwykłej radości.
Goście zaczęli się rozchodzić drwiąc jednocześnie z Bernarda. Ten, gdy został sam, najpierw zapłakał, a później zażył cztery tabletki somy i odpłynął w swój lepszy świat.
Odnowił starą przyjaźń z Helmholtzem. Ten pogodził się od razu, co z jednej strony ucieszyło, a z drugiej - obraziło Marksa. Zirytował go też fakt, że jego przyjaciel szybko złapał dobry kontakt z Johnem, którego on sam nigdy nie miał. Dwaj mężczyźni od razu bardzo przypadli sobie do gustu i potrafili godzinami rozmawiać wymieniając się poglądami. Anglikowi spodobała się poezja Szekspira i lubił jej słuchać. Jednak gdy Indianin czytał mu „Romea i Julię”, wybuchnął śmiechem i to takim, że John mocno się obraził na jakiś czas.
Ale generalnie twórczość poety przemawiała do niego i wyzwoliła nawet lawinę uczuć, o której Helmholtz wspominał od dawna. Czuł, że zbliża się do momentu, w którym będzie potrafił wyrazić swe emocje. Okazało się przy tym, że miał on problemy z Władzą przez swoje propagandowe wierszyki, które przedstawił podczas wykładu. Studenci uznali bowiem za słuszne donieść na niego.
Mustafa Munda przyznaje sam przed sobą, że jest wiele pięknych idei, które mogłyby mieć rację bytu, jednak w obecnym świecie nie są możliwe. Ale zaczynają go irytować skostniałe reguły współczesności, w których nie może sobie pozwolić na wyrażanie emocji.
Rozdział trzynasty
Lenina była blada, jakby przemęczona, rozkojarzona i przestała się uśmiechać. Na propozycję Henryka Fostera o spotkaniu na czuciofilmie, ofuknęła go i zwymyślała. Fanny zaczęła się o nią martwić. Próbowała wyjaśnić przyjaciółce, że John to tylko jeden mężczyzna, jakich miliony na świecie; a jeśli Lenina koniecznie chce tego, niech zażyje pół gra somy i do niego pójdzie. To przekonało dziewczynę.
Dzikus czekał na Holmholtza. Pobiegł otworzyć, gdy usłyszał dzwonek, jednak gdy u progu zobaczył Leninę, cofnął się z przerażeniem. Ta początkowo myślała, że chłopak w ogóle nie cieszy się z jej przybycia. John szybko naprostował sprawę, co wywołało „seksualny entuzjazm” kobiety. Młodzieńca to oburzyło. Wyrwał się z jej ramion. Próbował tłumaczyć, że zanim dojdzie między nimi do zbliżenia, chciałby udowodnić, że jest jej godzien. Lenina nie rozumiała z tego ani jednego słowa. Kiedy znów zaczęła czule pieścić Dzikusa, ten odepchnął ją i zaczął krzyczeć, nazywając kobietę „dziwką i bezwstydną ladacznicą”. Kazał jej zejść sobie z oczu i dał bolesnego klapsa w pośladek. Lenina uciekła do łazienki i stamtąd poprosiła chłopaka o podanie ubrań. Gdy to zrobił, zaczął krążyć po pokoju i przestał nagle, gdy zadzwonił telefon. Upewnił się, że ma się udać pod adres Park Lane trzy i wybiegł z mieszkania.
Przerażona Lenina wyszła w końcu z łazienki i szybko uciekła z mieszkania. Uspokoiła się dopiero w windzie.
Rozdział czternasty
Okazało się, że Linda trafiła do Szpitala Umierających. Dzikus zjechał w dół na osiemdziesiąty pierwszy oddział - galopującej starości. Była to wielka słoneczna sala, pomalowana na żółto, wyposażona we wszelkie udogodnienia nowoczesnej cywilizacji.
Twarz matki miała wyraz „tępego uszczęśliwienia” - nie poznawała Johna, była w trakcie swej jednej z wielu somatycznych wędrówek. Chłopak próbował wypytać pielęgniarkę, czy można jeszcze jakoś pomóc kobiecie, dowiedział się jednak, że jego matka na pewno niedługo umrze. Zdziwiło ją zachowanie młodzieńca, nie rozumiała, jak można tak emocjonalnie podchodzić do śmierci - przecież to naturalne!
John usiadł przy matce i zaczął wspominać wszystkie dobre chwile z nią spędzone. Miał łzy w oczach. Z jego stanu wyrwała go grupa dzieci: „Bezkresny, zdawało się, strumień ośmioletnich chłopców wlewał się do sali. Bliźniacy, jeden za drugim, jeden za drugim – koszmar. Twarze, jedna powielona twarz…” Chłopcy zaczęli się rozłazić po pomieszczeniu „jak robaki”. Weszli też na łóżko Lindy. Inni stali przed nim, naśmiewając się z kobiety. Rozwścieczyło to Johna - wziął jednego z nich i solidnie uderzył go w ucho. Na to przybiegła pielęgniarka i ostrzegła go, że jeszcze jedno takie zachowanie, a wezwie pomoc. Odciągnęła jednak dzieci od umierającej.
Dzikus nie potrafił już wrócić do poprzedniego nastroju. Teraz jego umysł wypełniały tylko złe wspomnienia - krew, bicie, porzucone kubki po maskalu… W dodatku Linda zaczęła raz po raz powtarzać imię Pope, co całkiem rozwścieczyło młodzieńca. Był zazdrosny - jego matka nawet nie poznawała. Podszedł do niej i zaczął nią potrząsać. Chwilę później twarz Lindy wykrzywił dziwny grymas, a usta posiniały - kobieta nie żyła.
Dla chłopaka był to wstrząs. Klęczał na podłodze nie mogąc się podnieść. Wzbudziło to gniew pielęgniarki, która bała się o dotychczasową edukację warunkującą dzieci. John jednak wstał w końcu i otumaniony ruszył ku drzwiom. Wyjątkowo natrętnego malca po prostu odepchnął z dużą siłą, nie zwracając uwagi na jego krzyk.
Rozdział piętnasty
Wychodzący ze Szpitala Umierających Dzikus trafił akurat na kończące swoją zmianę delty. Ustawiali się w karnym porządku po swoją porcję somy, którą mieli otrzymać od osobnika alfa. Wtedy mężczyzna zrozumiał, że wszystko w nowym, wspaniałym świecie jest oparte na kłamstwie o poczuciu wolności. Jego matka urodziła się i umarła jako niewolnica somy i ideologii. Postanowił działać.
Zaczął przemawiać do osobników delta, próbując im uświadomić, ile tracą przez takie życie. Mówił, że soma to trucizna, której powinni się pozbyć, wyzwolić od niej. Rękami sięgnął do kasetki osobnika alfa i wyrzucał fiolki przez okno.
Do Bernarda i Holmholtza zadzwonił zdezorientowany urzędnik, informując ich o awanturze. Mężczyźni szybko dostali się na Park Lane. Wykładowca bez zastanowienia przyłączył się do Johna, pomagając mu w obronie przed napastnikami. Marks stał, nie wiedząc co ma robić.
W tej chwili weszła policja tryskając na zbiorowisko parą somatyczną i puszczając im dla uspokojenia Mowę Antyrozruchową Numer Dwa. Tłum szybko się uspokoił, a razem z nim dwaj przyjaciele. Obiecali, że nie będą stawiać oporu. Sierżant zatrzymał też Bernarda, który - zostawszy na początku zamieszania ogłuszony somą - teraz starał się po cichu wycofać.
Rozdział szesnasty
Cała trójka trafiła do gabinetu zarządcy świata. Bernard usiadł na najbardziej niewygodnym krześle w pokoju, Helmholtz wygodnie rozłożył się w fotelu, a Dzikus przeglądał książki. Właśnie doszedł do wniosku, że jedna z nich na pewno mu się nie podoba, gdy Jego Fordowska Mość wszedł do pokoju.
Pyta Johna, jak podoba mu się cywilizowany świat, a gdy ten odpowiada, że wcale, w ogóle się nie dziwi. Rozumie jego rozgoryczenie i chęć powrotu do prawdziwej sztuki i nauki, którą zresztą - jak się okazuje - sam popiera. Wyjawia też, że czyta Szekspira, wie jednak, dlaczego nie jest on dozwolony. Tłumaczy Dzikusowi zasady działania ich „nowoczesnego” świata, ponieważ ten krytykuje współczesną kulturę. Zarządca wyjaśnia, dlaczego „stara” nie ma szans przetrwania w dzisiejszej cywilizacji. Najważniejszy jest jednak kult teraźniejszości i porzucanie wszystkiego, co stare. Ich życie jest już inne: „Ludzie są szczęśliwi; otrzymują wszystko, czego zapragną, a nigdy nie pragną czegoś, czego nie mogą otrzymać (…). Żyją w błogiej nieświadomości o namiętnościach i starości”. Pragnienie wolności jest im obce, dlatego śmieją się z pomysłu rewolucji Indianina. Każdy człowiek jest zadowolony z przynależności do swojej kasty i nawet nie chce myśleć, że mógłby należeć do innej. Nauka jest popędem rozwoju, jednak należy trzymać ją w ryzach, by nie stała się zbyt „samodzielna”.
Dyrektor mówi też, że próbowano różnych eksperymentów, które podparły teorie naukowców dotyczące podziału społeczeństwa. Na przykład przed A. F. 473 umieszczono na Cyprze dwadzieścia dwa tysiące alf. Zaczęli się oni „wybijać” nawzajem - zatrudnieni w podrzędnych sektorach buntowali się, nie chcieli współpracować, spiskowali; kolaborowali też wysoko postawieni urzędnicy - po to, by na pewno utrzymać swe stanowiska. Liczba mieszkańców wyspy szybko spadła do trzech tysięcy. Wszystko jest zatem dokładnie wyliczone: ilość ludzi w poszczególnych kastach, godziny pracy.
Mustafa Mond również nie potrafił podporządkować się panującym zasadom. Był wybitnym fizykiem, który jednak za bardzo poświęcił się nauce. Wzbudziło to podejrzenia władzy. Miał do wyboru albo zesłanie na wyspę (co czeka też całą trójkę), albo udział w Radzie Zarządzania. Zdecydował się na to drugie, poświęcił swoje szczęście i przekonania dla szczęścia i przekonań społeczeństwa.
Gdy Bernard dowiaduje się, że zostanie zesłany, wpada w szał. Zarządca nie rozumie jego zachowania. Przecież „(…) kara w gruncie rzeczy jest dla niego nagrodą. (…) wysyła się go do miejsca, gdzie zetknie się z tak intrygującą grupą mężczyzn i kobiet, jakiej nie spotka nigdzie indziej na świecie. Z ludźmi, którzy dla takich czy innych powodów mieli zbyt wielką świadomość swej indywidualności, by móc dopasować się do wspólnotowego życia”.
Watson wybiera na „ich” wyspę Falklandy. Rozstają się z Mustafą w pełni zrozumienia i przyjaźni i Helmholtz idzie sprawdzić, jak miewa się Bernard.
Rozdział siedemnasty
Dzikus zostaje sam na sam z zarządcą. Rozmawiają o kwestiach etycznych, o Bogu i o moralności. Mustafa po raz kolejny przekonuje Johna, że dzisiejszy świat jest idealny, nie potrzebuje wiary ani miłości, które tylko wyzwalają żądze i niszczą stabilność doprowadzając do zbędnych konfliktów: „Dziś ludzie nigdy nie są samotni (…). Sprawiamy, że nie znoszą samotności; urządzamy ich życie tak, że jest prawie niemożliwe, by kiedykolwiek w nią popadli”. Dlatego wiara w istotę wyższą jest im zbędna. Zarządca przywołuje tu słowa jednego z filozofów, że człowiek dopóki jest młody, nie myśli o Bogu; myśli te pojawiają się dopiero na starość, gdy zaczyna odczuwać lęk przed śmiercią. Ale dzisiejsi ludzie nie wiedzą, czym jest starość, nie boją się też śmierci, z którą są oswajani od najmłodszych lat.
John uważa to wszystko za niemówienie społeczeństwu o wszystkich prawdach i domaga się - przynajmniej dla siebie - prawa do „Boga, poezji, prawdziwego niebezpieczeństwa, wolności, cnoty (…) grzechu”.
Rozdział osiemnasty
Bernard i Watson pożegnali się z Dzikusem, który właśnie powodował u siebie wymioty w ramach oczyszczenia ducha. Czuli, że wspólna sytuacja zbliżyła ich do siebie. John chciał lecieć z nimi, jednak zarządca nie wydał na to zgody, mówiąc o jakimś eksperymencie.
Przeniósł się do jednej z opuszczonych latarni, postawionych orientacyjnie dla helikopterów. Linia lotu przeniosła się o kilka kilometrów na zachód, a na starej pozostały cztery puste budowle z żelbetonu. Początkowo Dzikus ganił się za zbytnie wygodnictwo, jednak postanowił je zrekompensować Bogu cnotliwym życiem. Zakupił trochę zapasów, które miały mu wystarczyć przez zimę.
Pierwszą noc spędził bezsennie modląc się do rana i poddając ciało katuszom. Poprzysiągł sobie pamiętać o Lindzie i wszystkich bezeceństwach, które usłyszał. Nad ranem zabrał się do konstruowania łuku i strzał. Zauważył, że przy tej czynności zaczął śpiewać. Z ganił siebie za swą radość - przybył tu, aby odbyć dożywotnią pokutę. Zaczął okładać się biczem. Zauważyła to trójka przejezdnych, a już następnego dnia pojawił się u niego dziennikarz „Cogodzinnej Depeszy”, prosząc o wywiad. Dzikus odpowiedział coś obraźliwie w języku Indian i dosłownie wykopał natręta ze swej posiadłości.
Newsy dziennikarza spowodowały przybycie kolejnych czterech, których również przepłoszył. Przez parę dni miał spokój. Zaczął przekopywać ogródek, gdy nagle oczami wyobraźni zobaczył półnagą Leninę. Wizja była nadzwyczaj sugestywna. John najpierw rzucił się na jałowiec, który kłuł go dotkliwe, a gdy i to nie pomogło - ponownie zaczął się biczować. Scenkę tę zauważył ukryty nieopodal dziennikarz, który od siedemdziesięciu dwóch godzin obserwował młodzieńca. Ucieszył się myśląc o nowym filmie dokumentalnym i czekającej go sławie. W dwanaście dni później wszyscy mieli okazję obejrzeć czuciofilm „Dzikus z Surrey”.
Spowodowało to falę nalotów na posiadłość Indianina. W godzinach popołudniowych na horyzoncie pojawiły się dosłownie stada helikopterów, a ze wszystkich wysiadali ludzie. Kpili z Johna, rzucali w niego jedzeniem i domagali się publicznego samookaleczenia. Rozwścieczony mężczyzna zamachnął się biczem na tłum, który jednak nie zląkł się, czując solidarność. Nie pomogły pytania, czego chcą, nie pomogły błagania i groźby - ludzie urządzili sobie darmowe widowisko.
W pewnej chwili doleciał jeszcze jeden helikopter, z którego wysiadła Lenina. Mówiła coś do Dzikusa, płacząc i przyciskając ręce do piersi, jednak wrzaski tłumu skutecznie uniemożliwiły porozumienie.
Johnowi wróciła furia. Z obelgami rzucił się na dziewczynę z biczem. Zaczął jednak okładać sam siebie, chcąc „zabić je”- swoje grzeszne ciało. Po jakimś czasie znudzeni ludzie zaczęli odlatywać. Ostatnia maszyna oddaliła się po północy.
Chłopak obudził się sam około południa. Chwilę później przyszło wspomnienie poprzedniego dnia: „O mój Boże, mój Boże! - zakrył oczy dłonią”. Gdy wieczorem helikoptery znów wylądowały w pobliżu latarni, nie było widać nikogo. Ludzie weszli zatem do latarni, ale jedyne co zobaczyli, to dyndające z piętra stopy - Dzikus się powiesił.